sobota, 21 kwietnia 2018

Do tyłu i na kolanach

„W Polsce żadnych małżeństw jednopłciowych nie będzie” - orzekł jednoosobowy centralny ośrodek dyspozycji politycznej RP podczas spotkania przedwyborczego z mieszkańcami Trzcianki. I dodał, że my, tu, na proklamowanej nie tak dawno wyspie wolności, „spokojnie sobie zaczekamy”, aż Europa w tej kwestii, jak to ujął, „otrzeźwieje”. W kolejnym zaś zdaniu raczył wyrazić pogląd, jakoby na Zachodzie za stwierdzenie, że ze związków homoseksualnych nie ma dzieci, szło się do więzienia.
Ale my tu, u siebie, ani teraz, ani później takich bezeceństw wyprawiać nie pozwolimy. Bo myśmy przecież trzeźwi i dlatego odróżniamy dobro od zła, czego bezbożny Zachód, upojony do nieprzytomności permisywizmem moralnym i „demokracją bez wartości, która zamienia się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”, już nie potrafi. I to nasze będzie w końcu na wierzchu, bo przecież sam Najwyższy jest z nami, „bo u Chrystusa my na ordynansach, słudzy Maryi”, bo są z nami nasi biskupi, z nimi nasz Prezes, a z Prezesem - Ojciec Dyrektor. Trzeźwiej więc, Europo, a my sobie poczekamy i doczekamy. Jeśli już nie z tym Prezesem, to na pewno z jakimś z następnym.

***

„Królestwo moje nie jest z tego świata” - powiadał, według relacji ewangelistów, Jezus Chrystus. Naród polski (teraz się chyba naprawdę powinno pisać „Naród Polski”, wszak właśnie powstał on – a może On??? - z kolan, na których ponoć klęczał był wcześniej przez 27 lat) specjalnie się tym Chrystusowym zastrzeżeniem nie przejmuje. I nie chodzi bynajmniej o to, że jakiś czas temu oficjalnie uznano u nas Jezusa za „Króla i Pana” (przy czym tylko co bardziej zorientowani polscy katolicy wiedzą, że nie został On jednak wprost ogłoszony królem Polski, bo na przykład czeskie portale bez żadnej wątpliwości informowały Czechów, że „Jeżisz je kralem Polska”, a jeden z nich wysmażył nawet reprotażyk pod tytułem „Jezus jest w Polsce królem, a państwowe firmy zostały zawierzone Matce Boskiej”). Od niemal trzydziestu lat budujemy sobie bowiem nad Wisłą może nie dostojne królestwo, ale jednak całkiem poważną (przynajmniej w założeniu poważną) republikę, która powinna być z tego świata, ale jakoś jej to nie wychodzi. Jej władze zaś zdają się za swoje najważniejsze zadanie uważać zgadywanie, czego chciałby Jezus, gdyby istotnie był królem Polski, i wprowadzanie tego w życie. W pełnej zgodzie ze słynnym „postulatem Goryszewskiego”, brzmiącym; „nie jest ważne, czy w Polsce będzie dobrobyt, ważne, żeby Polska była katolicka”.
Na wypadek zaś, gdyby władzom w jakimś momencie nie starczało sił lub pomysłów na roztrząsanie życzeń Bożych, albo też były one chwilowo zajęte rozwiązywaniem jakichś nieprzyzwoicie przyziemnych problemów socjalnych, ekonomicznych czy politycznych, dani są naszemu krajowi (a może, jak – i tylko tak – słyszy się w wiadomym radiu, dani są „Ojczyźnie naszej”) ludzie, którzy wydają się egzystować nad Wisłą tylko w jednym celu: przypominania władzy, że tron istnieje po to, żeby wypełniać prawodawcze zalecenia ołtarza. Reszta zadań tronu to tylko jakieś elementy uboczne, którym może on ostatecznie poświęcić trochę uwagi, o ile zostanie mu chwilka czasu po wypełnieniu zadania głównego.
Sądząc po tym, jak się ma w Polsce od dawna służba zdrowia, prawa pracownicze, przestrzeganie praw człowieka przez policję, kwestie reprywatyzacyjne, sprawy socjalne, poziom wiedzy i obycia absolwentów wszelkich typów szkół, stan komunikacji na terenach wiejskich, a ostatnio także parę innych rzeczy, kolejni sternicy naszej nawy państwowej od lat zdecydowanie preferują wypełnianie woli Bożej od wypełniania woli suwerena.

Ogłaszanie Narodowi Polskiemu woli Bożej – o ile nie ogłasza jej wprost, jak to się stało w Trzciance, sam Prezes - odbywa się u nas w postaci biskupich enuncjacji, które relacjonują później media tradycyjne i elektroniczne, używając przy tym najczęściej frazy „biskupi chcą”. Od lat więc czytaliśmy lub nadal czytamy, że „biskupi chcą powrotu religii do szkół”, „biskupi chcą zakazu zabiegów in vitro”, czy też że „biskupi chcą święta w Wielki Piątek”. Ostatnio jeden z tabloidów wywrzeszczał nawet na pierwszej stronie, że „biskupi chcą nam zabrać alkohol”. Co ciekawe, im częściej wyrażenie „biskupi chcą” pojawia się w połączeniu z jakimś konkretnym „chceniem”, tym większe prawdopodobieństwo, że owo chcenie prędzej czy później „z kraju marzeń przejdzie w rzeczywistość”. Religię w szkołach mamy wszak od dawna, dostępność in vitro krok po kroku jest ograniczana, o święcie w Wielki Piątek wypowiadają się już czynniki partyjno-państwowe (na razie z pewną taką nieśmiałością i rezerwą, ale poczekajmy, poczekajmy...), a i sprzedaż alkoholu łatwiej od pewnego czasu ograniczyć. Każda interesująca biskupów ustawa w Rzeczypospolitej jest zresztą na etapie projektu pilnie badana przez Komisję Wspólną Rządu i Episkopatu. I niejedną już uchwalono w specyficznym trybie „bo biskupi chcieli”.
W przypadku biskupich chceń zasada „chcieć to móc” sprawdza się więc niemal w stu procentach. Można by rzec: taka będzie Rzeczpospolita, jakie jej biskupów chętki.

***

W zasadzie cała historia III RP to historia urzędowej hipokryzji. Konstytucja – zarówno dawna, „wykastrowana” w 1989 postpeerelowska uzupełniona o wałęsowskie dodatki, jak i obowiązująca od 1997 obecna ustawa zasadnicza – od samego początku deklarowała przecież świecki charakter państwa i pełną równość wszystkich wyznań.
I w tym właśnie świeckim państwie deklarującym równość wszystkich wyznań od samego początku było jasne, że procent rzeczywistej świeckości w owej świeckości wcale nie musi być duży, a wyznania, niczym orwellowskie zwierzęta, są równe i równiejsze. Jednym słowem, w teorii było nowocześnie, a w praktyce – jak w konstytucji 1921 roku. A tam, przypomnijmy, zastosowano przedziwaczną prawnie i logicznie formułę, wedle której katolicyzm miał w Polsce „stanowisko naczelne wśród równouprawnionych wyznań”. Po 1989 roku nikt nawet nie próbował ukrywać, że takiego „stanowiska naczelnego” nie ma. Dość długo za to wypierano ze świadomości zbiorowej fakt, że przy Okrągłym Stole Episkopat nie był tak naprawdę jedynie bezinteresownym mediatorem, lecz całkiem skutecznie walczącą o swoje interesy trzecią stroną rozmów. Pierwsze koncesje – jak choćby wstępne próby ograniczenia prawa do aborcji czy wpływ na treść podręcznika do wychowania do życia w rodzinie - wywalczył sobie zresztą u słabnącej władzy „jaruzelskiej” jeszcze przed rozpoczęciem tych rozmów.

A potem przyszedł rok 1989 i rozpoczęła się pierwsza fala jawnej i otwartej konfesjonalizacji kraju.
Zaczęto więc masowo święcić świeżo zbudowane budynki użyteczności publicznej, szkoły, komisariaty policji, szpitale, sanatoria i hospicja, a nawet „doświęcać” te, które już istniały. W roku 1990 to w kościele i w imię Chrystusa policja (wówczas chyba nawet jeszcze pod nazwą MO) przepraszała naród za współudział w zbrodniach starego systemu i deklarowała przejście na stronę społeczeństwa. Niemal wszystkie nowe lub odtwarzane partie polityczne rozpoczynały działalność od poświęcenia sztandaru i mszy katolickiej. W szkołach, szpitalach, biurach, a nawet niektórych sądach pojawiły się krzyże. A w prasie coraz częściej czytaliśmy, że „biskupi chcą”. Biskupi chcieli powrotu religii do szkół – dostali, co chcieli, i to mocą nawet nie rozporządzenia (nie mówiąc już o ustawie, bo to by za długo trwało jak na cierpliwość naszych purpuratów) ale wprowadzonej chyłkiem-ciszkiem instrukcji. Chcieli ustawy antyaborcyjnej – dostali ją. I to taką, która nawet z istniejącymi wyjątkami jest jedną z najostrzejszych regulacji w Europie, a mimo to od początku nazywana jest, również przez środowiska ponoć liberalne, kompromisem. Bo i w istocie był to kompromis: ortodoksyjni hurrakatolicy zawarli go z umiarkowaną konserwą, pomijając w zasadzie jakiekolwiek zdanie w tej kwestii środowisk lewicowych (kojarzonych zresztą wtedy w stu procentach z komunistami, a więc traktowanych trochę jak trędowaci), raczkującego dopiero segmentu nowych organizacji pozarządowych czy tym bardziej środowisk feministycznych, postrzeganych w roku 1993 jako galeria egzotycznych dziwadeł.
Jakby przy okazji, i bez rozgłosu porównywalnego z ustawą , na szeroką skalę zaczął działać pozakonstytucyjny, nie wiadomo, na jakich zasadach się opierający i nie znający trybu odwoławczego od swoich decyzji organ zwany Komisją Majątkową, przez całe lata po uważaniu zwracający (lub wręcz rozdający) instytucjom kościelnym budynki, ziemię, lasy i inne dobra, o które te instytucje występowały, a czasem jeszcze dodający coś ekstra na podstawie dziwacznych wycen. Podobnie postępowały i postępują do dziś niektóre samorządy, zresztą w Polsce lokalnej, zwłaszcza na poziomie gminnym, pracowicie odtworzono tradycyjny model, w którym plebania jest ośrodkiem władzy niemal równorzędnym ze strukturami oficjalnymi.
Szybko się zresztą okazało, że chrześcijańskie miłosierdzie, oficjalnie głoszone przez Kościół, dziwnie jakoś kończy się tam, gdzie zaczyna się finansowy interes instytucji kościelnych. Ci sami ludzie, którzy, stojąc na ambonach potępiali konsumpcjonizm, pogoń za pieniądzem i gromadzenie bogactw, nie wahali się kilkukrotnie podnosić czynszów w przejmowanych przez siebie obiektach i wyrzucać ich dotychczasowych użytkowników na bruk. Na zarzuty o hipokryzję i bezduszność odpowiedź była tylko jedna: Kościół nie jest instytucją charytatywną.

Równo dwadzieścia lat temu ratyfikowano konkordat (uchwalony pięć lat wcześniej, również w trybie „bo biskupi chcieli”, a trochę też w trybie „bo Papieżowi byłoby przykro”). Tym sposobem kościelna rekonkwista zyskała ramy prawne, i to międzynarodowe! Przeciętny obywatel – z wyjątkiem tych od zawsze martwiących się o świeckość państwa – niespecjalnie się tym przejął, tym bardziej, że III RP przeżywała właśnie czas największej papolatrii i zachwytu osobą „naszego Wielkiego Papieża”. Atmosfera była taka, jakbyśmy ten konkordat zawierali sami ze sobą, bo w końcu po obu stronach stołu siedzieli Polacy. Wielu naszym rodakom polski duchowny w białej sutannie rządzący Państwem Watykańskim wydawał się nawet bardziej „prawdziwym” Polakiem, niż postkomunistyczny prezydent Kwaśniewski, ówczesny przywódca Najjaśniejszej. A jeśli nawet pojawiały się od czasu do czasu w prasie jakieś wątpliwości i kwestie sporne, zostały one już rok później utopione na amen w hektolitrach przesłodzonej śmietanki wypływającej z papieskich kremówek.
W ten sposób, wśród wiwatów na cześć Jana Pawła II, przy wtórze coraz głośniejszej propagandy ośrodka toruńskiego i u progu ostatecznego zmierzchu potęgi partii postkomunistycznej, utrwalił się niespotykany gdzie indziej model liberalnej demokracji konfesyjnej – czyli czegoś, co teoretycznie jest tak wewnętrznie sprzeczne, że nie ma prawa istnieć, a jednak tu, nad Wisłą, w tym kraju cudów, zaistniało.
A kilkanaście lat później na tak przygotowanym gruncie wyrosła i wybujała trująca roślina Dobrej Zmiany.

***


Wspomniana zaś Dobra Zmiana od samego początku nie tylko wsłuchuje się w głos Kościoła instytucjonalnego i w miarę swoich coraz większych możliwości wypełnia wolę Episkopatu i co bardziej przebojowych niższych duchownych, ale nawet sama próbuje ją odgadywać i wypełniać jeszcze zanim zostanie ona wyrażona. Towarzyszy temu zadziwiająca nawet jak na polskie warunki czołobitność wobec przedstawicieli kleru. Osoba, której umysł pełni wspomniana na wstępie funkcję centralnego ośrodka dyspozycji politycznej RP, i do której to osoby przybywają na audiencje niemal wszyscy możni i wielmożni w kraju, sama udaje się regularnie z wizytami jedynie do pałaców biskupich i toruńskich pałaców medialnych (czasami też do któregoś z budynków prezydenckich, ale z rzadka). Osoba pełniąca urząd prezydenta RP bywa zaś w kościele chyba częściej niż w jakimkolwiek innym budynku publicznym, z wyjątkiem, być może, własnego pałacu.
U toruńskich drzwi Ojca Dyrektora pokornie stają co pewien czas pozostali przedstawiciele obecnych władz. Legendarna stała się już wspólna wizyta w Toruniu osób pełniących do niedawna urzędy premiera i szefa kancelarii premiera. Osoby te, obie, jak pamiętamy, tej samej płci żeńskiej i tego samego imienia Beata, znaczącego nota bene w kościelnej łacinie tyle co „błogosławiona”, unisono zapewniały gospodarza spotkania, że nie zaniedbują chrześcijańskiego obowiązku modlitwy. Obie panie wypowiedziały w tym celu bodajże dwukrotnie przepiękną frazę „Ojcze Dyrektorze, tak, Beaty się modlą”. Niestety, albo Beaty modliły się za słabo, albo modliły się o uwolnienie od brzemienia może niesamodzielnej, ale mimo to zbyt wielkiej władzy, bo niedługo później obie zostały wolą Prezesa przeniesione na niższe stanowiska.
Nic dziwnego, że to właśnie od Dobrej Zmiany duchowieństwo szczególnie oczekuje dowodów oddania Kościołowi Świętemu – Matce Naszej. Tu już nie ma miejsca na półśrodki, kompromisy, wykręty i małe kroczki. Ma być po naszemu, po bożemu, po narodowo-katolicku! Od 2015 roku dmie się u nas w złote kościelne surmy, ogłaszając ostatnią krucjatę nowoczesnej Europy. Do tej pory biskupi po prostu chcieli – dziś biskupi chcą podwójnie. Chce się Dobra Zmiana grzać w cieple ołtarzowych świec – musi oddać Bogu i to, co boskie, i to, co cesarskie.

Wypełnianiu biskupich chętek sprzyja panująca w Polsce atmosfera quasi-rewolucyjna. Wolno dziś przecież każdemu wziąć miotłę i czyścić co się da, byle tylko wymiatać te śmieci, co trzeba, i w słusznym kierunku. A skoro wolno znieważać inaczej myślących, tłuc po pyskach mówiących obcymi językami i zachęcać do emigracji przeciwników antysemityzmu, wolno także każdemu, kto się ma za żołnierza wspomnianej krucjaty, robić porządek na modłę inkwizycyjną. Tu jest najbardziej katolicki kraj Europy, tu jest ojczyzna Naszego Wielkiego Świętego Papieża, tu Jezus i Maryja siedzą na tronie – i tu mają być Okopy Świętej Trójcy. Będziemy bastionem, choćby miał to być bastion ostatni.
Niewiarygodnie szybko i tłumnie powychodziły ostatnio z jakichś prastarych dziur przedziwne okazy żywych skamielin, pragnące zawrócić Polskę do mentalnego paleozoiku. Instytut Ordo Iuris, Bractwo Piusa X, rycerze Chrystusa Króla Polski, aktywni w różnych instytucjach i gremiach członkowie świeckich zakonów, członkowie kółek parafialnych, potężna Rodzina Radia Maryja ze swoim guru, dobrozmianowi kuratorzy i popierająca katolicyzację szkół część nauczycieli, katecheci w radach pedagogicznych, prawicowi radni różnych szczebli, lekarze z klauzulą sumienia, aptekarze żądający klauzuli sumienia, zakonspirowani i jawni członkowie Opus Dei, narodowo wzmożeni księża i katolicko wzmożeni profesorowie wszech nauk - wszyscy oni ujęli w dłoń kropidła i wyszli na widok publiczny, goniąc gdzie pieprz rośnie niewiernych.
Podejrzane o antychrześcijańską deprawację może dziś być dosłownie wszystko. W szczególności zaś to, co może sprowadzić na złą drogę lub szatańsko opętać chrześcijańską dziatwę. Kotki Hello Kitty, kucyki Little Pony – toż to zakamuflowane diabelstwo! Wychowanie seksualne w szkołach? Nikt nie będzie demoralizował świństwami naszych katolickich dzieci! Halloween w szkole? Koniec z tym pogaństwem, będą bale wszystkich świętych. Szkolny tydzień Harry'ego Pottera? Wykluczone, dość tego okultyzmu, magii i przemocy! Tu jest Dobra Zmiana, tu żadnego Hogwartu nie będzie!!!
Obrywają oczywiście także dorośli, a nawet... zwierzęta! Małżeństwa gejowskie? Nigdy w życiu, a poza tym to geje są chorzy i trzeba ich leczyć. Unia leczyć zabrania, ale u nas będzie wolno, nie damy się lewactwu i kto nam co zrobi? Konwencja antyprzemocowa? A niech ją szlag trafi, nie dopuścimy do przemycania do polskiego prawa ideologii gender i innych chorych teorii, a poza tym to niech się ludzie żenią, wszak przemoc domowa to problem związków nieformalnych, po błogosławieństwie przy ołtarzu od razu ustaje. EllaOne? Jeszcze czego, gzić by się lafiryndom chciało bez konsekwencji! Eutanazja na życzenie? Życie jest darem Boga, a nie żeby sobie tak każdy je sam odbierał tylko dlatego, że całymi nocami wyje z bólu. Przecież to nawet lepiej, że wyje, bo cierpienie uszlachetnia, a poza tym każde cierpienie ma sens.
A jeśli się zdarzy, że gdzieś, w jakimś zoo, zakochane osły postanowią sobie pokopulować na widoku publicznym, to co?
To się je rozdzieli na wniosek radnych miejskich!

Tak, tak. Żyjemy w kraju, w którym rozdzielono jakiś czas temu siłą parę zżytych ze sobą zwierząt, żeby nie obrażały moralności publicznej. Tak wygląda polski dwudziesty pierwszy wiek.

***

W takiej atmosferze było tylko kwestią czasu wniesienie przez jakąś ciotkę prawicowej rewolucji projektu zaostrzenia prawa aborcyjnego. Projekt, który pierwszy raz pojawił się kilkanaście miesięcy temu, drugi raz pojawił się na raty tej zimy i znów wywołał falę społecznego niezadowolenia. Przy okazji obnażył hipokryzję centroprawicowej opozycji, która za każdym razem zdecydowanie sprzeciwia mu się werbalnie, ale gdy przychodzi do głosowania, wstrzymuje się lub wychodzi. Wszystko po to, żeby, jak mawia Prezes, i rubelka zarobić, i cnoty nie stracić. Najwyraźniej panie i panowie z Platformy i Nowoczesnej się przeliczyli, bo cnotę stracili bezpowrotnie, a i rubelek jakby się wyśliznął... I nie pomogą tu ani gromkie okrzyki polityków tych partii wydawane przy okazji Czarnego Piątku, ani nawet interwencje posłanki Scheuring-Wielgus w obronie demonstrantek (również ciężarnych!) zatrzymywanych za posiadanie rac. Po głosowaniach ich poznacie. A te wskazują, że reprezentująca siły ancien regime'u opozycja parlamentarna niczego się nie nauczyła, i niczego nie rozumie także z obecnej sytuacji w Polsce. Postawa zarówno obalonego establishmentu, jak i faktycznie go wpierających posłów z nowego zaciągu od p. Petru, wyraźnie wskazuje, że jeśli mamy kiedykolwiek zbudować demokratyczną Polskę rzeczywiście na nowo i odrzucić przy tym zastarzałe wady III RP, społeczeństwo musi przy pomocy kartki wyborczej zmieść ze sceny zarówno PiS z przystawkami, jak i „totalną opozycję”.
Tymczasem projekt zaostrzenia ustawy cały czas jest w Sejmie. Projekt barbarzyński, zakładający, że matka musi donosić nawet ciążę nie rokującą żadnych szans na przeżycie dziecka po urodzeniu, a dziecko to musi się urodzić, nawet jeśli życie będzie dla niego oznaczało jedynie długie godziny umierania w niewyobrażalnym bólu. Przedstawiała go z mównicy niezmordowana Kaja Godek, pozująca na niezależną działaczkę społeczną, która jednakowoż dziwnym trafem od ponad dwóch lat pobiera wynagrodzenie budżetowe w „odzyskanej” przez Dobrą Zmianę spółce skarbu państwa.
Trzeba pani Godek przyznać, że walczy o swoje jak lwica. Gdy trzeba, powarkuje w mediach i na „zwolenników zabijania dzieci nienarodzonych”, i na opieszałą we wprowadzaniu nowych przepisów Dobrą Zmianę, organizuje antyaborcyjny opór w całym kraju i w ogóle wszędzie jej pełno. Niemal w każdym wywiadzie przypomina o tym, że każdy dzień bez ustawy to wymierna liczba „zamordowanych bezbronnych dzieci”. Ma to sprawić, żeby w głowie przeciętnego Polaka utrwalił się obraz kliniki aborcyjnej jako czegoś na kształt usłanych wychudzonymi trupami pól śmierci w hitlerowskich obozach koncentracyjnych. Jest to wizja doskonale korespondująca z używanym niekiedy w dyskursie katolickim wyrażeniem „holokaust nienarodzonych”. Pani Godek absolutnie nie obchodzi, co będzie czuła kobieta zmuszona do noszenia przez dziewięć miesięcy potwornie zniekształconego „dziecka poczętego”, o którym będzie wiadomo, że umrze w ogromnych cierpieniach kilka dni po urodzeniu. Nie obchodzi jej także, co czuje sama owa cierpiąca i umierająca istota. Powołuje się przy tym pani Godek na wolę katolików polskich, choć przecież de facto reprezentuje mniejszość wśród nich samych. Jeśli bowiem 85 procent społeczeństwa jest przeciw nowym regulacjom, to nie ma siły, żeby wśród tych 85 procent nie było zdecydowanej większości polskich katolików.

Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy nagły powrót do projektu akurat teraz spowodowany był tym, że „biskupi chcieli”, czy może raczej wrzucono go po to, aby gwarantowana ogólnopolska awantura przykryła niezręczny temat horrendalnie wysokich nagród, które rozdali sobie ostatnio urzędnicy Dobrej Zmiany. Nie sposób jednak zapomnieć, że kilka dni wcześniej media informowały, że „biskupi chcą przyspieszenia prac” nad projektem. Wydany bowiem został komunikat Konferencji Episkopatu, w którym biskupi zaapelowali o „niezwłoczne podjęcie prac nad projektem”.
I Sejm niezwłocznie je podjął, tym razem dziwnym trafem naprawdę niezwłocznie, a nie z niezwłocznością odłożoną, jak w przypadku pamiętnych nieopublikowanych wyroków Trybunału Konstytucyjnego. Tym razem o niezwłoczność walczono jak o niepodległość. Komisja Praw Człowieka pod przewodnictwem posła-prokuratora Piotrowicza tak się spieszyła, że odmówiła głosu przedstawicielom większości organizacji pozarządowych obecnych na sali. Podczas pracy nad projektem obrażano przeciwne mu posłanki, a poseł Sanocki pytał, „co ma kobieta do tego, że dziecko ma się urodzić”. Ten sam parlamentarzysta o posłankach opozycji wyraził się per „dziewczynki” i bez zezwolenia matki ostentacyjnie dotykał dziecka jednej z przedstawicielek organizacji pozarządowych. Padł też argument o „konieczności wypełniania macierzyńskiej powinności”, trącący nieco latami 30. XX wieku i państwem totalitarnym. „Nasze kobiety” mają oto rodzić „nasze dzieci”, i nic im do tego, jakie to dzieci, i czy zdrowe. Wszak, jak stwierdził jeszcze inny tytan prawicowego intelektu, kobiety nie powinny się martwić, że będą rodzić potworki, ani tym, że te potworki od razu umrą, bo przecież wszyscy kiedyś umrzemy.
A później nastąpił akt politycznego aikido prezesa Kaczyńskiego, który nagle przesunął termin dalszej pracy nad projektem na następny miesiąc ( początkowo procedury miały się zacząc tuż po rocznicy katastrofy smoleńskiej, dziś wiadomo już, że przesunięto je na kolejne posiedzenie parlamentu), licząc zapewne na to, że zdoła nieco rozproszyć energię społeczną przed tzw. Czarnym Protestem i rozwodnić temat na czas świąt wielkanocnych, odsłaniania pomnika smoleńskiego, i – jak się okazuje – chyba także wyjątkowo długiej w tym roku majówki. Najwyraźniej jednak czujniki analizujące w głowie Wielkiego Stratega tym razem albo były źle ustawione, albo ktoś lub coś (jakiś lewacki dron szpiegowski?) podstępnie je wyłączyło. Okazało się bowiem, że 23 marca kobiety wyszły na ulicę jeszcze liczniej niż podczas poprzedniego Czarnego Protestu, a w stolicy dołączyli do nich studenci Uniwersytetu Warszawskiego, którzy przez pewien czas grozili nawet strajkiem okupacyjnym na uczelni, co nie zdarzyło się od 1989 roku. Dobra Zmiana zaś dostała burę od biskupów, którzy tym razem wyjątkowo nie mówili, że czegoś chcą, tylko „wyrazili zaniepokojenie”, co stało się pierwszą informacją w serwisach mediów „narodowych”.
Dziś, w drugiej połowie kwietnia, prace nad projektem wciąż są w zawieszeniu.

***

Rozmiary zeszłomiesięcznego Czarnego Protestu, choć oczywiście zbyt małe, aby Dobra Zmiana się ich wystraszyła, mimo wszystko zaskoczyły i zdenerwowały obóz konserwatywny. Na kobiety demonstrujące pod siedzibą partii rządzącej wylały się obficie pomyje i inne nieczystości z rynsztoków dobrozmianowej propagandy. Ozwał się po raz kolejny red. Ziemkiewicz, który raczył nazwać pisarkę Manuelę Gretkowską, excuse le mot, „cipą cip”. Telewizja „narodowa” określiła Czarny Protest mianem „marszu zwolenników zabijania dzieci poczętych”. Samego siebie przeszedł niejaki Marcin Rola z internetowego serwisu wrealu24, publikowanego na platformie YouTube. Nazwał on mianowicie protestujące kobiety „kocmołuchami”, „neonazistkami”, „wieszakowymi pasztetami z wąsem”, „amebami”, „półmózgami” i „sklonowanymi owcami” a także zasugerował, że za wszystkim stoją jakieś ciemne zagraniczne siły, które sponsorują demonstrantom transparenty i „chusty na łeb”. W rozrzucaniu słownego gnoju sekundowała mu dzielnie prowadząca program kobieta (!), red. Magdalena Derulska. Inna kobieta, prawicowa vlogerka Weronika Kostrzewa, publiczne nazwała demonstrujących pod warszawską Kurią Metropolitalną studentów „hołotą”.
Wszystko to jednak nic w porównaniu z wyskokiem niejakiego Łukasza Korzeniewskiego, byłego strzelca Wojska Polskiego, który oznajmił, że najlepszym sposobem poradzenia sobie z protestem byłoby... strzelanie do uczestniczek z kałasznikowa. „KbkAK i już byście wiedziały, tępe strzały, gdzie wasze miejsce” - napisał na Facebooku dzielny wojak.
Prawica kiedy tylko może, wypomina demokratom Cybę. Ilu potencjalnych Cybów wychowała sama, od dwóch lat w sposób zorganizowany karmiąc swoich zwolenników nienawiścią do wszelkiego „lewactwa”?

Czarny Protest i towarzysząca mu aktywność środowisk kobiecych i wspierającego je szerokiego frontu demokratycznego wywołuje furię ośrodków prawicowych nie dlatego, a w każdym razie nie tylko dlatego, że wyznają one pogląd, że dopiero co zagnieżdżona zygota jest już pełnowymiarową osoba ludzką. Narodowo-katoliccy konserwatywni rewolucjoniści nie prowadzą bowiem boju jedynie o aborcję. To nie jest wąsko wykrojona „wojna o macice”. To jest bój o to, czy uda się, czy się nie uda realizowany przez przez konserwatywną część Kościoła do spółki z PiS-em i ultrakatolickimi aktywistami plan swego rodzaju małej polskiej kontrreformacji. Bo biskupom we fioletach i purpurach, wygarniturowanym prawnikom z Ordo Iuris i ubranym w czerwone kapy rycerzom Chrytsusa Króla Polski nie chodzi tylko o macice, tak jak Prezesowi nie chodziło o same sądy czy sam Trybunał.
Macice i wszystko, co z nimi związane to dla nich tylko kolejny krok, jeszcze jedna próba sił, o tyle ważna dla strony liberalno-demokratycznej, że dotycząca kwestii fundamentalnych: prawa do godności, do ochrony zdrowia, do planowania rodziny i wolności wyboru strategii życiowych kobiet, a pośrednio przecież także ich męskich partnerów. Tak naprawdę planowane zaostrzenie ustawy aborcyjnej ma być kolejnym aktem przesunięcia granic, poszerzenia terytorium poddanego władzy katolickich integrystów. I właśnie o wielkość tego terytorium i stopień tego poddaństwa dziś chodzi. O to, czy to rodzice i sama młodzież, czy rząd wespół z duchownymi będzie decydował o tym, czego będą się uczyć i w co bawić polscy uczniowie. O to, czy polscy pisarze, malarze i reżyserzy będą mogli pisać, malować i wystawiać w teatrach to, co zechcą, czy też to, co będzie im się starał narzucić w imię „tradycyjnych polskich wartości” kaczystowski rząd pod dyktando Episkopatu. Kwestia praw reprodukcyjnych jest w obecnej sytuacji naszego kraju elementem walki pomiędzy wolnym społeczeństwem, wciąż domagającym się poszanowania swojej wolności, a koalicją większej części Episkopatu, świeckich przybudówek Kościoła i ultrakonserwatywnych sił politycznych pragnącą narzucić społeczeństwu prawa stanowione w myśl rozumianej po dziewiętnastowiecznemu doktryny religijnej pożenionej z równie przestarzałym pojmowaniem wspólnoty narodowej. Opowiedzenie się za lub przeciw Czarnemu Protestowi, wybór pomiędzy poparciem lub sprzeciwem wobec praw mniejszości seksualnych i w ogóle wszelkich mniejszości, jest więc opowiedzeniem się za lub przeciw konkretnemu dążeniu cywilizacyjnemu.

Można nie podzielać radykalizmu pogladów niektórych aktywistek organizacji pro choice, można nie zgadzać się z hasłami typu „aborcja jest OK” czy „chwała aborterom”. Można mieć różne pojęcie na temat tego, do którego tygodnia ciąży powinien być dostępny zabieg na życzenie i jak powinna przebiegać procedura taki zabieg poprzedzająca. Można, będąc mężczyzną, mieć w sobie głęboki sprzeciw wobec niesprawiedliwych i generalizujących wypowiedzi na temat mężczyzn jako grupy, które słyszy się czasem z ust działaczek ruchu feministycznego. Można wreszcie odczuwać dyskomfort, widząc niektóre formy ekspresji stosowane przez ruch obrony praw osób nieheteronormatywnych.
Tak, można.
Ale nie zmienia to faktu, że każdy, komu zależy na pozostaniu Polski w orbicie zachodnioeuropejskiej cywilizacji, cywilizacji wolności wyboru, tolerancji i światopoglądowej równości, powinien popierać protestujące Polki i walczących o swoje prawa polskich gejów. Dziś, gdy zwiądł KOD, gdy władza coraz bardziej opresyjnie traktuje ruch Obywateli RP i grupy antyfaszystowskie, to właśnie kobiety, środowiska LGBT i ich potencjał sprzeciwu są być może jedyną barierą tamującą drogę tym siłom, które chciałyby uczynić z Polski enklawę średniowiecza w nowoczesnej Europie. Kto sprzeciwia się dążeniom polskich kobiet, kto wtóruje Prezesowi w jego sprzeciwach wobec małżeństw jednopłciowych, ten w istocie sprzeciwia się w istocie modernizacji naszego kraju i staje w jednym szeregu z pp. Godek, Rolą, Ziemkiewiczem, Santockim i Korzeniewskim i ze wszystkimi środowiskami dążącymi do trwałego odcięcia Polski od Zachodu i uczynienia z niej dziwacznego, wsobnego tworu, kraju ludzi owładniętych strachem przed represyjną władzą państwową, wszechwładną kościelną władzą sumień i wyimaginowanym niebezpieczeństwem niesionym jakoby przez obce wpływy kulturowe.
Historia zaś uczy, że gdy próbujemy się oderwać od cywilizacji zachodniej, prędzej czy później zawsze zagarnia nas ta druga. Ta z bezkresnych wschodnich stepów, niesiona przez słowiańskich spadkobierców imperium Czyngis-chana.

***

Niemożliwe, nie ma się co bać, bo Unia i NATO, bo globalizacja, bo komputery, bo historia nigdy nie powtarza się w stu procentach?
Ależ możliwe, cywilizacyjny regres jest akurat zjawiskiem powtarzającym się w różnych krajach i w różnych epokach dość regularnie. A u nas przecież już raz tak było. Po wieku XVI, wieku Frycza-Modrzewskiego i Pawła Włodkowica, po Unii Lubelskiej i akcie Konfederacji Warszawskiej, w najbardziej demokratycznym z dużych państw ówczesnej Europy, przyszedł wiek XVII, a potem XVIII. I tak jak dziś demokracja staje się powoli jedynie zespołem pustych i co chwila łamanych pisanych procedur przykrywających jedynowładztwo posła z Żoliborza, tak wtedy z wolnych sejmików i elekcji z czasem pozostała tylko skorupa, skrywająca masowe akty korupcji wyborczej, pogardę dla zasad i siłowe forsowanie kandydatów. Tak jak dziś zamykamy się na Europę i bijemy cudzoziemców w tramwajach, tak wówczas zamykaliśmy się w sarmacko-kontuszowym getcie i najpierw rugowaliśmy innowierców z parlamentu, a niewiele później część z nich także z kraju.
Przypomnijmy: na Zachodzie Newton i Kartezjusz kładli właśnie podwaliny pod gmach nowożytnej filozofii i nauk przyrodniczych, gasły wojny religijne, a pańszczyznę masowo zastępowano czynszem. U nas ksiądz Chmielowski w tym samym czasie tworzył kuriozalny zbiór legend, przesądów i mądrości ludowych, który zatytułował „Nowe Ateny” i całkiem na poważnie nazwał encyklopedią, a niejaki pan Nekanda-Trepka lustrował szlachtę, poszukując w jej szeregach prawdziwych i wyimaginowanych „chamów”. Masy chłopstwa żyły zaś w stanie faktycznego niewolnictwa.
A dzisiaj? Dzisiaj, gdzieś tam, w cywilizowanym świecie, politycy i naukowcy wspólnie zastanawiają się nad sposobami zatrzymania zmian klimatu, Elon Musk testuje swoje wynalazki, a kolejne kraje przyznają parom jednopłciowym prawo do zawierania małżeństw. My zaś, w tym samym czasie, chcemy nakazywać kobietom rodzenie zdeformowanych płodów, rozwijamy trującą energetykę węglową i sortujemy ludzi na lepszych i gorszych na podstawie tego, czy po ojcach i dziadkach dziedziczą – jak to ujął jakiś czas temu Pan Prezydent - „piętno zdrajcy”, czy „chlubę bohatera”.
Idziemy więc – jak wtedy - do tyłu i na kolanach. I – jak wtedy – prędzej czy później czeka nas wywrotka.









piątek, 13 kwietnia 2018

Ósma, okrągła rocznica, czyli cyrk nekrofagiczny

No to miała Dobra Zmiana tak zwany event. Nie taki zwykły, comiesięczny, gdy kilkaset osób z pieśnią nabożną na ustach i ogniem świętej nienawiści w sercach przemierza trasę od warszawskiej archikatedry pod pałac Andrzeja Dudy, by następnie wysłuchać kolejnego przemówienia starszego pana stojącego na drabince, a szpalery „kulsonów” oddzielają ten osobliwy pochód od reszty obywateli, którzy stoją po drugiej stronie kordonów i machają białymi różami – owymi, wedle oficjalnej wykładni państwowej, symbolami „skrajnej głupoty i skrajnej nienawiści”. To już za nami, tego już nie będzie. Tak powiedział Prezes, a słowo jego święte jest.
Nie, to by było za mało, wszak mieliśmy rocznicę. Ósmą, okrągłą rocznicę. Przepraszam Czytelnika za ten oczywisty i zgrany do imentu bareizm, ale co ja poradzę, że Bóg umarł, Lenin umarł, a Bareja jest i będzie wiecznie żywy, bo żeby umarł Bareja, to wcześniej musiałby przestać istnieć naród polski, przepraszam, Naród Polski, a na to się nie zanosi. Wręcz przeciwnie, Naród Polski wstał właśnie z kolan, więc Bareja jest dziś jeszcze bardziej żywy, niż do niedawna był.
A skoro przyszła okrągła rocznica, a miesięcznice się skończyły, to musiało być inaczej. Bardziej. I na porządnym placu, a nie byle uliczce między kościołem a domem pana przez lud zwanego Adrianem.
Po pierwsze: słynna drabinka została uświęcona poprzez wkomponowanie jej kształtu w kształt pomnika smoleńskiego. Pomnik w założeniu miał chyba symbolizować trap samolotu prowadzący w otchłań (dzięki Bogu nikt nie wpadł na pomysł wyrzeźbienia trupów, jak to się stało w przypadku pomnika wołyńskiego, który okazał się tak makabryczny, że nawet Dobra Zmiana go nie chce), tyle tylko, że ktoś zapomniał, że symbole zawsze działają w pewnym kontekście, i jeśli ten kontekst jest silniejszy od elementu ponadczasowego, to czasem zamiast podniosłości wychodzi groteska. Dziwię się, że artyście się nie skojarzyło to, co skojarzyło się prawie wszystkim. Ale może za dużo wymagam – jeśli istotnie dobrozmianowość to nie zespół poglądów politycznych, tylko stan umysłu, to może faktycznie osobom ogarniętym tym stanem kojarzy się zupełnie coś innego z zupełnie czym innym, a schody z drabinką jak na złość im się nie kojarzą? Niezbadane są wszak meandry duszy polskiej, a duszy dobrze zmienionej w szczególności.
Mamy w każdym razie coś, co stało się wdzięcznym tematem internetowych memów. Do tego jeszcze tuż przed uroczystością jeden z posłów opozycyjnych wygrzebał z otchłani dziejów plakat niemieckiego zespołu rockowego, na którym przedstawiono niemal identycznego kształtu i koloru schodki. Będzie się działo, jeśli projektant plakatu upomni się o swoje, choć nie wiadomo czy się upomni, bo na przykład sam zespół już oficjalnie ogłosił, że polityka go nie interesuje i ciągać biednego Prezesa po wrażych niemieckich sądach nie zamierza.
Po drugie: w sytuacji comiesięcznej Prezes wchodził na drabinkę i przemawiał zawsze raz. Wczoraj natomiast przemawiał aż dwa razy, raz obok pomnika drabinki, drugi raz na drabince właściwej.
Po trzecie, w ramach walki ze sztampą i oficjalną nudą postanowiono oprócz monumentu, który już jest, odsłonić także monument, którego... jeszcze nie ma. Odsłonięto bowiem podczas uroczystości wspomniany „pomnik schodów” oraz... kamień upamiętniający zamiar postawienia drugiego pomnika, tym razem indywidualnie poświęconemu Poległemu Prezydentowi. Dalibóg nie wiem, dlaczego Dobra Zmiana nie postarała się o dopięcie wszystkiego w terminie i nie dała rady wyrzeźbić dwóch pomników naraz. I to jeszcze w kraju, w którym takich świętych Janów Pawłów Drugich trzaska się co roku dziesiątkami i chyba każde większe miasto, każde mniejsze miasto i co druga wieś gminna już ma przynajmniej jednego. Źle to wróży na przyszłość – wszak obecny obóz rządzący zapowiada, że Lechów Kaczyńskich też będziemy stawiać po sztuce w każdej miejscowości, a tu z jednym nie umie sobie poradzić. Na razie będzie kamień, a pomnik kiedyś tam. Według słów, które padły wczoraj z Ust Najwyższych, stanie się to 10 listopada, ale pamiętajmy, że Genialny Strateg jest elastyczny i często zmienia zdanie, więc jeszcze nic nie wiadomo. Być może skończy się jak ze Świątynią Opatrzności: kamień będzie sobie leżał, a pomnik stanie... za dwieście lat i w jakiejś peryferyjnej dzielnicy, która dziś jeszcze nawet nie należy do Warszawy.
Po czwarte wreszcie: oprócz elementów oficjalnych urządzono część artystyczną. Zgromadzonej publiczności, specjalnie wyselekcjonowanej i zaopatrzonej w stosowne identyfikatory, pokazano filmy tematycznie związane z katastrofą (oczywiście interpretowaną z punktu widzenia obecnych władz), i to aż w dwóch blokach. W ogóle symbolem tej rocznicy była podwójność: dwa pomniki, dwie msze, dwie mowy Prezesa, dwa bloki filmowe, dwa antrakty modlitewne (Regina Coeli i Koronka do Miłosierdzia Bożego)... Pojedynczy był zaś koncert i... przemówienie Pana Prezydenta. A wszystko to nam, maluczkim, którzyśmy nie dostąpili błogosławieństwa Dobrej Zmiany i na plac nas nie wpuszczano, pięknie opakowała i podała na tacy „narodowa” TVP na swoim kanale informacyjno-propagandowym, na przystawkę podając dzień wcześniej w Jedynce osławiony „Smoleńsk”.

Działo się więc tyle, że uczestnicy będą mieli co opowiadać wnukom. Chyba że za dwa lata, w rocznicę naprawdę okrągłą, władza zafunduje nam coś jeszcze bardziej spektakularnego, na przykład otworzy odbudowany Pałac Saski, a w nim Muzeum Smoleńskie. Niemożliwe? Tu jest Polska, tu jest Dobra Zmiana, tu wszystko jest możliwe. Proszę się przyznać: kto jeszcze cztery lata temu przewidywał, że w niepodległej Polsce po 1989 roku kiedykolwiek będzie się szło pod sąd za okrzyk „Lech Wałęsa!”?

***

Mógłby mi ten i ów zwolennik Dobrej Zmiany (o ile tacy w ogóle czytują WDO) zarzucić, że drwię z tragedii, obrażam pamięć ofiar, naruszam fundamentalną w polskiej kulturze zasadę szczególnego szacunku dla zmarłych, zwłaszcza zmarłych tragicznie, odnoszę się bez należnego respektu do obchodów ważnej rocznicy narodowej, ergo – jestem lewakiem, kwiczącą świnią oderwaną od koryta (pokażcie mi, błagam, gdzie ono stoi, bo jakoś go przed 2015 rokiem nie mogłem znaleźć!), zwolennikiem przegranych łże-elit, wykształciuchem (tylko magister, ale zawsze!), pożytecznym idiotą Lisa i Makreli, komunistą, złodziejem i elementem animalnym. Ok, niech im będzie, tylu ludzi dziś w Polsce źle o sobie wzajemnie myśli i źle sobie wzajemnie życzy, że nawet nie robiłoby to na mnie jakiegoś wrażenia. Druga strona barykady nie lepsza, regularnie czytam w internecie komentarze sugerujące, jakoby Jarosław Kaczyński był Żydem, co ma ponoć być argumentem za obaleniem Dobrej Zmiany. Zawsze wydawało mi się, że antysemityzm kłóci się z demokratyzmem, no ale tu jest Polska.
Niech więc sobie tak zwani prawacy myślą, co chcą. Nie zmieni to bowiem faktu, że to nie ja zamieniłem tragedię w cyrk, dramat w kabaret, katastrofę w groteskę i rzecz poważną w absurd bez granic. Nie ja ani nikt z tych, którzy mają zbliżony do mnie pogląd na całą złożona kwestię Smoleńska. Wręcz przeciwnie, „lewackie” szydzenie z katastrofy zniesmaczało mnie raczej, a nie bawiło.

Mimo uderzającej po oczach niestosowności pochowania Lecha Kaczyńskiego na Wawelu, nie umiałem jakoś już w maju tamtego roku rechotać nad smoleńskim wrakiem, tak jak to robili panowie Wojewódzki i Figurski w jednej ze stacji radiowych. Demonstracje antyklerykalne pod Pałacem Prezydenckim, połączone z werbalnymi i fizycznymi atakami na tzw. obrońców krzyża, faktycznym wyszydzaniem pamięci ofiar wypadku i oddawaniem moczu do zniczy wydawały mi się takim samym barbarzyństwem, jakim były późniejsze marsze kiboli i nacjonalistów atakujących warszawskie squatty, podpalających „pedalską” tęczę na pl. Zbawiciela i niszczących wozy transmisyjne nielubianych stacji telewizyjnych. Postawa ówczesnych władz, które dopuszczały do tego, aby tłum pijanej młodzieży znieważał i prowokował grupę „krzyżowych” demonstrantów, był niczym innym, jak uchyleniem się państwa od odpowiedzialności za bezpieczeństwo obywateli – dokładnie takim, jak dzisiejsza tolerancja Dobrej Zmiany dla ekscesów antygejowskich i antymuzułmańskich.
Powtarzanie dowcipów o „zimnym Lechu” ledwie miesiąc po śmierci bądź co bądź demokratycznie wybranego prezydenta Rzeczypospolitej uważałem za rzecz niestosowną. Tony lukru, jakie zaczęły się lać na jego trumnę ze strony tych samych mediów liberalnych i „celebryckich”, które jeszcze niewiele wcześniej wyśmiewały dosłownie każde jego działanie i słowo, w tym również działania i słowa sensowne, szydziły z, ich zdaniem, mało europejskiej urody Pierwszej Damy, zwyczajnie mnie mdliły.

Tylko że to wszystko było niczym wobec groteski, w jaką zamieniono Smoleńsk i czczenie jego ofiar później, już bez udziału „lewactwa”, „lemingów” czy jak ich tam jeszcze zwał obóz pisowski. Bo przecież to nie „lewactwo” kazało posłowi Macierewiczowi od rana do nocy powtarzać odmieniane przez różne przypadki słowo „zamach”, tworzyć think tanki od zgniatania puszek i gotowania parówek, udowadniające, że należy szczególną wagę przywiązywać do dźwięku „piiiji bziuuuu”, za to nie należy żadnej wagi przywiązywać do tego, że skoro w samolocie coś wybuchło, to powinien się w nagraniach pojawić dźwięk „bum bum”, który się nie pojawia, mimo że pojawia się późniejsze, finalne „k... mać!”. To nie pan redaktor Lis z panią redaktor Olejnik kazali najpierw święcie wierzyć w to, że winna jest brzoza, a zaraz potem w to, że brzoza nie mogła być winna, albo że może mogła, ale sama z siebie nie wystarczyła, albo że samolot w ogóle w nią nie trafił. Kwestia brzozy została przez badaczy tak powywracana na różne strony, że dziś niewykorzystana jest chyba tylko wersja zakładająca, że żadnej brzozy w ogóle nie było – być może zostanie wykorzystana w ostatecznym raporcie, który kiedyś tam w końcu powstanie. To nie lemingi z Miasteczka Wilanów nad kubkiem sojowej latte wymyślały legendy o tym, jakoby ktoś przeżył wypadek, po lotnisku chodzili Rosjanie i dobijali rannych, Putin rozpylał sztuczną mgłę, robotnicy z Samary podłożyli bomby w samolocie, a brzozę osobiście zasadzili Stalin i Beria. To nie Platforma, cokolwiek by o niej nie myśleć, podnosiła niektóre z tych teorii do rangi poważnych hipotez rozpatrywanych przez oficjalne organy Rzeczypospolitej.
To obóz smoleński sam uczynił ze narodowego dramatu upiorną tragifarsę, robiąc to od samego początku tak samo konsekwentnie i wbrew wszelkim głosom rozsądku, jak teraz zamienia w tragifarsę wszystko, czego się dotknie. To prawica wymyśliła (albo on sam się jej wymyślił) Prezesa 96 razy wspinającego się na drabinkę i „dochodzącego do prawdy”, do której w końcu nie doszedł, i zmuszonego ostatecznie przyznać, że żeby do niej dojść, to jeszcze trzeba się raz czy dwa mocno natężyć, a i tak nie wiadomo, czy to pomoże. To Prezes i jego pretorianie przez kilka lat budowali wirtualne pomniki, przestawiając je co i rusz po całym Trakcie Królewskim i okolicach, a w końcu, już w realu, rozrzucając je bez ładu i składu po placu Piłsudskiego. To ministerstwo p. Glińskiego i telewizja p. Kurskiego uparły się, żeby powstał tak jednostronny, kiczowaty i bardzo swobodnie interpretujący rzeczywistość film jak wspomniany "Smoleńsk". Nikt, tylko sama Dobra Zmiana uparła się wciskać apel smoleński w program każdej uroczystości z udziałem wojska, a ofiary wypadku komunikacyjnego nazywać „poległymi”. I to ona postawiła we wtorek w Warszawie barierki policyjne tak szczelne, że nawet niektórzy posiadacze oficjalnych zaproszeń przez nie nie przeszli, a przed żelazną wolą Prezesa musiała ustąpić nawet jadąca do chorego karetka pogotowia.
I to Dobra Zmiana, a nie "lewactwo", postanowiło rocznicę ósmą obchodzić z takim zadęciem, jakby była co najmniej pięćdziesiąta.
Internet – a przecież to internet jest współczesnym odpowiednikiem tego, co dawniej nazywano ulicą, reagował po swojemu. Pojawiły się memy, satyra, naturalna społeczna reakcja na przedziwny zlepek groteski i patosu. Wrócił „zimny Lech”, w nowym kontekście już nie tak rażący, choć troszkę zleżały. „Schody do nieba” i ich pierwowzory (ze szczególnym uwzględnieniem tego znalezionego w starym tomiku „Tytusa, Romka i A'tomka”) stały się hitem sieci, co oburzyło wyznawców smoleńskiego kultu, ale, jako się rzekło, winien jest ten, kto nie pomyślał, zanim zaczął projektować i rzeźbić. W kulturze, która kocha się w symbolach, również dekonstrukcja symboli następuje spontanicznie i szybko, jeśli ich dysponenci popełnią jakiś błąd w sferze kontekstu. Gra symboliczna zawsze jest przecież grą dwustronną.

Kto więc ma pretensje o ośmieszanie „poległych”, powinien je kierować na Nowogrodzką. Może jeszcze do biskupów polskich, którzy czynnie lub biernie przez lata przyczyniali się do powstania synkretycznego kultu mesjańskiego zwanego religią smoleńską. A najlepiej od razu na Żoliborz.

***

Faktyczny przywódca Narodu Polskiego ogłosił wczoraj koniec miesięcznic. Nie oznacza to jednak automatycznego wygaszenia tzw. religii smoleńskiej. Nie po to przecież doczekała się ona wreszcie czegoś w rodzaju trwałej świątyni, żeby teraz miała przestać istnieć. Nie po to stawia się po miasteczkach ludowe świątki w postaci pomników i tablic poświęconych Lechowi Kaczyńskiemu, żeby nikt nie odprawiał pod nimi stosownych rytuałów. Już zresztą zapowiedziano, że warszwskie „schodki” zostaną rozbudowane, między innymi o krzyż smoleński umieszczony w czymś na kształt wielkiego terrarium. Z punktu widzenia „smolenizmu” krzyż ten jest ważną relikwią (może stąd pomysł umieszczenia go za szkłem? – w kapsułkach za szkłem często umieszcza się przecież relikwie katolickie).
„Smolenizm” jako kult przekształci się, być może jakoś wyciszy, ale nie zniknie. Nie dlatego, że Jarosław Kaczyński wierzy w teorie zamachowe, możliwe zresztą, że tak naprawdę nie wierzy. Nie jest to rzecz najważniejsza. Zadekretowany przez Dobrą Zmianę sojusz tronu i ołtarza także nie ma nic wspólnego z tym, czy Jarosław Kaczyński prywatnie wierzy w Boga katolickiego, muzułmańskiego, czy jakiegokolwiek innego, czy w ogóle w żadnego nie wierzy. Tak jak konfesjonalizacja Polski następuje, bo jest Dobrej Zmianie potrzebna do zachowania wpływów w dużej części elektoratu, tak kult smoleński będzie trwał, bo to Smoleńsk i wytworzona wokół niego martyrologiczno-parareligijna narośl stanowią fundament zwycięstwa i trwania Dobrej Zmiany. To na trupach smoleńskich i wytworzonej wokół nich mitologii obecny obóz władzy zbudował swoistą kapsułę, która pozwoliła mu przetrwać najtrudniejszy czas i odbudować swój potencjał wyborczy. Uczyniwszy katastrofę osią politycznego sporu, przeniósłszy jego centrum z pola racjonalności i użyteczności na pole mesjańskich rojeń i legend miejskich, Prezes odebrał drugiej stronie oręż. PiS nigdy nie był uważany za partię wiarygodną w obrębie polityki rozumnej, natomiast żadna inna partia w III RP nie była tak bardzo wiarygodna w obrębie polityki emocji, symbolu, narodowych mitów, a więc w obszarze, w którym chłodna, technokratyczna, nieco plastikowa w wyrazie Platforma kompletnie nie umiała się poruszać, bo jeśli nawet by chciała – musiałaby odrzucić to wszystko, co ją od PiS-u różni, a wtedy przegrałaby jeszcze dotkliwiej.

Jest bowiem Dobra Zmiana organizmem nekrofagicznym. Karmi się ów organizm nie tylko trupami smoleńskimi, ale i trupami ofiar Powstania, skazanych na śmierć Wyklętych, ofiar Grudnia i stanu wojennego. Wyrasta z potężnego w polskiej kulturze nurtu romantyczno-bohaterskiego, ze specyficznie polskiej, głęboko zakorzenionej potrzeby nurzania się we łzach i krwi straceńców, uwznioślania cierpienia i zgonu, i z pomieszania tego wszystkiego z mesjanistyczną wiarą w szczególne posłannictwo Polaków, które ofiar wymaga, i którego ofiary są dowodem. Nurt ten przez ostatnie dekady wydawał się słabnąć i odchodzić w przeszłość, podobnie jak formacja polityczno-kulturowa na nim ufundowana. Smoleńsk dosłownie spadł narodowym konserwatystom z nieba, obnażając przy okazji skalę powierzchowności fali modernizacyjnej przełomu tysiącleci. Okazało się, że wyposażeni w smartfony, jeżdżący pendolino, poruszający się (chyba pierwszy raz w historii) po w miarę równych drogach, mentalnie i emocjonalnie tkwimy w saskim błocie i dziewiętnastowiecznej romantycznej mgle.
W smoleński zamach i brednie o sztucznej mgle albo o bombach pod kocykiem izolacyjnym wierzy mniejszość. Romantyczny mit jest zaś wdrukowany w głowy większości. Krew tragicznie przelana przemawia również do sporej części tych, którzy w zamach nie wierzą.
Obóz nazywający się wówczas „niepokornym” lub „niepodległościowym” doskonale się w tej sytuacji odnalazł. Pompując smoleńskie szaleństwo i ubierając je w szaty religijno-patriotyczne, pożywiał się bez żadnych oporów na krwi ofiar katastrofy, w zależności od potrzeby sortując je na lepsze (z „poległym prezydentem” na czele) i gorsze lub odwrotnie – podkreślając wspólnotę łączącą wszystkich zabitych (mieliśmy z tym do czynienia wczoraj). Ogłaszając się zaś tymi, którzy jako jedyni dążą do odkrycia pełnej prawdy o zamachu, automatycznie postawił się w oczach swoich wyznawców i sporej części bardziej umiarkowanych wyborców po jedynie słusznej i dobrej stronie manichejskiego podziału na patriotów i zdrajców, poszukiwaczy prawdy i kłamców, prawdziwych Polaków i wynarodowionych lemingów, obrońców narodowej godności i jurgieltników zachodnich mocarstw. Gdy zaś to wszystko się stało, wystarczył odpowiedni poziom nastrojów antysystemowych, błędy ustępującej władzy i niemal nieprawdopodobna, a jednak rzeczywista sekwencja wydarzeń politycznych, aby Dobra Zmiana doszła do władzy.

Póki więc będzie trwał w naszej kulturze ów paradygmat żądający nieustannej adoracji grobów i żałobnego wzmożenia, póki będą trwały mesjańskie mity, jednym słowem póki żerowanie na ludzkiej śmierci i przekształcanie jej w polityczne paliwo będzie się opłacać, póty będzie trwał nekrofagiczny cyrk wokół brzozy i tupolewa. Nie będzie tradycyjnych, zorganizowanych miesięcznic, ale będą zapewne „spontaniczne” manifestacje ludu smoleńskiego. Komisja Macierewicza będzie produkowała kolejne „ostateczne raporty” podważające ustalenia raportów poprzednich. Pod pretekstem dekomunizacji w kolejnych miejscowościach przepychać się będzie w drodze zarządzeń zastępczych i wyroków NSA (który, sądząc po zachowaniu prominentnych sędziów, już dawno poddał się bez walki) ulice i place Lecha Kaczyńskiego. I tak w nieskończoność, bo paradygmaty kulturowe trwają długo. Szczególnie tu, na peryferiach Zachodu i Wschodu, taplających się dziś w coraz bardziej wciągającym bagienku swojszczyzny i wsobności. Wbrew zdrowemu rozsądkowi i wyjaśnieniom specjalistów nadal od kwietnia do kwietnia będziemy tańczyć taniec śmierci wokół rdzewiejącego w rosyjskim błocie rozbitego samolotu aż do czasu, gdy jakimś cudem rozwieje się mgła i padną narodowe mity.
Chyba że wcześniej padnie Dobra Zmiana.





poniedziałek, 5 lutego 2018

Czas parszywych dusz

Wydawało się, że wszystko już było i gorzej być nie może. Było słynne wystąpienie Prezesa na temat Arabów roznoszących zarazki, było podpalenie kukły Żyda we Wrocławiu, widzieliśmy obrazki z Panem Prezydentem paradującym na tle flag ONR-u i powieszonymi in effigie europosłami opozycji – już te wydarzenia wydawały się tak nieprawdopodobne i zawstydzające, że trudno sobie było wyobrazić, możliwość jeszcze głębszego zanurzenia się w brunatnym błocie. Chyba niejeden obserwator życia publicznego po cichu liczył na to, że po ostatnim reportażu telewizyjnym, demaskującym neofaszystów zajadających w lesie tort ze swastyką, Dobra Zmiana przynajmniej częściowo spróbuje przyciąć pazury wyhodowanemu przez siebie potworowi. Tymczasem okazało się, że nic z tego – potwór podrósł i trzyma Dobrą Zmianę za ręce. A to, co wypełzło z jakichś mrocznych nor przy okazji sporu o penalizację mówienia o polskiej współodpowiedzialności za wojenną tragedię narodu żydowskiego, wzbudza przerażenie.
Można się było spodziewać, że przyjecie nowelizacji ustawy o IPN-ie, zabraniającej „przypisywania wbrew faktom Narodowi Polskiemu” współudziału w zbrodniach hitlerowskich i różnych innych zbrodniach, wywoła niezadowolenie w Izraelu i w środowiskach żydowskich na świecie. Nie tylko bowiem sam przepis jest faktyczną próbą wprowadzenia elementów cenzury represyjnej do naszego systemu prawnego, to jeszcze sposób i tryb, a także wybór momentu, w jakim został wprowadzony, jest klasycznym przykładem tego, co nieodżałowany Władysław Bartoszewski nazwał kiedyś dyplomatołectwem. Nie wiem, jaki diabeł podkusił osobę, która zdecydowała o wniesieniu projektu pod obrady akurat w przeddzień Dnia Pamięci Holokaustu. Nie wiem, jaki inny diabeł (może ten sam?) kazał premierowi Morawieckiemu uznać, że akurat uroczystości rocznicy wyzwolenia Auschwitz są najlepszą okazją do publicznego zarzucania Izraelczykom, że w Yad Vashem „brakuje jednego drzewka, drzewka dla Polski”.. Wiem natomiast, że na miejscu izraelskiej pani ambasador (czy może już: ambasadorki?) też bym nie wytrzymał i odszedł od przygotowanego tekstu. Nawet dyplomaci mają ograniczone zasoby spokoju i cierpliwości.
Cała awantura przeciąga się, rozwija i zaczęła już żyć własnym życiem, którego chyba nawet ewentualne weto p. Dudy nie zabije. Doszło już do tego, że Izraelczycy zapowiadają odwołanie pani ambasador z Warszawy do kraju. Strona polska tymczasem brnie dalej: premier Morawiecki zaprosił dziennikarzy zagranicznych do Muzeum Rodziny Ulmów w Markowej i zbeształ tam polskich historyków, którzy ponoć „zmarnowali 25 lat wolnej Polski”, nie chcąc zaangażować się w politykę historyczną, jakiej, według premiera, „żądamy jako wspólnota”. Jeszcze w tym tygodniu do Polski ma przylecieć izraelski minister edukacji, który zapowiada „wypowiedzenie prawdy o udziale narodu polskiego w mordowaniu Żydów”. Nastąpi to zapewne podczas spotkania ministra z polskimi studentami. Obawiam się, że jeśli skończy się to jakąś pyskówką lub próbą zerwania spotkania na przykład przez jakąś bojówkę ONR czy Wszechpolaków, zostaniemy jeszcze tego samego dnia zasypani internetowym przekazem o „żydowskiej prowokacji”.
Na marginesie tego wszystkiego toczy się przy okazji proces idący dokładnie w kierunku przeciwnym wobec oczekiwań obozu rządzącego: zaczął się wysyp tekstów o polskich grzechach wobec Żydów. Wychodzą na jaw kolejne sprawy, choćby coraz głośniejsza historia mordu dokonanego na kilkunastu Żydach najprawdopodobniej przez polską ochotniczą straż pożarną w podkarpackiej Gniewczynie.

Można się więc było spodziewać rządowej akcji izraelskiej i kontrakcji Dobrej Zmiany. Można się też było spodziewać wysypu tekstów pod ogólnym hasłem „przecież myśmy ratowali Żydów, więc czego oni właściwie chcą”. Media społecznościowe zalewają przypomnienia sylwetek polskich Sprawiedliwych, których samo istnienie ma po pierwsze uzasadniać potrzebę istnienia przepisów antydefamacyjnych, po drugie – udowodnić rzekomą bezpodstawność żydowskich pretensji. Podłączyły się pod ten pomysł także media publiczne. Redaktor naczelny radiowej Trójki zaprosił na antenę Jerzego Zelnika (część jego krewnych zginęła w Holokauście), aby opowiadał słuchaczom o bohaterskich Polakach ratujących Żydów. Przy okazji p. Świetlik nie omieszkał pochwalić się „Dziadkiem, Babcią i ich Rodzeństwami, przechowującymi Żydów, zwalczającymi szmalcowników, zabijającymi Niemców”. Jeszcze chwila, a okaże się, że każdy Polak uratował jakiegoś Żyda, a szmalcownicy to tylko tak dla picu ich łapali, żeby Niemcy się czegoś nie domyślili. Tylko skoro tak, to dlaczego się tych Żydów tak mało przechowało do końca wojny?

Można się więc było spodziewać różnych rzeczy. Ale chyba mało kto spodziewał się, że wszystkich nas ochlapie szambo.

A szambo wybiło. Wylało się z internetu, z prawicowej prasy, a nawet z mediów „narodowych” (!) antysemickie, śmierdzące błoto. Jakby wstali z grobów Mieczysław Moczar i Bolesław Piasecki, i zaczęli znów nas zatruwać.
Rafał Ziemkiewicz, jedno z czołowych piór obozu dawniej zwącego się niepokornym, ubolewa nad niewdzięcznością Żydów, których pan Rafał zawsze tak zachwalał, a których część okazała się według niego, tu cytat, „głupimi, względnie chciwymi parchami”. Następnego dnia ten sam Ziemkiewicz wystąpił w dobrozmianowym programie satyrycznym „W tyle wizji”, gdzie ochoczo żartował sobie na temat obozów koncentracyjnych i technik zagazowywania więźniów. Dzielnie mu w tych heheszkach sekundował inny medialno-sceniczny herold Dobrej Zmiany, niegdyś szef komórki PZPR w radiowej Trójce, ale też – w co trudno dzisiaj uwierzyć – naprawdę świetny satyryk, Marcin Wolski. Wolski następnego dnia za swoje zachowanie przepraszał, Ziemkiewiczowi jakoś sdo tej pory nie wstyd.
Zastanawiam się, co trzeba mieć w głowie i ile mroku w duszy, żeby wyjątkowo obrzydliwego określenia "parch" używać wobec jakichkolwiek Żydów, w takim kontekście, dzisiaj, po Holokauście, i to właśnie w kraju, w którym Hitler kazał zbudować i rozpalić krematoria? Czyżby p. Ziemkiewicz, bądź co bądź filolog polski, a więc specjalista od słów i ich znaczeń, nie rozumiał, ze to właśnie wielowiekowa pogarda dla Żydów, zawarta między innymi w nieszczęsnym słowie „parch”, doprowadziła do Zagłady? Czyżby nie rozumieli tego szefowie redakcji, z którymi ów pisarz i publicysta współpracuje, a którzy ani słowem nie wspomnieli o tym, że nie chcą, aby publikował u nich facet używający publicznie antysemickich epitetów?
A przecież to nie jedyne ostatnio przykłady dyskursu wprost nawiązującego do najgorszych tradycji naszego życia publicznego. Red. Nisztor z „Gazety Polskiej” na antenie radia „narodowego” radził przeciwnikom prawa antydefamacyjnego „zastanowić się, czy nie powinni oddać polskich paszportów i zamienić je na izraelskie”. We wspomnianej już tutaj TVP podczas programu na żywo prowadzonego przez pp. Ogórek i Łęckiego osoba z widowni wypomniała jednemu z uczestników, działaczowi ruchu praw pacjenta Adamowi Sandauerowi, żydowskie pochodzenie i oświadczyła, że nie jest on Polakiem. W tym samym czasie na ekranie ukazywały się komentarze widzów, piszących m.in. o tym, że „naród polski rozczula się nad Żydami, a Żydzi kumają się z Niemcami”, „Żydzi złapani przez Niemców zdradzali polskie rodziny, które ich ukrywały” a „Izrael i całe lobby żydowskie pokazują prawdziwą twarz”. Trzeba przyznać, że prowadzący program odcięli się od tych opinii jeszcze w jego trakcie, ale co poszło w eter, to poszło, a próby wytłumaczenia całej sprawy atakiem trolli internetowych (zapewne lewackich) i awarią systemu komputerowego z daleka śmierdzą cynizmem lub głupotą.
Na szczęście, pani Magda i pan Jacek dość stanowczo potępili też antysemickie wycieczki w stosunku do Adama Sandauera. Pewnych rzeczy nie da się jednak cofnąć. Nie da się cofnąć upokarzającej sytuacji, gdy starszy człowiek, mający za sobą represje po Marcu 1968 roku, czuje się zmuszony do publicznego zapewniania w telewizji, że nie jest obrzezany i nie zna hebrajskiego, jakby ewentualne obrzezanie i znajomość tego języka były czymś niestosownym. To się stało, stało się w polskim medium publicznym, i jest to dla wszystkich ludzi przyzwoitych w tym kraju powód do wstydu. Ludzie o parszywych duszach wyszli z ukrycia i rozpoczęli spektakl szczucia, tak dobrze znany sprzed pół wieku.
W Polsce roku 2018 zapachniało szpaltami przedwojennego endeckiego „Prosto z Mostu”, moczarowskiego „Prawa i Życia” i narodowokomunistycznej „Rzeczywistości”. Jakby wstali z grobu lub wrócili z emerytury twórcy getta ławkowego, szafarze „dokumentów podróży stwierdzających brak obywatelstwa polskiego” i niestrudzeni tropiciele żydowskiego spisku w KOR-ze i „Solidarności”. Wyleźli ze swoich jam współcześni Piaseccy, Moczarowie i Porębowie. Wystarczyło kilka dni awantury o nowe przepisy, żebyśmy na nowo przekonali pół świata do prawdziwości słynnej tezy o polskim antysemityzmie wysysanym z mlekiem matki. Drugą połowę świata skłoniliśmy zaś do wpisywania w okienko Google'a frazy „#polishDeathCamp”. I znajdowania tam na przykład wypowiedzi byłego izraelskiego ministra finansów Jaira Lapida, twierdzącego, że „polskie obozy były i żadna ustawa tego nie zmieni”.

Dziś szambo wybiło także pod Pałacem Prezydenckim. Tłum narodowców pod wodzą posła Winnickiego i niejakiego Tumanowicza wykrzykiwał coś o „żydowskich kłamstwach” i „wymyślonym pogromie kieleckim”, skandował „nie przepraszam za Jedwabne” i żądał od prezydenta Dudy, aby ten „zdjął jarmułkę i podpisał ustawę”. Krzyczano o „żydokomunie, która podnosi łeb”, śpiewano „koniec wesela, wracajcie do Izraela”.
Pan Prezydent, który właśnie dopiero co wrócił z obchodów rocznicy likwidacji getta białostockiego), ma kłopot. Podpisze – dostanie klapsa od zagranicy i środowisk żydowskich, chyba nawet tych, które do tej pory popierały Dobrą Zmianę. Nie podpisze – dostanie go od „dorodnej młodzieży patriotycznej”, a drugiego zapewne od Prezesa. Tak czy siak, ma biedaczysko problem. A czas leci...

***

Władze Najjaśniejszej usilnie przekonują, że kara za „przypisywanie wbrew faktom Narodowi Polskiemu” różnych mniejszych i większych grzechów dosięgnie jedynie osoby świadomie piszące nieprawdę i przypisujące Polakom coś, czego nie robili. Jednak sam przepis jest sformułowany w taki sposób, że można go interpretować na różne sposoby, a sama materia raczej nie ułatwia jednoznacznych ocen i pozostawia osobom i instytucjom decyzyjnym ogromną dowolność.
Przypomnijmy: przyjęte przez Sejm przepisy zakazują „publicznego przypisywania wbrew faktom Narodowi Polskiemu” współudziału w zbrodniach nazistowskich (a także różnych innych zbrodniach wojennych) i „rażącego umniejszania winy rzeczywistych sprawców”. Z obszaru działania nowej regulacji łaskawie wyłączono twórczość artystyczna i naukową, ale o tym, co jest, a co nie jest twórczością artystyczną i naukową będzie decydował w pierwszym rzędzie ziobroludek, któremu wpłynie na biurko doniesienie od dowolnej grupy szczerze oburzonych przedstawicieli Narodu Polskiego. On także będzie decydował, co jest, a co nie jest faktem historycznym i na tej podstawie kierował sprawę do sądu lub ją umarzał. W dalszej kolejności sprawę będzie rozpatrywał sąd, który również będzie musiał ustalać prawdę historyczną, często w kwestiach, w których ze stuprocentowym ustaleniem wszystkich faktów problem mają nawet zawodowi historycy. A także będzie musiał jednoznacznie stwierdzić, czy to, co mu przedstawiono, to już nauka lub literatura, czy jeszcze publicystyka i reportaż.
Wyobraźmy więc sobie np. Andrzeja Stasiuka, który jeden ze swoich kolejnych ni to reportaży, ni to impresji, ni to gawęd poświęci na przykład wyprawie po podlaskich, lubelskich i podkarpackich sztetlach. Wystarczy, że przytoczy w niej kilka opowieści o szmalcownikach, o przejmowaniu przez Polaków pożydowskiego mienia, o polowaniach na ludzi ukrywających się po lasach – i już ma jak w banku donos ze strony „czynnika społecznego”. Bo skoro opisani szmalcownicy byli Polakami, ludzie urządzający się w mieszkaniach wymordowanych sąsiadów byli Polakami i bandyci szukający Żydów w lasach byli Polakami, to wszyscy oni stanowią na tyle dużą część Narodu Polskiego, że ów Naród – który przecież wedle własnego o sobie mniemania składał się w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach z samych Ulmów, Sendlerów i członków Żegoty – ma prawo czuć się „pomówiony wbrew faktom”.
Nie chciałbym być sędzią, który musiałby zdecydować, czy Stasiuk pisze reportaże, czy jednak dzieła artystyczne, i czy wobec tego trzeba mu przysolić trzy lata za „przypisywanie wbrew faktom Narodowi Polskiemu” tego i owego, czy też można uznać, że wszystko, co napisał, to tylko wizja artysty i wobec tego Naród Polski może swojego pisarza co najwyżej pocałować w pewną część ciała. Granice różnych gatunków wypowiedzi nie są przecież ostre, istnieją formy pośrednie, trudno na przykład jednoznacznie zakwalifikować niektóre gatunki prozy biograficznej, trudno też stwierdzić jednoznacznie, czy „Sąsiedzi” Jana Tomasza Grossa to dzieło popularnonaukowe, reportaż historyczny czy akt publicystyki bieżącej.
Zauważmy, że Stasiuk mógłby ani razu nie użyć w swojej książce sformułowania „polski obóz koncentracyjny”, przeciwko któremu jest ponoć skierowane ostrze nowelizacji (a które, co nieco zdumiewa, w uchwalonym przez parlamentarzystów tekście w ogóle nie pada!), a i tak mógłby się doczekać wezwania do prokuratutry. Obrońców dobrego imienia polskości i Polaków są dziś u nas przecież całe stada, ludzi, którzy byliby w stanie przeczytać ze zrozumieniem jakakolwiek książkę Stasiuka – zdecydowanie mniej.

Rzecz nie dotyczy jednak przecież tylko autorów krajowych! Izraelska ambasada z pewnością w jakimś stopniu przejmuje się ewentualnymi kłopotami polskich pisarzy i publicystów piszących o Zagładzie, ale nieporównywalnie bardziej obawia się kłopotów, jakie mogą pod rządami nowego prawa mieć polscy Żydzi, w szczególności nieliczni żyjący jeszcze ocaleńcy, którzy chcieliby jeszcze przed śmiercią złożyć niekoniecznie wygodne dla Polaków świadectwo. Czy jeśli starsza pani opowie na antenie prywatnej rozgłośni radiowej o swoich doświadczeniach ze szmalcownikami, to jeszcze będzie miała do tego prawo, czy – jeśli nie będzie w stanie przedstawić dowodów innych oprócz własnych słów i pamięci – musi się obawiać srogiego pisma od ziobroludków, straszącego ją karami za „pomawianie wbrew faktom Narodu Polskiego”? A jeśli ktoś zebrałby kilkadziesiąt takich świadectw i wydał je książkowo, to czy podlegałby pod ustawę tylko on, czy również jego rozmówcy? A co z osobami, które mieszkają w Izraelu i będą chciały takie świadectwa opublikować? Ustawa działa również za granicą i wobec cudzoziemców – czy izraelski dziennikarz publikujący niewygodne dla nas książki i artykuły o czasach Shoah mógłby się po przyjeździe do Polski spodziewać aresztowania?
Kształt nowych przepisów, który dobrozmianowym zwyczajem przegłosowano w senacie w środku nocy, budzi więc ogromne wątpliwości. Gdyby je wprowadzono w takiej formie, dawałyby one prokuraturze i sądom ogromne pole do interpretacji. A tam, gdzie istnieje zbyt szerokie pole do interpretacji, istnieje także pole do nadużyć. Szczególnie w kraju, w którym oficjalna ideologia partii rządzącej odwołuje się do najprymitywniej rozumianego, plemiennego patriotyzmu, a prokuratorzy i sędziowie faktycznie utracili niezależność od władzy wykonawczej. Wprowadzenie podobnych paragrafów nawet w kraju w pełni demokratycznym budziłoby niepokój. W państwie, w którym wola „powstającego z kolan” suwerena ma decydować o interpretacji prawa, a wymiar sprawiedliwości przekształcany jest w narzędzie do egzekwowania tej woli, przepisy takie stają się po prostu groźne.

Mamy już zresztą pierwszy przykład, w jaki sposób mogą owe paragrafy interpretować przeróżni obrońcy honoru narodowego, wszystkie te Reduty Dobrego Imienia i rózne inne reduty, które zapewne będą teraz pączkować, bo skoro dotację rządową mogła u nas dostać (i to jeszcze w III RP!) neonazistowska Duma i Nowoczesność, to tym bardziej mogą na nią liczyć patriotycznie wzmożeni antydefamatorzy. Oto poseł Winnicki, człowiek sprawiający wrażenie, jakby był krzyżówką przedwojennego falangisty z powojennym zetempowcem, stwierdził kilka dni temu, że ustawa powinna obejmować teksty takie, jak te publikowane przez Jana Tomasza Grossa, bo po pierwsze „niejako zawodowo zajmuje się on zakłamywaniem prawdy historycznej i znieważaniem Narodu Polskiego”, a po drugie immunitet naukowy go nie chroni, bo „Gross nie jest żadnym naukowcem, ponieważ nie reprezentuje żadnego warsztatu naukowego”.
Tak oto doczekaliśmy się czasów, w których ludzie nie posiadający nawet tytułu magistra będą mogli oceniać warsztat naukowy profesorów i na tej podstawie, wedle własnego widzimisię, publicznie twierdzić, że łamią oni prawo i, także wedle własnego uznania, donosić na nich, lub nie, do prokuratury. Posła Winnickiego pochwalono na wPolityce, „nowoczesnym portalu ludzi myślacych”, oburzając się jednocześnie na redaktor Renatę Kim, która ośmieliła się przypomnieć o strachu, jaki odczuwali ukrywający się Żydzi przed polskim otoczeniem. Całe szczęście, że red. Kim nie nosi nazwiska żydowskiego, tylko koreańskie – inaczej ani chybi wylałyby się na nią antysemickie fekalia.
***

Być może środowisko rządzące obecnie Polską rzeczywiście święcie wierzy, że gdy już wyczyścimy naszą przestrzeń publiczną z wszelkich odniesień do niechlubnych zachowań naszych rodaków w stosunku do zabijanej przez Niemców ludności żydowskiej, zadziała to na nas jak zaklęcie modyfikujące pamięć w opowieści o Harrym Potterze, a w mit niepokalanego, zawsze czystego w intencjach i czynach Narodu Polskiego uwierzą bez wątpliwości i bez wyjątku wszyscy Polacy. Tak jakby nie pamiętano, że nawet w czasach totalnej peerelowskiej cenzury prewencyjnej nie dało się zagłuszyć ludzkiej pamięci. Tym bardziej nie da się jej zagłuszyć dzisiaj.
Nie da się też pozbawić ludzi myślących umiejętności myślenia i kojarzenia faktów. A fakty, te świeże, z 2018 roku, raczej nie skłaniają do uwierzenia w przesadną życzliwość katolickich Polaków wobec ich żydowskich współobywateli.
Bo żyjemy, tu i teraz, w Polsce, w której słowo Żyd nie przestało w wielu środowiskach być rodzajem obelgi, gdzie od Żydów wyzywają się wzajemnie grupy kibolskie, a na murach roi się od rysunków szubienic z Gwiazdą Dawida. Tu i teraz możemy oglądać w telewizji działacza społecznego, który publicznie spowiada się ze swojej tożsamości narodowej, najwyraźniej czując się w obowiązku zapewnić, że nie jest to tożsamość żydowska. To w roku 2018 zwolennicy Dobrej Zmiany cynicznie grają na antysemickich stereotypach, przywołując jako wcielenie wszelkiego zła postać „Żyda Sorosa” i powiązanego z nim Adama Michnika. Temu drugiemu bez przerwy – i to nawet na forum intrernetowym „Gazety Wyborczej” - wypomina się rodowe nazwisko Szechter i żyjącego od dawna za granicą przyrodniego brata, stalinowskiego zbrodniarza o tymże nazwisku. To połączenie red. Michnika z Szechterem ma zresztą określony cel: przypomnienie mitu o tzw. żydokomunie i zaliczenie do niej nie tylko postaci dawno nie żyjących Bermana, Minca, Fejgina czy Różańskiego, ale także, jako ich „spadkobiercę”, żyjącego współcześnie Michnika, a co za tym idzie „Gazety” i całego koncernu medialnego Agory.

A przecież jest jeszcze w Polsce coś takiego, jak dawny sztetl. Są te wszystkie Kocki, Bychawy, Goraje, Tykociny, Węgrowy, Góry Kalwarie, Szczebrzeszyny, Tomaszowy... A w nich wciąż istnieją przerobione z żydowskich sklepów mieszkania z wyjściem prosto na ulicę, istnieją ulice Bóżnicze i Jatkowe. Resztki dziedzictwa, które otacza głucha cisza.
W Opolu Lubelskim cmentarz żydowski to kilka hektarów zarośniętych chaszczami. Na planie miasta stojącym u wejścia do urzędu miejskiego jest on oznaczony jako „cmentarz nieczynny” (przy czym cmentarz katolicki jest oznaczony jako „cmentarz czynny”, co sugeruje, że oba cmentarze są obiektami tego samego wyznania). Plac po synagodze to wciąż zaśmiecone chwastowisko bez żadnej informacji, co na nim stało i dlaczego już nie stoi. W Kocku ulicę Żydowską można dla odmiany znaleźć tylko na planie wiszącym na rynku – w terenie uliczka ta pozbawiona jest tabliczek z nazwą. W tym samym mieście stoi słynna Rabinówka, dawny dom kockich cadyków, do miasteczka przyjeżdżają żydowskie wycieczki z całego świata specjalnie po to, żeby go zobaczyć. Budynek kilka lat temu porządnie odnowiono, ale też nie ma na nim żadnej tabliczki z informacją, co to za dom i dlaczego jest ważny dla historii Kocka.
W Ożarowie barokowa synagoga jest obecnie pozbawionym dekoracji, zatynkowanym na gładko klocem, w którym kiedyś były jakieś zupełnie niereligijne przedsiębiorstwa, a obecnie nie ma nic. W synagodze bychawskiej do dziś znajdują się magazyny, a stan budynku jest opłakany. W łęczyńskiej znajduje się obecnie muzeum regionalne – ale tylko dlatego, że w swoim czasie zabrakło pieniędzy na jej wyburzenie. W Piaskach i Międzyrzecu na terenie wyburzonych przez Niemców dzielnic żydowskich stoją bloki. Ani w jednym, ani w drugim mieście nie ma żadnej, najmniejszej nawet tabliczki, która informowałaby o tym, co na miejscu tych bloków stało wcześniej i kto tam mieszkał. Są miasteczka, w których już po wojnie większość pożydowskich budynków po prostu rozebrano, często nie po to, żeby tam zbudować coś innego (np. w Kocku do dziś na terenie dawnego getta straszą puste place), ale po to, żeby zatrzeć żydowską przeszłość.
Wszystko to otacza gruba warstwa milczenia. Obecni mieszkańcy albo sami o kwestii żydowskiej wiedzą niewiele (poza tym, że „kiedyś tu byli Żydzi, ale ich Niemcy pozabijali”), albo na próbę rozmowy reagują niechęcią, cisza lub niemal agresją, często wyraźnie podszytą lękiem, że spadkobiercy zamordowanych „wrócą i wszystko zabiorą”. Jest to ta sama głucha cisza i wroga obojętność, która szantażowanym, ściganym i mordowanym Żydom towarzyszyła w latach Zagłady. I tak jak dziś jedynie nieliczni próbują, często wbrew powszechnej niechęci, dbać o żydowskie pamiątki, tak i wówczas tylko nieliczni ratowali swoich sąsiadów, często bardziej bojąc się swoich rodaków o parszywych duszach niż niemieckich żołnierzy.

Nikt, kto choć trochę myśli, nie uwierzy, że w takim kraju, w sytuacji panowania ekstremalnego zła, to samo społeczeństwo – mające przecież za sobą antysemicki trening końcówki lat trzydziestych - jakimś cudem na kilka lat zmieniło się w chór aniołów, kochających bliźnich jak siebie samych i na wyścigi ratujących żydowskich współbraci. Nie da się uwierzyć, że w czasach najgorszych z możliwych nie wyłaziły z dużej części Polaków te mroczne instynkty, które wyłażą dzisiaj, w czasach pokoju i względnego dobrobytu. Nie da się, i żadna ustawa nikogo do tego nie zmusi.