poniedziałek, 27 czerwca 2016

Jazda na byku

Są takie momenty w dziejach, gdy historia zrywa się z wędzidła i zaczyna galopować w kierunku, którego nikt nie jest w stanie przewidzieć, a tym bardziej kontrolować. Ludzie uświadamiają sobie wówczas, że uruchomione przez nich procesy zaczynają mieć nad nimi władzę, ale właśnie to, że są w stanie sobie to uświadomić, oznacza, że jest już za późno na reakcję. Symptomy zbliżającego się decydującego momentu można z reguły zauważyć wcześniej. Historia wierci się, sapie, kopie, wierzga… Ci, którzy mogą przerwać niebezpieczny ciąg zdarzeń, najczęściej nie robią nic, wierząc naiwnie, że po raz kolejny mają do czynienia jedynie z przejściowymi zawirowaniami w ramach raz na zawsze ustanowionego, najlepszego z możliwych, porządku. Schemat ten powtarza się w historii ludzkości od tysięcy lat, i najwyraźniej przez te tysiące lat nikt niczego się w tej kwestii nie nauczył.
Nie świadczy to najlepiej o inteligencji tych, których wybieramy – lub sami się wybierają – do rządzenia światem. Zawsze, niezmiennie i za każdym razem mówią nam, że nic się nie dzieje, byczek historii trochę poburczy, powierzga, jeśli będzie trzeba, to oberwie batem przez łeb, i się uspokoi. Wolą znęcać się nad bykiem, co tylko go rozjusza, zamiast go uspokoić, a potem naprawić wędzidło. Efekt jest taki, że byk się coraz mocniej rzuca, a wędzidło w tym czasie coraz bardziej trzeszczy
Aż w końcu przychodzi moment przesilenia. Byczek się zrywa i zaczyna się zbiorowe rodeo, tyle że jest to rodeo bez ograniczających arenę płotów, a kto spadnie, wali głową w twardą skałę.

W Polsce takim momentem przełomu były podwójne wybory roku 2015, które co prawda skanalizowały społeczny bunt, który bez nich prawdopodobnie dałby o sobie w końcu znać na ulicy, z drugiej jednak strony dały władzę narodowo-konserwatywnym rewolucjonistom.
Od kilku dni taki moment przeżywa Unia Europejska. Brexit stał się faktem. Historia dzieje się tu i teraz, na naszych oczach. Dosłownie, bo przecież wszystko, co się dzieje w Wielkiej Brytanii, można non stop oglądać w telewizyjnych kanałach informacyjnych. Od gigabajtów analiz i komentarzy przegrzewają się internetowe łącza. Szok w Europie jest tym większy, że większość jej mieszkańców w dniu brytyjskiego referendum poszła spać z przekonaniem, że nic się nie stanie. Jeszcze wieczorne sondaże, ba!, pierwsze wstępne wyniki głosowania, dawały niewielką przewagę zwolennikom pozostania Zjednoczonego Królestwa w Unii. Nie dziwi więc dość katastroficzny ton komentarzy („to najgorszy dzień dla Europy od 1939 roku!”), bo istotnie stało się coś, w czego możliwość chyba nigdy nie byliśmy w stanie do końca uwierzyć. Anglicy naprawdę z Unii uciekli!
Całość konsekwencji tego wydarzenia jest zaś w tej chwili nie do przewidzenia. A samo to, co w jakimś stopniu przewidzieć się da, budzi duże obawy o przyszłość i Unii, i Polski w Unii (o ile Unia przetrwa), i samej Wielkiej Brytanii. Bardzo możliwe, że za dziesięć lat żyć będziemy w Unii podzielonej na dwie strefy polityczno-ekonomiczne i w Europie z niepodległą, unijną Szkocją i Wielką Brytania ograniczoną tylko do Anglii i Walii.

Trudno dziś stwierdzić, czy Brexit wytworzy reakcję łańcuchową w innych krajach i jak ta reakcja będzie przebiegała. Eurosceptycy rosną dziś w siłę we Francji i w Niemczech, nie wydaje się jednak, aby byli w stanie – szczególnie w Niemczech, bo o Francję można się bardziej obawiać - pokonać okopane na swoich pozycjach partie tradycyjne. Bardziej skłonne od dryfowania w kierunku postaw eurosceptycznych czy wręcz po cichu antyunijnych mogą być kraje tzw. nowej Unii (na Węgrzech obserwujemy to już od dawna, w Polsce od roku, trochę dłużej na Słowacji, w Czechach czy w Rumunii eurosceptycy nie maja pełni władzy, ale przyczółki już zdobyli) i część południowców (przede wszystkim wciąż pogrążeni w politycznym i gospodarczym bałaganie, a do tego z racji kulturowych i historycznych powiązań mocno prorosyjscy Grecy).
Nie do przewidzenia jest czas i miejsce ewentualnego następnego referendum „exitowego” – jeśliby już się coś takiego Europie przydarzyło, zdecydowanie lepiej byłoby dla nas, gdyby z Unii wyszedł któryś z maluchów (Chorwacja? Malta?) niż kolejne państwo z grupy najsilniejszej ludnościowo, ekonomicznie i politycznie. Bez takiej na przykład Chorwacji Unia dałaby sobie jakoś radę (gorzej z samą Chorwacją), ale już hipotetyczny Fraxit byłby dla wspólnoty katastrofą, ostatecznym przetrąceniem kręgosłupa. Doskonale o tym wiedzą rządzący póki co na szczęście w krajach starej Unii zwolennicy integracji, wbrew pozorom może to jednak prowadzić do procesów niekorzystnych, choć samą Unię być może ratujących. Odpowiedzią na tendencje odśrodkowe może być – widać to wyraźnie po ostatnim spotkaniu przywódców państw-założycieli UE - zrealizowanie znanej od lat w formie eksperymentu myślowego koncepcji podziału wspólnoty na Unię, jakby powiedziałby prezes Kaczyński, lepszego i gorszego sortu.
W pierwszej grupie, bardziej zintegrowanej, silniejszej gospodarczo i pilnującej zachowania wysokich standardów demokratycznych, prawnych i socjalnych, znaleźliby się zapewne (przy wspomnianym na wstępie założeniu, że eurosceptycy na Zachodzie jednak przegrają) Niemcy, Francuzi, Belgowie, Holendrzy, Luksemburczycy, Włosi, być może Austriacy, choć tam akurat istnieje duża groźba zwycięstwa sił antyunijnych. W drugiej bylibyśmy zapewne my, Hiszpanie, Rumuni i cała drobnica ze Wschodu i Południa. Istnieje też inna możliwość: grupa płacąca w euro, z wyjątkiem być może eurosceptycznej Słowacji, jako Unia wyższej prędkości i grupa płacąca walutami narodowymi jako „gorszy sort”. W jednym i drugim przypadku zaliczenie do grupy gorszej mogłoby się wiązać z ograniczeniami w przepływie osób i towarów, być może z jakąś wewnętrzną barierą celną na unijno-unijnych granicach, a w zamian za to kraje tej grupy byłyby zwolnione z przestrzegania niektórych norm traktatowych, w szczególności tych dotyczących sfery praw obywatelskich, sprawiedliwości społecznej, kontroli przestrzegania założeń systemu demokratycznego i równouprawnienia grup dyskryminowanych. Rządzącym nami „suwerenistom” o autorytarnych ciągotach być może będzie się to podobało (choć oficjalnie Prezes jest przeciw, a nawet usiłuje zorganizować spotkanie państw „gorszego sortu” w Warszawie i tworzyć polski plan reformy wspólnoty), gorzej z sytuacją prawną i ekonomiczną przeciętnego obywatela.
Nie wiadomo też, jak taka wspólnota poradziłaby sobie z falą uchodźców. Być może twarde jądro zaczęłoby ich mocno odsiewać, jednocześnie oczekując od pozostałych bycia takim buforem, jakim teoretycznie ma być dziś Turcja.

Polska na wyjściu Wielkiej Brytanii traci już teraz. Rozpoczęły się niekorzystne dla nas ruchy na rynkach finansowych, niekorzystne zarówno dla państwa jako całości, jak i dla pojedynczych obywateli (najbardziej będą Brexit przeklinać frankowicze, ale spadającą złotówkę możemy niedługo przeklinać wszyscy). Nie wiadomo, co uwolniona od unijnych zobowiązań Brytania zrobi z tysiącami polskich imigrantów, którzy nie zdążyli lub nie pomyśleli o przyjęciu brytyjskiego obywatelstwa. I nie wiadomo, co ojczyzna zrobi z tymi, którzy ewentualnie będą musieli wrócić na jej łono.
W sferze politycznej tracimy największego w Unii sojusznika w sprawach wschodnich. Naturalne przeniesienie rzeczywistego centrum dowodzenia Unią w kierunku osi Paryż-Berlin z pewnością osłabi determinację wspólnoty w kwestii sankcji przeciwko putinowskiej Rosji, co dla nas jest informacją jak najgorszą. Do tej pory Prezes i jego ludzie, którzy z racji swojego „talentu” dyplomatycznego i germanofobii niewiele mogli w tej kwestii wskórać u pani Merkel, mieli jeszcze jakieś szanse związane z euroatlantycką strategią Wielkiej Brytanii, kraju z gatunku tych najbardziej wpływowych. Teraz zostajemy z naszymi obawami przed Putinem sami, z rządem traktującym zachodniego sąsiada i sojusznika z nieufnością, którą normalne rządy okazują raczej krajom wrogim, niż grającym w tej samej drużynie. Trudno przypuszczać, aby ten rząd był w stanie tego sojusznika do czegokolwiek przekonać. Tym bardziej, że nie tak dawno demonstracyjnie odmówił owemu sojusznikowi jakiejkolwiek solidarności w kwestii arabskich uchodźców. Ma rację Ludwik Dorn w kwestii „runięcia w gruzy” polityki zagranicznej PiS, nie rozumiem natomiast wyraźnej satysfakcji w obozie liberalnym. Miękka polityka Unii wobec wobec Rosji jest sprzeczna z interesami Polski jako takiej, tak samo jak sprzeczne z naszymi interesami jest wynikające z takiej miękkości osłabienie suwerenności i zachodnich aspiracji Ukrainy, cieszyć się więc nie ma z czego, i jeśli dziś ktokolwiek w obozie władzy powie, że niektórzy przedstawiciele środowisk opozycyjnych wykazują się w tej konkretnej kwestii brakiem patriotyzmu, to wyjątkowo będą mieli sporo racji.
Będzie więc naszą polityką zagraniczną kierował splot okoliczności fatalnych, a za jakiś czas jeszcze gorszych. Bo mamy tu i uzasadnioną nieufność w stosunku do Rosji, i bezsensownie spaprane na własne życzenie stosunki z przyszłym jądrem Unii, i brak liczących się unijnych sojuszników w polityce wschodniej. Do tego dochodzi rzeczywiste nieistnienie – oprócz istnienia czysto geograficznego – jakiegokolwiek połączonego wspólnymi interesami Międzymorza, które jako realny byt widzą w swoich głowach chyba tylko kaczyści i ich sojusznicy. Wszystko to, cały ten niekorzystny układ uwarunkowań wewnętrznych i zewnętrznych, będzie nas, zgodnie z żelazną logiką geopolityczną, pchał w kierunku poszukiwania oparcia poza Europą, co samo w sobie dla niedużego kraju próbującego działać samotnie jest w dzisiejszych czasach trudne, a dla nas o tyle trudniejsze, że na zewnątrz jesteśmy wciąż traktowani jako ogniwo większej wspólnoty, co może rodzić mniejsze lub większe nieporozumienia.
Prezes najwyraźniej poszukuje międzynarodowego oparcia w stolicach dwóch pozaeuropejskich mocarstw, w Waszyngtonie i Pekinie. Stąd z jednej strony choćby polskie poparcie dla podpisania generalnie niekorzystnego dla Europejczyków (za to bardzo korzystnego dla amerykańskich korporacji) układu TTIP, z drugiej – mdląca czołobitność wobec oficjalnych czynników chińskich. Problem w tym, że Amerykanom pod władzą Demokratów bardzo się nie podoba zarówno pisowskie demolowanie demokracji na własnym podwórku, jak i kłótliwość obecnych polskich władz w stosunkach z głównymi państwami unijnymi. Polska z ministrami Waszczykowskim i Macierewiczem na pierwszej wojskowo-dyplomatycznej linii wygląda dziś zresztą na partnera nieco niepoważnego. Co gorsza, już za chwilę możemy mieć do czynienia z Donaldem Trumpem w Białym Domu, a to może oznaczać powrót do polityki stref wpływów – i wcale nie jest przesądzone, po której stronie granicy strefy amerykańskiej się znajdziemy.
Zostają nam Chiny, co zresztą Prezes zdaje się zauważać, forsując nie tylko ofensywę dyplomatyczną wobec Państwa Środka, ale także dbając o jej odpowiednią oprawę medialną. Partnerstwo strategiczne z Chinami zostało zawarte w roku 2011, o czym mało kto dzisiaj pamięta, bo politycy PO nie szaleli aż tak bardzo z fetowaniem w telewizji wizyt szefów KPCh w demokratycznej Polsce, nie mówiąc już o tym, że prowadzili zupełnie inną politykę międzynarodową, a o Brexicie i całej możliwej lawinie nieszczęść z nim związanej jeszcze nikomu się nie śniło. PiS pole manewru ma dużo mniejsze, a do tego mam wrażenie, że naprawdę wierzy w chińskie zapewnienia o wyjątkowości stosunków z Polską.
Obawiam się, że w obecnej sytuacji geopolitycznej czeka nas więcej obrazków polityków PiS-u oddających się umizgom do skośnookich miłośników tortur, cenzury i psiego mięsa. Kraj „Solidarności” jako największy w Unii Europejskiej sojusznik zbrodniczej dyktatury? No cóż, nie jedyny to paradoks, który fundują nam rządy Prezesa.

Brexit może się w końcu okazać największą krzywdą, jaką mogła sobie wyrządzić sama Wielka Brytania. Paradoksalnie utrzymanie jedności państwa brytyjskiego może po wyjściu z UE być trudniejsze, niż utrzymanie w całości tej ostatniej. W najbardziej pesymistycznej wersji z całego Zjednoczonego Królestwa może Anglikom pozostać… sama Anglia!
Prounijna Szkocja, która niedawno omal się od Wielkiej Brytanii nie odłączyła (zwolennicy niepodległości referendum przegrali o włos), już zapowiedziała, że będzie dążyć do powtórki głosowania, najprawdopodobniej pod hasłem „wyjdźmy z GB, zostańmy w UE” – i są duże szanse, że tym razem wynik będzie odwrotny. Nie wiadomo, jak na Brexit zareagują Walijczycy, choć to chyba najbardziej lojalna prowincja Królestwa, i tu akurat zapewne skończy się na strachu.
Największym problemem może okazać się Ulster. Konflikt proirlandzkich katolików i probrytyjskich protestantów nigdy do końca nie wygasł (do dziś istnieje faktyczna terytorialna segregacja wyznaniowa, katolicy i protestanci nie mieszkają razem, chodzą do osobnych szkół, a nawet nie spacerują po terenie zamieszkanym przez ludność z drugiej strony barykady), a Brexit może być iskrą rzuconą na prochy. Katolicy, wyrzuceni decyzją referendalną z Unii, już mówią o zamiarach pozostania w niej, ale jako… obywatele zjednoczonej Irlandii! Jest więc bardzo prawdopodobne, że spróbują wznowić walkę o odłączenie się od Korony. Protestanci - nawet ci, którzy głosowali za pozostaniem we wspólnocie – absolutnie się na to nie zgodzą, bojąc się, że po zmianie granic staną się obywatelami drugiej kategorii i obiektem zemsty za wieloletnie upokorzenia doświadczane przez ludność katolicką. Powrót do koszmaru wojny domowej i zamachów terrorystycznych nie jest oczywiście rzeczą pewną ani konieczną, niemniej jednak jest możliwy, o czym najczęściej przy omawianiu skutków Brexitu się zapomina.

Przed nami czasy na pewno ciekawe, ale niestety ciekawe w zupełnie inny sposób niż choćby pamiętne okolice roku 1989. Byczek historii zerwał się z wędzidła i wierzga, a my wszyscy siedzimy na jego grzbiecie i uprawiamy ulubiony sport Prezesa. Być może okażemy się dobrymi jeźdźcami i nie pospadamy, ale przecież nawet jeśli, to i tak kompletnie nie wiemy, dokąd zostaniemy dowiezieni, i czy na pewno chcielibyśmy tam się znaleźć.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz