poniedziałek, 27 czerwca 2016

Jazda na byku

Są takie momenty w dziejach, gdy historia zrywa się z wędzidła i zaczyna galopować w kierunku, którego nikt nie jest w stanie przewidzieć, a tym bardziej kontrolować. Ludzie uświadamiają sobie wówczas, że uruchomione przez nich procesy zaczynają mieć nad nimi władzę, ale właśnie to, że są w stanie sobie to uświadomić, oznacza, że jest już za późno na reakcję. Symptomy zbliżającego się decydującego momentu można z reguły zauważyć wcześniej. Historia wierci się, sapie, kopie, wierzga… Ci, którzy mogą przerwać niebezpieczny ciąg zdarzeń, najczęściej nie robią nic, wierząc naiwnie, że po raz kolejny mają do czynienia jedynie z przejściowymi zawirowaniami w ramach raz na zawsze ustanowionego, najlepszego z możliwych, porządku. Schemat ten powtarza się w historii ludzkości od tysięcy lat, i najwyraźniej przez te tysiące lat nikt niczego się w tej kwestii nie nauczył.
Nie świadczy to najlepiej o inteligencji tych, których wybieramy – lub sami się wybierają – do rządzenia światem. Zawsze, niezmiennie i za każdym razem mówią nam, że nic się nie dzieje, byczek historii trochę poburczy, powierzga, jeśli będzie trzeba, to oberwie batem przez łeb, i się uspokoi. Wolą znęcać się nad bykiem, co tylko go rozjusza, zamiast go uspokoić, a potem naprawić wędzidło. Efekt jest taki, że byk się coraz mocniej rzuca, a wędzidło w tym czasie coraz bardziej trzeszczy
Aż w końcu przychodzi moment przesilenia. Byczek się zrywa i zaczyna się zbiorowe rodeo, tyle że jest to rodeo bez ograniczających arenę płotów, a kto spadnie, wali głową w twardą skałę.

W Polsce takim momentem przełomu były podwójne wybory roku 2015, które co prawda skanalizowały społeczny bunt, który bez nich prawdopodobnie dałby o sobie w końcu znać na ulicy, z drugiej jednak strony dały władzę narodowo-konserwatywnym rewolucjonistom.
Od kilku dni taki moment przeżywa Unia Europejska. Brexit stał się faktem. Historia dzieje się tu i teraz, na naszych oczach. Dosłownie, bo przecież wszystko, co się dzieje w Wielkiej Brytanii, można non stop oglądać w telewizyjnych kanałach informacyjnych. Od gigabajtów analiz i komentarzy przegrzewają się internetowe łącza. Szok w Europie jest tym większy, że większość jej mieszkańców w dniu brytyjskiego referendum poszła spać z przekonaniem, że nic się nie stanie. Jeszcze wieczorne sondaże, ba!, pierwsze wstępne wyniki głosowania, dawały niewielką przewagę zwolennikom pozostania Zjednoczonego Królestwa w Unii. Nie dziwi więc dość katastroficzny ton komentarzy („to najgorszy dzień dla Europy od 1939 roku!”), bo istotnie stało się coś, w czego możliwość chyba nigdy nie byliśmy w stanie do końca uwierzyć. Anglicy naprawdę z Unii uciekli!
Całość konsekwencji tego wydarzenia jest zaś w tej chwili nie do przewidzenia. A samo to, co w jakimś stopniu przewidzieć się da, budzi duże obawy o przyszłość i Unii, i Polski w Unii (o ile Unia przetrwa), i samej Wielkiej Brytanii. Bardzo możliwe, że za dziesięć lat żyć będziemy w Unii podzielonej na dwie strefy polityczno-ekonomiczne i w Europie z niepodległą, unijną Szkocją i Wielką Brytania ograniczoną tylko do Anglii i Walii.

Trudno dziś stwierdzić, czy Brexit wytworzy reakcję łańcuchową w innych krajach i jak ta reakcja będzie przebiegała. Eurosceptycy rosną dziś w siłę we Francji i w Niemczech, nie wydaje się jednak, aby byli w stanie – szczególnie w Niemczech, bo o Francję można się bardziej obawiać - pokonać okopane na swoich pozycjach partie tradycyjne. Bardziej skłonne od dryfowania w kierunku postaw eurosceptycznych czy wręcz po cichu antyunijnych mogą być kraje tzw. nowej Unii (na Węgrzech obserwujemy to już od dawna, w Polsce od roku, trochę dłużej na Słowacji, w Czechach czy w Rumunii eurosceptycy nie maja pełni władzy, ale przyczółki już zdobyli) i część południowców (przede wszystkim wciąż pogrążeni w politycznym i gospodarczym bałaganie, a do tego z racji kulturowych i historycznych powiązań mocno prorosyjscy Grecy).
Nie do przewidzenia jest czas i miejsce ewentualnego następnego referendum „exitowego” – jeśliby już się coś takiego Europie przydarzyło, zdecydowanie lepiej byłoby dla nas, gdyby z Unii wyszedł któryś z maluchów (Chorwacja? Malta?) niż kolejne państwo z grupy najsilniejszej ludnościowo, ekonomicznie i politycznie. Bez takiej na przykład Chorwacji Unia dałaby sobie jakoś radę (gorzej z samą Chorwacją), ale już hipotetyczny Fraxit byłby dla wspólnoty katastrofą, ostatecznym przetrąceniem kręgosłupa. Doskonale o tym wiedzą rządzący póki co na szczęście w krajach starej Unii zwolennicy integracji, wbrew pozorom może to jednak prowadzić do procesów niekorzystnych, choć samą Unię być może ratujących. Odpowiedzią na tendencje odśrodkowe może być – widać to wyraźnie po ostatnim spotkaniu przywódców państw-założycieli UE - zrealizowanie znanej od lat w formie eksperymentu myślowego koncepcji podziału wspólnoty na Unię, jakby powiedziałby prezes Kaczyński, lepszego i gorszego sortu.
W pierwszej grupie, bardziej zintegrowanej, silniejszej gospodarczo i pilnującej zachowania wysokich standardów demokratycznych, prawnych i socjalnych, znaleźliby się zapewne (przy wspomnianym na wstępie założeniu, że eurosceptycy na Zachodzie jednak przegrają) Niemcy, Francuzi, Belgowie, Holendrzy, Luksemburczycy, Włosi, być może Austriacy, choć tam akurat istnieje duża groźba zwycięstwa sił antyunijnych. W drugiej bylibyśmy zapewne my, Hiszpanie, Rumuni i cała drobnica ze Wschodu i Południa. Istnieje też inna możliwość: grupa płacąca w euro, z wyjątkiem być może eurosceptycznej Słowacji, jako Unia wyższej prędkości i grupa płacąca walutami narodowymi jako „gorszy sort”. W jednym i drugim przypadku zaliczenie do grupy gorszej mogłoby się wiązać z ograniczeniami w przepływie osób i towarów, być może z jakąś wewnętrzną barierą celną na unijno-unijnych granicach, a w zamian za to kraje tej grupy byłyby zwolnione z przestrzegania niektórych norm traktatowych, w szczególności tych dotyczących sfery praw obywatelskich, sprawiedliwości społecznej, kontroli przestrzegania założeń systemu demokratycznego i równouprawnienia grup dyskryminowanych. Rządzącym nami „suwerenistom” o autorytarnych ciągotach być może będzie się to podobało (choć oficjalnie Prezes jest przeciw, a nawet usiłuje zorganizować spotkanie państw „gorszego sortu” w Warszawie i tworzyć polski plan reformy wspólnoty), gorzej z sytuacją prawną i ekonomiczną przeciętnego obywatela.
Nie wiadomo też, jak taka wspólnota poradziłaby sobie z falą uchodźców. Być może twarde jądro zaczęłoby ich mocno odsiewać, jednocześnie oczekując od pozostałych bycia takim buforem, jakim teoretycznie ma być dziś Turcja.

Polska na wyjściu Wielkiej Brytanii traci już teraz. Rozpoczęły się niekorzystne dla nas ruchy na rynkach finansowych, niekorzystne zarówno dla państwa jako całości, jak i dla pojedynczych obywateli (najbardziej będą Brexit przeklinać frankowicze, ale spadającą złotówkę możemy niedługo przeklinać wszyscy). Nie wiadomo, co uwolniona od unijnych zobowiązań Brytania zrobi z tysiącami polskich imigrantów, którzy nie zdążyli lub nie pomyśleli o przyjęciu brytyjskiego obywatelstwa. I nie wiadomo, co ojczyzna zrobi z tymi, którzy ewentualnie będą musieli wrócić na jej łono.
W sferze politycznej tracimy największego w Unii sojusznika w sprawach wschodnich. Naturalne przeniesienie rzeczywistego centrum dowodzenia Unią w kierunku osi Paryż-Berlin z pewnością osłabi determinację wspólnoty w kwestii sankcji przeciwko putinowskiej Rosji, co dla nas jest informacją jak najgorszą. Do tej pory Prezes i jego ludzie, którzy z racji swojego „talentu” dyplomatycznego i germanofobii niewiele mogli w tej kwestii wskórać u pani Merkel, mieli jeszcze jakieś szanse związane z euroatlantycką strategią Wielkiej Brytanii, kraju z gatunku tych najbardziej wpływowych. Teraz zostajemy z naszymi obawami przed Putinem sami, z rządem traktującym zachodniego sąsiada i sojusznika z nieufnością, którą normalne rządy okazują raczej krajom wrogim, niż grającym w tej samej drużynie. Trudno przypuszczać, aby ten rząd był w stanie tego sojusznika do czegokolwiek przekonać. Tym bardziej, że nie tak dawno demonstracyjnie odmówił owemu sojusznikowi jakiejkolwiek solidarności w kwestii arabskich uchodźców. Ma rację Ludwik Dorn w kwestii „runięcia w gruzy” polityki zagranicznej PiS, nie rozumiem natomiast wyraźnej satysfakcji w obozie liberalnym. Miękka polityka Unii wobec wobec Rosji jest sprzeczna z interesami Polski jako takiej, tak samo jak sprzeczne z naszymi interesami jest wynikające z takiej miękkości osłabienie suwerenności i zachodnich aspiracji Ukrainy, cieszyć się więc nie ma z czego, i jeśli dziś ktokolwiek w obozie władzy powie, że niektórzy przedstawiciele środowisk opozycyjnych wykazują się w tej konkretnej kwestii brakiem patriotyzmu, to wyjątkowo będą mieli sporo racji.
Będzie więc naszą polityką zagraniczną kierował splot okoliczności fatalnych, a za jakiś czas jeszcze gorszych. Bo mamy tu i uzasadnioną nieufność w stosunku do Rosji, i bezsensownie spaprane na własne życzenie stosunki z przyszłym jądrem Unii, i brak liczących się unijnych sojuszników w polityce wschodniej. Do tego dochodzi rzeczywiste nieistnienie – oprócz istnienia czysto geograficznego – jakiegokolwiek połączonego wspólnymi interesami Międzymorza, które jako realny byt widzą w swoich głowach chyba tylko kaczyści i ich sojusznicy. Wszystko to, cały ten niekorzystny układ uwarunkowań wewnętrznych i zewnętrznych, będzie nas, zgodnie z żelazną logiką geopolityczną, pchał w kierunku poszukiwania oparcia poza Europą, co samo w sobie dla niedużego kraju próbującego działać samotnie jest w dzisiejszych czasach trudne, a dla nas o tyle trudniejsze, że na zewnątrz jesteśmy wciąż traktowani jako ogniwo większej wspólnoty, co może rodzić mniejsze lub większe nieporozumienia.
Prezes najwyraźniej poszukuje międzynarodowego oparcia w stolicach dwóch pozaeuropejskich mocarstw, w Waszyngtonie i Pekinie. Stąd z jednej strony choćby polskie poparcie dla podpisania generalnie niekorzystnego dla Europejczyków (za to bardzo korzystnego dla amerykańskich korporacji) układu TTIP, z drugiej – mdląca czołobitność wobec oficjalnych czynników chińskich. Problem w tym, że Amerykanom pod władzą Demokratów bardzo się nie podoba zarówno pisowskie demolowanie demokracji na własnym podwórku, jak i kłótliwość obecnych polskich władz w stosunkach z głównymi państwami unijnymi. Polska z ministrami Waszczykowskim i Macierewiczem na pierwszej wojskowo-dyplomatycznej linii wygląda dziś zresztą na partnera nieco niepoważnego. Co gorsza, już za chwilę możemy mieć do czynienia z Donaldem Trumpem w Białym Domu, a to może oznaczać powrót do polityki stref wpływów – i wcale nie jest przesądzone, po której stronie granicy strefy amerykańskiej się znajdziemy.
Zostają nam Chiny, co zresztą Prezes zdaje się zauważać, forsując nie tylko ofensywę dyplomatyczną wobec Państwa Środka, ale także dbając o jej odpowiednią oprawę medialną. Partnerstwo strategiczne z Chinami zostało zawarte w roku 2011, o czym mało kto dzisiaj pamięta, bo politycy PO nie szaleli aż tak bardzo z fetowaniem w telewizji wizyt szefów KPCh w demokratycznej Polsce, nie mówiąc już o tym, że prowadzili zupełnie inną politykę międzynarodową, a o Brexicie i całej możliwej lawinie nieszczęść z nim związanej jeszcze nikomu się nie śniło. PiS pole manewru ma dużo mniejsze, a do tego mam wrażenie, że naprawdę wierzy w chińskie zapewnienia o wyjątkowości stosunków z Polską.
Obawiam się, że w obecnej sytuacji geopolitycznej czeka nas więcej obrazków polityków PiS-u oddających się umizgom do skośnookich miłośników tortur, cenzury i psiego mięsa. Kraj „Solidarności” jako największy w Unii Europejskiej sojusznik zbrodniczej dyktatury? No cóż, nie jedyny to paradoks, który fundują nam rządy Prezesa.

Brexit może się w końcu okazać największą krzywdą, jaką mogła sobie wyrządzić sama Wielka Brytania. Paradoksalnie utrzymanie jedności państwa brytyjskiego może po wyjściu z UE być trudniejsze, niż utrzymanie w całości tej ostatniej. W najbardziej pesymistycznej wersji z całego Zjednoczonego Królestwa może Anglikom pozostać… sama Anglia!
Prounijna Szkocja, która niedawno omal się od Wielkiej Brytanii nie odłączyła (zwolennicy niepodległości referendum przegrali o włos), już zapowiedziała, że będzie dążyć do powtórki głosowania, najprawdopodobniej pod hasłem „wyjdźmy z GB, zostańmy w UE” – i są duże szanse, że tym razem wynik będzie odwrotny. Nie wiadomo, jak na Brexit zareagują Walijczycy, choć to chyba najbardziej lojalna prowincja Królestwa, i tu akurat zapewne skończy się na strachu.
Największym problemem może okazać się Ulster. Konflikt proirlandzkich katolików i probrytyjskich protestantów nigdy do końca nie wygasł (do dziś istnieje faktyczna terytorialna segregacja wyznaniowa, katolicy i protestanci nie mieszkają razem, chodzą do osobnych szkół, a nawet nie spacerują po terenie zamieszkanym przez ludność z drugiej strony barykady), a Brexit może być iskrą rzuconą na prochy. Katolicy, wyrzuceni decyzją referendalną z Unii, już mówią o zamiarach pozostania w niej, ale jako… obywatele zjednoczonej Irlandii! Jest więc bardzo prawdopodobne, że spróbują wznowić walkę o odłączenie się od Korony. Protestanci - nawet ci, którzy głosowali za pozostaniem we wspólnocie – absolutnie się na to nie zgodzą, bojąc się, że po zmianie granic staną się obywatelami drugiej kategorii i obiektem zemsty za wieloletnie upokorzenia doświadczane przez ludność katolicką. Powrót do koszmaru wojny domowej i zamachów terrorystycznych nie jest oczywiście rzeczą pewną ani konieczną, niemniej jednak jest możliwy, o czym najczęściej przy omawianiu skutków Brexitu się zapomina.

Przed nami czasy na pewno ciekawe, ale niestety ciekawe w zupełnie inny sposób niż choćby pamiętne okolice roku 1989. Byczek historii zerwał się z wędzidła i wierzga, a my wszyscy siedzimy na jego grzbiecie i uprawiamy ulubiony sport Prezesa. Być może okażemy się dobrymi jeźdźcami i nie pospadamy, ale przecież nawet jeśli, to i tak kompletnie nie wiemy, dokąd zostaniemy dowiezieni, i czy na pewno chcielibyśmy tam się znaleźć.





środa, 22 czerwca 2016

Nie uciekajmy od karnawału

To jest tekst dla tych i o tych, którzy są kibicami piłki nożnej. Inni pewnie go nie zrozumieją. To jest też tekst dla tych, którzy choć trochę martwią się o to, co się może w najbliższym czasie stać z Polską, Europą światem, nie ograniczając swoich zainteresowań jedynie do własnych spraw prywatnych. Inni zresztą chyba nie czytają takich blogów.

Końcówce rozgrywek grupowych turnieju Euro 2016 towarzyszy u nas atmosfera nieledwie narodowej euforii. Flagi na samochodach, gdzieniegdzie udekorowane narodowymi barwami balkony, tłumy w strefach kibica w tych miastach, które nie wystraszyły się zagrożenia terrorystycznego ani nie organizują żadnych ważnych zlotów międzynarodowych, i strefy takowe zorganizowały. Reprezentacja Polski awansowała do 1/8 finału Mistrzostw Europy, i przy tym fakcie bledną dziś wszelkie inne informacje, łącznie z groźbą Brexitu, hołdem złożonym przez panią premier Prezesowi w wywiadzie internetowym, strajkami w służbie zdrowia i służbie celnej, afrontem polskiego episkopatu wobec papieża, a nawet stopą posła Tarczyńskiego wystawioną z jacuzzi.
Co starsi i bardziej zrównoważeni kibice próbują co prawda uświadomić reszcie, że do Orłów Górskiego orzełkom Nawałki jeszcze trochę brakuje, ale kto by tam – szczególnie w grupie kibiców urodzonych po roku, powiedzmy, 1985 - słuchał opowieści starych dziadków! Bądź co bądź zdarzyło nam się wyjść z grupy na jakichkolwiek piłkarskich zawodach rangi mistrzowskiej po raz pierwszy od trzydziestu lat!

Poprzedni raz pamiętam aż za dobrze. Meksykański mundial roku 1986 oglądałem oczami dziesięciolatka wychowanego na telewizyjnych powtórkach bramki Domarskiego z Wembley i mającego za sobą kibicowską inicjację najpiękniejszą z możliwych: oglądanie Polaków zajmujących trzecie miejsce na świecie cztery lata wcześniej. Nic dziwnego, że o ile mogłem jeszcze zrozumieć 0:0 z Marokiem i to, że z raczej słabą wtedy Portugalią wymęczyliśmy ledwo-ledwo 1:0, o tyle dwa następne mecze były dla mnie szokiem. 0:3 z Anglią, które omal nie kosztowało nas awansu z grupy, a później przesławne czterobramkowe lanie z Brazylią wysadziły w powietrze całe moje ówczesne pojmowanie piłkarskiego świata, w którym Polska zajmowała miejsce w światowej czołówce na takich samych zasadach jak Włochy, Argentyna, Niemcy (wtedy jeszcze Zachodnie) czy wspomniana Brazylia – czyli miejsce stałe i niezmienne, mocą dotychczasowych sukcesów zagwarantowane. Dotarło do mnie – w sposób bardzo bolesny i okupiony łzami – że hierarchia w piłce nożnej wcale nie jest tak stała, jak się wydaje. I że mój kraj w panteonie wielkich znalazł się jedynie tymczasowo.
Potem, już jako nastolatek, a potem jako student, męczyłem się podczas meczów reprezentacji straszliwie, przeklinając okrucieństwo futbolu. Kolejne turnieje – mundiale i Euro z lat 1988, 1990, 1994, 1996, 1998, 2000 – oglądałem, jak my wszyscy, jako tzw. kibic neutralny, z duszą jeszcze posiniaczoną dotkliwymi porażkami w eliminacjach. Były w tej szarości jakieś przebłyski, jak choćby remisy z Holandią, Francją czy Anglią, ale więcej było upadków w rodzaju 0:3 z Norwegami i 1:5 z Francuzami (u siebie!) i kompromitujących zdarzeń takich jak choćby jednobramkowa wygrana z San Marino po golu Furtoka strzelonym… ręką. Naiwnie widziałem zwiastuny odrodzenia w sukcesie reprezentacji olimpijskiej w Barcelonie, w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów wiosną 1991 czy awansach klubów do Ligi Mistrzów w latach 1995-1996. Smuta jednak trwała, lata mijały, a bycie Polakiem i jednoczesne kibicowanie własnej drużynie narodowej stawało się powoli wyrafinowaną formą masochizmu.
A później przyszedł nowy wiek, a z nim nowe nadzieje. Na mundiale w roku 2002 i 2006 w końcu awansowaliśmy, co szczególnie w tym pierwszym przypadku wywołało euforię godną zdobycia tytułu mistrzowskiego. Hajtę i kolegów widziano z medalami na szyjach jeszcze zanim wyjechali do Korei. Skończyło się na trzech „meczach o” – „o-twarcia, o wszystko i o honor”, a 0:4 z Portugalią przypomniało o szesnaście lat wcześniejszy brazylijski koszmar. Powtórki – choć w nieco lepszym stylu – zaliczyliśmy cztery lata później, a potem na Euro w roku 2008 i 2012. Szczególnie ten ostatni występ bolał, bo przecież odpadnięcie już w pierwszej rundzie na własnym terenie jest uważane za szczyt piłkarskiej żenady. I niewielkim pocieszeniem był fakt, że solidarnie z nami równie szybko odpadli drudzy współgospodarze imprezy, Ukraińcy.

Cieszę się więc dzisiaj, że się w końcu doczekałem awansu, bo czekałem długo, ale jednocześnie wciąż mam obawy i moja radość jest nieco stonowana. Owo meksykańskie walnięcie młotkiem w głowę na zawsze oduczyło mnie bowiem dwóch rzeczy. Po pierwsze, oduczyło mnie nie bać się o następny mecz, po drugie – zbyt optymistycznie podchodzić do awansu z grupy. Po prostu z własnego kibicowskiego doświadczenia wiem, że taki awans jeszcze niczego nie gwarantuje, i jest dopiero wstępem do prawdziwych sukcesów. Z drugiej strony mam w sobie, po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna, jakąś taką dziwną, podskórną nadzieję, że tym razem musi być lepiej, bo i styl tego awansu, i wyniki zespołu są nieporównywalne z rokiem 1986. Wtedy prześliznęliśmy się do drugiej rundy jako najgorsza z awansujących drużyn, dziś wchodzimy do niej jako jedna z kilku zaledwie reprezentacji, które nie straciły gola w pierwszej fazie turnieju.
Poza tym, skoro futbolowa hierarchia jednak jest płynna, to czemu ta płynność – odwrotnie niż przed trzema dekadami – nie miałaby tym razem zadziałać na naszą korzyść?

W przeciwieństwie do wielu kibiców z mojego i starszych pokoleń, kompletnie nie dziwię się euforii tych, którzy Meksyku, a tym bardziej trzeciego miejsca w Hiszpanii, nie pamiętają. Dla nich ta jedna ósma to jest prawdziwy sukces – bo to faktycznie największy sukces Polaków, jaki im się zdarzyło oglądać. Przejście naszej drużyny na poziom, na którym w życiu jej nie widzieli. Dzisiejszym trzydziestolatkom, dwudziestolatkom i tym jeszcze młodszym naprawdę może się wydawać, że właśnie złapaliśmy jako naród piłkarskiego Boga za nogi. Lewandowski, Krychowiak, Błaszczykowski czy Fabiański w subiektywnym odczuciu młodszej części publiczności mogą już dziś dorównywać Bońkowi, Smolarkowi-ojcu, Buncolowi czy Młynarczykowi.
Młodzi nie pamiętają ani polskich medali, ani bolesnego spadku z piedestału, pamiętają za to pasmo rozczarowań, które właśnie wreszcie zostało przerwane. I pierwszy raz w życiu widzą biało-czerwoną jedenastkę, która broni się skutecznie, ale nie rozpaczliwie, i atakuje w sposób zorganizowany, a nie przy pomocy przypadkowych podań do przodu. Wreszcie widzą drużynę, która nie słania się ze zmęczenia już na pół godziny przed końcem meczu, nie kłóci się ze sobą na boisku, nie gwiazdorzy poza nim, nie unika kontaktu z dziennikarzami ani nie popada z nimi w konflikty, wreszcie – widzą drużynę prowadzoną przez rozważnego, rozsądnego trenera, który obserwuje wydarzenia na boisku i dostosowuje do nich taktykę i zmiany w składzie, nie trzymając się uparcie jednego schematu.
Nie twierdzę tu absolutnie, że obecny polski zespół nie ma wad, a trenerowi Nawałce należy już dziś oddawać hołdy równe tym składanym przez najwyższe organy państwa prezesowi Kaczyńskiemu, ale różnica mentalna i jakościowa w stosunku do lat poprzednich jest aż nadto wyraźna. „Wszyscy jesteśmy innymi zawodnikami niż cztery lata temu” – mówili nasi piłkarze po meczu z Ukrainą, i chyba po raz pierwszy można mieć pewność, że nie jest to tylko pusta deklaracja.

Może więc i my, którzy mniej lub bardziej świadomie pamiętamy, że bywało w historii polskiej piłki dużo lepiej, a do tego zdajemy sobie sprawę, że awans z grupy to jeszcze nie powód do stawiania pomników, powinniśmy jednak zarazić się tą euforią od tych, którzy nie pamiętają i sprawy sobie nie zdają?
Spróbujmy. Przypomnijmy sobie któryś z dziecięcych mundiali i tamtą, niczym jeszcze nie zmąconą wiarę, że będzie dobrze, bo być musi, a nasi są najlepsi, bo po prostu są i koniec. Przypomnijmy sobie to cudowne uczucie, gdy piłka jest całym światem, a boisko kosmosem. Przypomnijmy sobie tamte odczucia, zapomnijmy o późniejszych piłkarskich rozczarowaniach i dorosłej świadomości, że na futbolu świat się nie kończy. Niech się kończy, choć przez kilka(naście) dni. Zatknijmy flagi na samochodach, załóżmy biało-czerwone szaliki i dajmy się ponieść pięknu piłkarskiego karnawału. Może potrwa on jeszcze tylko cztery dni, a może będzie nam dane cieszyć się nim aż do 10 lipca – po raz pierwszy od lat mamy reprezentację, w której przypadku wszystkie warianty są możliwe.
Spróbujmy dać się ponieść tej fali, i nie wyrzucajmy sobie, że to dziecinne, bo przecież tyle razy miało być na mistrzostwach dobrze, a było źle. I niech nas nie gniecie sumienie, że wokół tyle zła, że kryzys uchodźczy, że Brexit, że ISIS, że Ziobro, że Prezes, że Donbas, że Xi Jinping i festiwal psiego mięsa, a my tu wrzeszczymy, tańczymy i śmiejemy się albo rzucamy przedmiotami, klniemy i płaczemy w zależności od tego, czy jedenastu facetów w kolorach naszej flagi wturla piłkę do bramki jedenastu facetów w innych kolorach, czy na odwrót. Zło całego świata nie zniknie, choćby Milik z Lewandowskim od teraz do finału w każdym meczu wbijali rywalom po pięć goli, ale gdybyśmy od czasu do czasu nie dawali sobie odpoczynku od myślenia o tym złu, bylibyśmy wszyscy nastawieni do świata mniej więcej tak, jak pewien brodaty minister o płonących oczach. Skłonność do ulegania atmosferze karnawału to wbrew pozorom jedna z najbardziej pożytecznych cech gatunku ludzkiego. A my dzisiaj, w Polsce, bardzo potrzebujemy odpoczynku od zmartwień. Choćby przez chwilę.
Póki więc ta chwila może trwać, niechaj trwa. I niech nas unosi na swoim grzbiecie karnawałowa fala na przekór wszystkim plagom tego lata: Brexitom i Trumpom, nawałnicom i upałom, hejterom wszelkiej maści, bucie tych, co przy władzy i głupocie tych od niej odsuniętych, niech nas niesie na przekór brodatym ministrom o płonących oczach i młodym liderom partyjnym o erudycji mrówki faraona. Niech trwa, bo dawno nie było czasów, w których tak bardzo byłby nam potrzebny właśnie karnawał, chwilowe zawieszenie rzeczywistości. Bo bardzo nam jest dziś potrzebny czas, w którym choć na chwilę narodowa flaga, koszulka z orłem i odśpiewany grupowo hymn przestają być zawłaszczanymi przez różne grupy znakami podziału i wzajemnej niechęci, stając się na powrót symbolami przypominającymi nam, że niezależnie od wszelkich podziałów jesteśmy wspólnotą, i że potrafimy jeszcze razem kibicować, bawić się, cieszyć i odczuwać dumę z każdego sukcesu tych, którzy nas - nas wszystkich od prawa do lewa! – reprezentują.

Cieszmy się i bawmy, gryźmy palce z nerwów i skaczmy do góry, pijmy toasty za kolejne bramki i choć przez chwilę nie myślmy o tym, co nas straszy poza magicznym zielonym prostokątem, w ciemności zaczynającej się tam, gdzie nie sięga łuna stadionowych reflektorów. To wszystko i tak do nas przyjdzie, gdy karnawał się skończy.
Nie uciekajmy więc od karnawału – bo nie wiadomo, kiedy będzie następny…




niedziela, 19 czerwca 2016

Po co im ta Trójka?

Niedawne odejście Jurka Owsiaka z „dobrze zmienionej” radiowej Trójki wywołało u wielu słuchaczy tej stacji i osób jej życzliwych szok i niedowierzanie. Trochę to dziwne, bo w zasadzie od początku robienia „narodowych” porządków w mediach publicznych było wiadomo, że takie osoby jak red. Owsiak długo tam nie wytrzymają, i albo odejdą same, albo prędzej czy później zostaną pod jakimś pretekstem usunięte.

Mimo wszystko mam duże wątpliwości, czy znany dziennikarz i społecznik powinien odchodzić z radia na własną prośbę, choć oczywiście jest to jego wolny wybór, do którego ma niezbywalne prawo jako człowiek i dziennikarz. Rozumiem, że nie chciał siedzieć na tykającej bombie i czekać na wybuch, ale mimo wszystko śmiem uważać, że popełnił błąd.
Po pierwsze, dał pisowskim politrukom do ręki wygodny argument: każdy z nich na zarzut o zamordowanie audycji „Się kręci” i pozbycie się kultowej postaci będzie teraz odpowiadał słowami „myśmy pana Owsiaka z radia nie wyrzucali, sam sobie poszedł”.
Po drugie, kompletnie nie trafiony był argument, który można streścić słowami „odchodzę, bo nie podoba mi się pan Semka, który zawłaszczył audycję bezpośrednio poprzedzającą moją”. Oczywiście, ma Owsiak rację, gdy mówi, że zarówno sposób sprowadzenia red. Semki do stacji, jak i jego sposób prowadzenia audycji nie ma nic wspólnego z duchem Trójki, jednak uzasadnianie tym konieczności opuszczenia stacji jest niczym innym, jak wystawieniem się na strzał przeciwnika. Internetowi i prasowi miłośnicy Dobrej Zmiany mogą teraz do woli pisać o „apostole tolerancji nie tolerującym innych poglądów niż własne”, i żadnym argumentem nie da się ich przekonać. Chyba lepiej by było, gdyby pan Jerzy poprosił, aby jego odejście potraktować jako gest solidarności z kolegami wcześniej wyrzuconymi z rozgłośni (również tymi, zamiast których słuchacze muszą teraz wysłuchiwać red. Semki), nie odwołując się personalnie do osób stanowiących desant ideologiczny Prawa i Sprawiedliwości w Trójce.
Po trzecie, wspomniane zwolnienia, które dotknęły radiowców często wybitnych i autentycznie zasłużonych dla misji mediów publicznych, już kosztują Trójkę bardzo dużo w sensie wizerunkowym i pod względem ogólnego poziomu audycji. Jeśli nawet dyrekcja stacji planuje kolejne takie posunięcia, nie należy jej w realizacji tego planu pomagać i własnowolnie się z Trójki usuwać. Najlepszym prezentem dla przeciwnika jest dobrowolne poddanie się, tym bardziej, że przeciwnik typu kaczystowskiego uzna taką postawę za przyznanie mu moralnej racji i zachętę do dalszego demolowania stacji. Jest bowiem rzeczą nie ulegającą wątpliwości, że ambicją obecnego zarządu Radia i czynników politycznych nim sterujących (co do dyrektora Hlebowicza, nie mam pewności, co jest jego ambicją) jest przerobienie Programu Trzeciego z „radia dla lemingów” na „tubę Dobrej Zmiany dla lemingów”. Zarząd i czynniki są jednak na tyle pozbawione umiejętności krytycznego myślenia, że nie zdają sobie sprawy, iż produkują tubę, której nikt nie będzie słyszał.

***

Pani prezes Stanisławczyk et consortes robią z Trójką co chcą. Wyrzuca się z rozgłośni dziennikarzy lubianych i szanowanych przez słuchaczy, ludzi, którzy od lat kształtują wysoki poziom merytoryczny i specyficzną, przyjazną inteligentnemu słuchaczowi atmosferę stacji. W zamian za to przysyła się na Myśliwiecką osoby, które ani nie umieją w sposób ciekawy i profesjonalny prowadzić audycji radiowych, ani nie szanują tradycji i ducha audycji, które dostali w prezencie od Dobrej Zmiany.
Widać to wyraźnie u nowych prowadzących kultową do tej pory audycję społeczno-kulturalną „Klub Trójki”. Ani red. Górny, ani red. Semka ducha Trójki nie czują, autentycznego „Klubu Trójki” też zapewne nigdy nie słuchali, bo gdyby słuchali, wiedzieliby, że koncepcja tego programu wręcz zabraniała prowadzącemu narzucania się ze swoimi poglądami politycznymi, a i goście zazwyczaj unikali epatowania swoimi preferencjami w tym względzie, lub wyraźnie zaznaczali, że to ich prywatne poglądy, a nie „obiektywnie słuszne”. Audycje panów Górnego i Semki są tymczasem całkowitym zaprzeczeniem tych zasad. Podobnym zgrzytem są przeprowadzane przez red. Lisickiego „wywiady na kolanach” w paśmie porannym. Odsunięty od rozmów z politykami Marcin Zaborski śmiało wytykał błędy, nieścisłości czy pomyłki reprezentantom wszystkich opcji, i jakoś nikomu to nie przeszkadzało, choć stacją kierowała przecież Magdalena Jethon, dość mocno kojarzona z opcją proplatformerską. I prawdopodobnie za ten obiektywizm red. Zaborski teraz zapłacił. Najwyraźniej bano się, że zacznie zadawać niewygodne pytania ministrowi Macierewiczowi lub, co nie daj Bóg, wytknie wewnętrzną sprzeczność w jakiejś wypowiedzi samemu Prezesowi.

Cała koncepcja przemiany Trójki w medium „narodowe” świadczy przede wszystkim o głębokim niezrozumieniu specyfiki tej stacji i sposobu myślenia jej słuchaczy.
Trójka nie jest bowiem, wbrew lansowanej tu i ówdzie tezie, radiem słuchanym tylko przez zwolenników opcji liberalnej czy osoby o poglądach lewicowych, podobnie w zespole dziennikarskim nie wszyscy są nastawieni antyrządowo. Jest natomiast radiem słuchanym przez ludzi ceniących niezależność przekonań i oczekujących od dziennikarza czy publicysty szacunku dla poglądów odbiorcy. Radio powinno w ich pojęciu informować, zaciekawiać, szukać odpowiedzi na pytania, organizować dyskusje z udziałem przedstawicieli różnych kierunków ideowych, próbować objaśniać świat i pokazywać go z różnych punktów widzenia – ale to wszystko w sposób jak najdalszy od wskazywania „jedynie słusznej” ideologii, narzucania jej odbiorcy i nachalnego epatowania prywatnymi poglądami redaktorów.
I takim właśnie słuchaczom nowa dyrekcja, z dyrektorem Hlebowiczem na czele, proponuje… słuchanie radia z tezą. A teza jest taka, że wszystko, co czyni Dobra Zmiana jest z definicji dobre i należą się temu pochwały, zaś wszystko to, czemu Dobra Zmiana się sprzeciwia, musi z radia zniknąć, bo z definicji jest szkodliwe. Całą tradycję Trójki jako radia dla ludzi inteligentnych i umiejących wyrobić sobie własne zdanie (tradycję, którą udawało się tworzyć nawet w czasach dyktatury komunistycznej – Trójka korzystała wówczas z pewnej autonomii w sprawach programowych, a władze traktowały ją jako swego rodzaju wentyl bezpieczeństwa) wyrzuca się dziś na śmietnik w ramach tworzenia „osłony medialnej” dla pomysłów obecnego rządu, a raczej pomysłów osoby kierującej tym rządem z tylnego siedzenia.
Pani prezes Stanisławczyk i jej mocodawcy albo rzeczywiście wierzą w to, że Trójkowe lemingi stulą uszy i tak jak dotąd słuchały z zainteresowaniem Jerzego Sosnowskiego czy Marcina Zaborskiego, tak teraz zaczną słuchać Piotra Semki i jego kolegów z nowego zaciągu, albo aż tak naiwni nie są, i w gruncie rzeczy guzik ich obchodzi, czy w ogóle ktokolwiek takiego radia będzie słuchał. Wyniki słuchalności siostrzanej Jedynki lecą na łeb na szyję, i jakoś nikomu to specjalnie nie przeszkadza. Badania takie robi się co prawda przede wszystkim w celu uzyskania wskazówek potrzebnych do przygotowania strategii pozyskiwania reklamodawców, i z tej przyczyny są one przeprowadzane głównie wśród słuchaczy należących do potencjalnego targetu reklamowego, trudno więc uznać je za rzetelne badania słuchalności radia w ogóle (i w tej akurat kwestii prezes TVP Jacek Kurski ma trochę racji), ale da się z nich wyczytać pewną ogólną tendencję. Publiczne radio traci słuchaczy. Widać to zresztą po deklaracjach składanych przez różne osoby w mediach społecznościowych. Jedni piszą, że w ogóle przestają „dobrze zmienionego” radia słuchać, inni – że od jakiegoś czasu słuchają tylko konkretnych audycji muzycznych czy sportowych, wyłączają zaś radio podczas prezentowania wiadomości czy programów publicystycznych, czyli tych, na których słuchalności teoretycznie najbardziej powinno zależeć rządzącym.

Dyrektor Hlebowicz obiecał, że zmiany nie obejmą Trójkowej redakcji muzycznej. Szefem muzycznym stacji pozostał Piotr Metz, mianowany przez poprzednią dyrektor, p. Stolarek-Marat (która próbowała siedzieć okrakiem na barykadzie, została więc pogoniona tak skutecznie, że sama się zwolniła i obecnie pracuje przy projekcie mediów… KOD-owskich!), nikogo nie wyrzucono, audycje muzyczne nie są zagrożone, a nawet jedną ostatnio dodano, w zamian za „Się kręci” zresztą. Na Liście Przebojów Programu Trzeciego Maria Peszek bez przeszkód już dwudziesty tydzień śpiewa swoją „Polskę A, B, C i D” i nikomu nie przychodzi do głowy zakazywać jej emisji, mimo że piosenka ta jest powszechnie uznawana za swego rodzaju hymn tych wszystkich, których min. Waszczykowski raczył kiedyś nazwać „oszalałym lewactwem”. Nie widać też, żeby muzyka w Trójce jakoś przesadnie się „upatriotyczniła”, nie słychać piosenek o Żołnierzach Wyklętych, chyba żeby ktoś chorobliwie zafiksowany na politycznych skojarzeniach uznał za jakieś pokrętne nawiązanie do tego tematu najnowszy singiel Męskiego Grania pt. „Wataha”.
W zasadzie oddech Dobrej Zmiany w dziedzinie muzycznej można było poczuć tylko w Boże Ciało, gdy np. Marcin Kydryński, co mu się nigdy wcześniej nie zdarzało, osnuł swoją audycję wokół tematu duchowości i religijności w różnych kulturach, co korespondowało z audycjami słownymi tego dnia, w których także przewijała się różnie (głównie jednak po katolicku) pojęta tematyka religijna. Zapewne nie było to ostatnie takie święto kościelne w Trójce. Na szczęście zdolny dziennikarz muzyczny będzie potrafił wycisnąć coś dobrego nawet z narzuconego motywu przewodniego, a nawet sam taki motyw zaproponować dla uzasadnienia takiego a nie innego jej kształtu. Przypomina to trochę czasy PRL, gdy – historia ponoć autentyczna, usłyszana zresztą swego czasu w Trójce! - wydawca, chcący uzyskać dofinansowanie np. albumu o Krakowie, występował z wnioskiem o przyznanie pieniędzy na dzieło zatytułowane „Lenin w Krakowie”, po czym wydawał książkę, w której na zdjęciach był po prostu Kraków, w podpisach zaś od czasu do czasu dla przyzwoitości pojawiał się Lenin.

Wydaje się, że pewne uprzywilejowanie redakcji muzycznej ma dwa główne cele.
Po pierwsze, żadna stacja radiowa w Polsce, nadająca muzykę mainstreamową, nie dba tak bardzo o jej poziom i uzupełnianie oferty zarówno elementami niszowymi, jak i ambitniejszą komercją. To chyba jedyna stacja, w której na liście przebojów można w jednym notowaniu usłyszeć zespół Kaliber 44, Stanisławę Celińską, grupę Coldplay z towarzyszeniem Beyonce, Julię Marcell, zespół Hey, Zbigniewa Wodeckiego, Davida Bowiego, Darię Zawiałow, Erica Claptona i Monikę Brodkę (to tylko przykłady z ostatniego wydania, a bywają na LP3 notowania stylistycznie i generacyjnie jeszcze bardziej różnorodne). Sama Lista Trójki pozostaje zresztą wciąż najbardziej prestiżowym polskim zestawieniem i marką samą w sobie. Kierownictwo stacji (a raczej kierownictwo Polskiego Radia – treść pożegnalnego wystąpienia red. Owsiaka nie pozostawia wątpliwości, że dyr. Hlebowicz nie ma w obecnym układzie nic do gadania) najwyraźniej ma nadzieję, że jeśli utrzyma poziom muzyczny Trójki i zostawi kultowych redaktorów na swoich miejscach, utrzyma również dotychczasowych słuchaczy – bo gdzie oni znajdą taką muzykę i takich dziennikarzy, jak pp. Niedźwiecki, Stelmach, Baron, Metz czy wspomniany Kydryński? Chcą czy nie chcą, ale zostaną. A skoro zostaną, będzie można do nich trafiać z przekazem Dobrej Zmiany.
Powodem drugim może być rozgrywka wewnętrzna. Oficjalnie zapowiedziano przecież, że część dziennikarzy jest w jakimś stopniu chroniona przed pisowską rewolucją, a część nie, co w oczywisty sposób podzieliło zespół redakcyjny na dziennikarzy, jak to się dziś modnie określa, lepszego i gorszego sortu. Tych sortów jest zresztą nawet więcej: najbardziej zagrożeni byli od samego początku redaktorzy „od polityki i publicystyki”, trochę mniej redakcja kulturalna i reportażyści, najmniej – specjaliści od muzyki, pewnie jeszcze mniej realizatorzy i cała reszta tych, których na antenie nie słychać, ale są potrzebni, bo inaczej w ogóle nic by na niej nie było słychać.
Nie wiem, w jakim stopniu te wprowadzone przez władzę podziały wpłynęły na stosunki wewnątrz zespołu redakcyjnego, nie wiadomo też do końca jakie były motywy tej części zespołu, która nie podpisała protestu przeciwko działaniom szefów PR, ale z pewnością metoda „dziel i rządź”, zastosowana przez kierownictwo, jakoś na Trójkowych dziennikarzy musi działać. Działa już na niektórych słuchaczy: w internecie coraz więcej jest pretensji o brak solidarności tych, którzy zostali, wobec tych, których się pozbyto. Niektórzy słuchacze wręcz żądają od wszystkich dotychczasowych redaktorów PR3 jednoczesnego odejścia z pracy i przejścia do… no właśnie, nie za bardzo wiadomo dokąd. Trudno się przecież spodziewać, żeby wszyscy jak jeden mąż przeszli do czegoś, co w przyszłości ma być radiem KOD-u, już choćby dlatego, że zapewne nie wszyscy są prywatnie zwolennikami tego ruchu, część zapewne kompletnie nie odnalazłaby się w mediach komercyjnych, których zasady działania są jednak zupełnie inne. Inna jest też w nich rola dziennikarza-prezentera. W ramach tych raczej kiepsko się mieszczą typowe dla radia publicznego osobowości radiowe, o czym boleśnie przekonał się niegdyś Marek Niedźwiecki w Złotych Przebojach.

Szefowie „narodowego” radia zapewne dopną swego i stworzą starą-nową Trójkę, w której propagandowa publicystyka i wiadomości Dobrej Zmiany będą się mieszać z wciąż nie mającą w kraju konkurencji ofertą muzyczną i nadal dobrą – choć zapewne ograniczoną jakimiś tematami tabu – publicystyką kulturalną. Nie zniknie zapewne reportaż, choć może być wykorzystywany propagandowo, choćby przez wymuszanie na dziennikarzach poruszania „słusznych” tematów. Po zwolnieniu redaktor Mielewczyk i likwidacji jej dwóch audycji, noszących wiele mówiące tytuły „Seks nasz powszedni” i „Matka Polka feministka” , większość dziennikarzy zapewne pięć razy się zastanowi, zanim zaproponuje stworzenie programu na jakikolwiek temat obyczajowy, kontrowersyjny z punktu widzenia opcji obecnie rządzącej. Nie będzie też zapewne już żadnych nowych piosenek Marii Peszek na Liście Przebojów Trójki, a i Kayah jest zagrożona po swojej niedawno wyartykułowanej ostrej krytyce poczynań ekipy Prezesa.
Ogólnie nadal będzie to jednak radio, które – pod warunkiem przełączania się na cokolwiek (inne radio, płyta, książka) podczas programów stricte politycznych i politycznej lub obyczajowej publicystyki – będzie się nadal nadawało do słuchania dużo bardziej niż którakolwiek ze stacji komercyjnych. Część najbardziej ortodoksyjnych słuchaczy pewnie odejdzie, część będzie urządzała pikiety pod siedzibą stacji, ale większość zostanie, bo, podobnie jak spora część Trójkowych dziennikarzy, nie za bardzo będą mieli dokąd pójść.

Nie oznacza to jednak, że spełni się marzenie nowej ekipy o Trójce jako rozsadniku jedynie słusznych kaczystowskich wartości wśród lemingów i radiu otwierającym oczy demoliberalnym ślepcom. Słuchacze Trójki to ludzie inteligentni i niezależni, często doskonale znający historię Polski, odróżniający patriotyzm od nacjonalizmu i widzący w obecnej sytuacji bardzo groźne analogie do różnych okresów z przeszłości naszego kraju. Nie jest to typ słuchacza, którego może przekonać agresywna i prymitywna propaganda, jaką próbuje się mu serwować w radiowych programach informacyjnych i publicystycznych. Słuchacz Trójki, jeśli zostanie przy swojej stacji, to dla jej dotychczasowych, znanych, lubianych, i - co równie ważne - znających się na swoim fachu dziennikarzy. Dla prawdziwych radiowców z talentem, sercem i doświadczeniem. Sapiącego i bełkoczącego red. Semki, bezbarwnego red. Górnego, modlącego się nieomalże do swoich odpowiednio dobranych rozmówców red. Lisickiego albo będzie wyłączał, albo skwituje ich wysiłki pustym śmiechem. Będzie słuchał „Ciemnej strony mocy”, porannych audycji Wojciecha Manna i Listy Przebojów Barona i Niedźwieckiego, wszelkie propagandówki będzie zaś sobie odpuszczał. Albo słuchał ich tak, jak ogląda się w zoo egzotyczne zwierzęta.
Trudno też będzie takiej Trójce pozyskać nowych słuchaczy spośród tych, którzy mogliby panów Semki i Lisickiego słuchać z rzeczywistym zainteresowaniem. Oferta muzyczna czy kulturalna w stylu typowo Trójkowym nie skusi bowiem zbyt wielu twardogłowych wielbicieli Dobrej Zmiany, a już na pewno nie skusi większości stadionowych kiboli, łysych „patriotów” i moherowych babć. Żadna z tych grup w swojej masie nie będzie słuchać takiego radia jak Trójka, są to bowiem grupy żyjące w zupełnie innym świecie i preferujące zupełnie inną muzykę, inne wydarzenia kulturalne i inny sposób prowadzenia audycji radiowych, niż to, co i o czym można usłyszeć w Programie Trzecim. Inteligencka estetyka Trójki kłóci się zarówno z estetyką troglodytów spod znaku falangi (i w ogóle wszelkiego rodzaju troglodytów), jak i z estetyką kruchty i zebrań parafialnych.

Dobra Zmiana zyska więc niewiele. Dotychczasowi słuchacze Trójki są na jej propagandę odporni, ci mniej odporni są odbiorcami innych mediów i Trójka im do niczego nie jest potrzebna. Z drugiej strony widać wyraźnie, że obecnym władzom zależy na tym, aby media publiczne w sferze szeroko pojętej kultury odróżniały się na plus od mediów komercyjnych, dlatego nie zaryzykują wyczyszczenia PR3 do gołej ziemi i całkowitego przeprofilowania stacji. Jedynym efektem działań PiS-u w Trójce jest jak na razie rosnący opór słuchaczy wobec zmian, który już w przyszłym tygodniu ma przyjąć formę czynnego protestu pod siedzibą stacji przy ulicy Myśliwieckiej w Warszawie. Ciekawe, czy i ci demonstranci doczekają się zaliczenia do gorszego sortu Polaków i świń oderwanych od koryta.
Oczywiście, „dobrzy zmieniacze”, którzy tak chętnie w różnych sprawach naśladują formy działania władz komunistycznych, mogliby zastosować w Trójce taktykę zastosowaną przez PZPR w latach stanu wojennego. Wystarczyłoby zostawić ją taką, jaka była, wyznaczając co najwyżej jakieś bardzo zawężone pole rzeczy nietykalnych, o których można tylko dobrze, więc się o nich nie mówi w ogóle, albo się co najwyżej puszcza do słuchacza oczko, że „my wiemy, a państwo rozumieją”, i na takie puszczanie oczka świadomie pozwolić. A w pakiecie z tym wszystkim typowo Trójkowa muzyka, porządnie robione audycje kulturalne i publicystyka społeczna czy popularnonaukowa, przynajmniej teoretycznie apolityczna. Mogłaby więc być Trójka swego rodzaju wentylem bezpieczeństwa, radiem dla inteligentów kontestujących obecne porządki, ale będących w stanie słuchać stacji, która – jeśli już nie może być niezależna i swobodna – w ogóle stara się nie politykować. Taką funkcję pełniła w czasach PRL, o co zresztą wielu spóźnionych antykomunistów ma dziś do niej pretensje. Gdyby obecna władza była choć śladowo inteligentna i rozsądna, zapewne taką Trójkę by stworzyła. Zamiast dać tak zwanym lemingom kolejny powód do protestu przeciwko sobie, dałaby im kontrolowany, bezpieczny spust antyrządowej energii. Niestety dla Trójki (choć zapewne na dłuższą metę na szczęście dla Polski), obecna władza ani inteligentna, ani rozsądna nie jest.
Dobra Zmiana nie ma w sobie nawet tych promili zdrowego rozsądku, które się zdarzały od czasu do czasu u późnych komunistów. Obecnym władcom Polskiego Radia (i sterującego nimi obecnemu władcy Rzeczpospolitej) jest tak naprawdę wszystko jedno, kto i po co będzie Trójki słuchał, tak jak jest im wszystko jedno, kto i po co ogląda telewizyjne „Wiadomości”. Najważniejsze jest zawłaszczenie wszelkich niezależnych od PiS-u instytucji. Choćby za cenę samoośmieszenia kaczystów i ich idei. Bo przecież czym innym, jak nie samośmieszaniem się, jest tworzenie radia, którego profil publicystyczny kłóci się całkowicie z profilem słuchacza, i wpychanie właśnie do tego radia wyjątkowo dużej ilości mocno zabarwionej ideologicznie publicystyki? Czym, jeśli nie głupotą, jest zastępowanie smakowitej i często kompletnie aideologicznej publicystyki robionej przez fachowców publicystyką nie dość, że podlaną politycznym sosem, to jeszcze kiepsko podaną, bo warzoną przez kucharzy nie umiejących gotować i przynoszoną przez kelnerów nie umiejących donieść potrawy do stołu? Po co to wszystko, skoro zysk z tego byle jaki?
Powiedz sama, Dobra Zmiano – na cholerę ci ta Trójka?