niedziela, 18 grudnia 2016

Bezzębny uśmiech gnoma

„Prezes PiS Jarosław Kaczyński zapowiedział kary dla posłów opozycji okupujących mównicę” – taka informację usłyszałem przedwczoraj w wiadomościach „narodowej” Trójki, w przerwie pomiędzy „poczekalnią” i głównym notowaniem Listy Przebojów Programu Trzeciego. Absurdalność tego zdania dotarła do mnie dopiero po chwili, uświadamiając mi po raz kolejny, jak nienormalnym krajem stała się Polska w ciągu ostatniego roku. Szef jednego z klubów parlamentarnych mówi o karach dla posłów innych klubów w taki sposób, jakby sam mógł je nakładać, prezenter czytający radiowe wiadomości informuje o tym dokładnie w taki sam sposób, i w zasadzie w pierwszej chwili nawet mnie to nie zdziwiło…
I było to dopiero preludium do tego, co stało się później.

***

Po piatkowo-sobotniej nocy nie ma już żadnych wątpliwości co do tego, czym jest Dobra Zmiana. Do piątku można było się jeszcze łudzić, że ludzie Prezesa uszanują jakiś minimalny zakres form demokratycznych przynajmniej wewnątrz parlamentu. Dziś już wiemy, że nie uszanowali.
Trudno powiedzieć, czy prezes Kaczyński całą awanturą sterował, czy też wymknęła mu się ona spod kontroli i zaczęła żyć własnym życiem, fakt pozostaje faktem: w odpowiedzi na opozycyjną blokadę mównicy większość rządząca ostentacyjnie i bezwstydnie złamała najbardziej podstawowe procedury parlamentarne. Na ulicach przed Sejmem zastosowano zaś siłę policyjną wobec protestujących obywateli. Wszystko odbyło się dość delikatnie, bez pałek i gazu, ale jednak szarpanie demonstrantów, przyciskanie do ziemi i wykręcanie rąk miało miejsce, niektórzy uczestnicy wydarzeń nabawili się od tego siniaków, i te siniaki zostały pokazane w telewizji.

Prawdziwe uderzenie w demokrację nastąpiło jednak wewnątrz budynków sejmowych. Po raz pierwszy po 1989 roku nie dopuszczono opozycji na salę obrad. Już samo to według wielu ekspertów czyni część wczorajszego posiedzenia odbytą w Sali Kolumnowej nielegalną. Marszałek Prezesa zastosował metody podobne do tych, które lubiła stosować sanacja (jeszcze zanim tak zmieniła ordynację, żeby opozycję zupełnie zneutralizować, i zanim dla opornych wybudowała specjalnego rodzaju wczasowisko w Berezie Kartuskiej). W tamtych czasach, bywało, Straż Marszałkowska musiała krnąbrnych opozycjonistów z sali obrad wynosić. Tym razem wybrano metodę łatwiejszą: zmieniono pomieszczenie i niewygodnych posłów po prostu do niego nie wpuszczono.
Posiedzenie samo w sobie było tragifarsą. Głosowano nad budżetem i ustawą dość idiotycznie zwaną dezubekizacyjną (która żadnej „dezubekizacji” nie przeprowadza, bo znikąd – zresztą niby skąd by miała? – żadnych „ubeków” nie usuwa, tylko usuwa „ubekom” pieniądze z kieszeni). Głosowano ręcznie, w kompletnym chaosie, w którym trudno było odróżnić posłów od osób z obsługi Sejmu, posłów głosujących od tych, którzy robili filmy dokumentujące całe wydarzenie, gdyby zaś któryś nieposeł postanowił poczuć się posłem i sobie pogłosować, to niewykluczone, że sekretarze liczący głosy taki głos by zaliczyli, bo liczyli ręce (również te z telefonami), nie patrząc zbyt uważnie na ich właścicieli.
Marszałek Kuchciński nie dopuszczał do głosu tych posłów opozycji, którym udało się dostać na salę, trzysta poprawek do budżetu przeszło w jednym zbiorczym głosowaniu, a część posłów Dobrej Zmiany stała w drzwiach i nie wpuszczała do środka opozycjonistów. Po przyjęciu ustawy „ubeckiej” wykrzyczano okolicznościowe hasła i zaintonowano hymn narodowy. Na koniec całego tego cyrku posłowie obecni w Sali Kolumnowej odśpiewali kolędę „Przybieżeli do Betlejem”, co jedynie dopełniło i wzmocniło wrażenie kompletnego surrealizmu. Wszystko razem przypominało obrady Sejmu przedrozbiorowego skrzyżowane z komedią Stanisława Barei.
Ciekawie było też poza Salą Kolumnową. Opozycja pozostała w Sali Posiedzeń, w której wyłączono światło. Posłanka Pomaska, znana z tego, że lubi robić amatorskie filmy dokumentalne, goniła z telefonem komórkowym za „zwykłym posłem” Kaczyńskim, który podobno tak się zdenerwował, że aż wytrącił jej ten telefon z ręki. Według niektórych relacji urządzenie zostało potem podeptane przez funkcjonariusza Straży Marszałkowskiej. Na korytarzach sejmowych widziani byli policjanci wyposażeni w sprzęt do rozpędzania demonstracji.

Tymczasem zwołana pod Sejm demonstracja w obronie wolności pracy dziennikarzy w parlamencie przerodziła się w manifestację przeciwko metodom zastosowanym przez PiS w stosunku do opozycji. Oburzeni ludzie zablokowali parlament i nie chcieli go odblokować nawet na wezwania przywódców organizującego zgromadzenie Komitetu Obrony Demokracji. Tymczasem posłowie większości rządzącej, po wykonaniu zadań postawionych przez Centralny Ośrodek Dyspozycji Politycznej, nagle bardzo zapragnęli opuścić miejsce pracy i udać się na spoczynek nocny, w czym blokujący wyjazd demonstranci w sposób oczywisty im przeszkadzali. Utorowano więc drogę przy pomocy policji. Zdjęcia odciąganych przez funkcjonariuszy, przyciskanych do jezdni manifestantów poszły w świat.
I nie ma znaczenia, że policjanci zachowywali się nawet jak na standardy Polski demokratycznej dość łagodnie. Wizerunkowo PiS i tak na tym stracił, bo obiecywał, że nie będzie używał siły wobec uczestników jakichkolwiek protestów, odblokowywanie wyjazdu z Sejmu wygląda też fatalnie na tle podobnych wydarzeń z roku 2012, gdy rząd Platformy Obywatelskiej poradził sobie z blokadą parlamentu bez odciągania demonstrantów siłą.


***

16 grudnia 2016 roku rząd Dobrej Zmiany przekroczył granicę, za którą kończy się normalna walka polityczna, a zaczyna marsz w kierunku co najmniej półdyktatury. Tym razem nic już się nie liczyło: ani procedury sejmowe, ani obietnice, że „ten rząd na pewno nie będzie wysyłać policji przeciwko demonstrantom”, ani nawet wątpliwości marszałka Kuchcińskiego, który chciał podobno pójść z posłami opozycji na jakiś kompromis. Wszystko to okazało się całkowicie bez znaczenia wobec woli Suwerena wcielonej w osobę posła z Żoliborza. Osobie tej zależało na upokorzeniu opozycji i pokazaniu, że w tym Sejmie i w tym kraju to ona dyktuje warunki, i osoba ta udowodniła to w sposób dobitny i aż nadto widoczny.
Niektórzy komentatorzy przekonują, że Jarosław Kaczyński po raz pierwszy przestraszył się szybkości, z jaką wskutek uruchomionych i podgrzewanych przez niego samego nastrojów rewolucyjnych drobny incydent na trybunie zmienił się w sejmowy rokosz i sprowokował uliczne manifestacje. Zapominają oni jednak o tym, że wyjeżdżając z Sejmu drogą oczyszczoną chwilę wcześniej przez mundurowych, Pierwszy Prezes Rzeczypospolitej pokazał światu przerażający, bezzębny uśmiech gnoma z kiepskiego filmu fantasy. Uśmiech nie pozostawiający żadnych wątpliwości, że kto jak kto, ale on z całego zamieszania jest niesłychanie zadowolony.

***
Prezydent Duda wygłosił dość koncyliacyjne oświadczenie, marszałek Karczewski spotkał się z dziennikarzami, od których cała awantura się zaczęła. Jednak pomimo tych pojednawczych gestów ze strony kaczystów (są to zresztą w dużej części gesty pozorne, Andrzej Duda na przykład co prawda zaapelował o powściągnięcie emocji i zaoferował mediację, jednocześnie jednak powtórzył rytualną krytykę pod adresem opozycji), trudno nie mieć dziś obaw o przyszłość. Obie strony przekroczyły wczoraj granice nawet w tym konflikcie dotychczas nieprzekraczalne. Przeciwnicy rządu po raz pierwszy zastosowali na dużą skalę obstrukcję parlamentarną w Sejmie i okazali nieposłuszeństwo wobec poleceń służb policyjnych poza Sejmem. Obóz rządowy po raz pierwszy wydał tym służbom rozkaz użycia siły wobec uczestników demonstracji i po raz pierwszy jawnie pogwałcili prawo opozycji do udziału w posiedzeniach Sejmu. Władza pokazała, że nic jej nie powstrzyma przed forsowaniem swojej koncepcji Polski, choćby siłą i z pogardą dla prawa, opozycja zrozumiała, że tylko masowy nacisk ulicy połączony z aktami nieposłuszeństwa obywatelskiego jest w stanie powstrzymać posłów i przywódców Prawa i Sprawiedliwości. Zarówno wystąpienia opozycyjnych polityków podczas wczorajszych i dzisiejszych manifestacji w Warszawie, jak i wystąpienie premier Szydło, która połączyła w nim retorykę Gierka z retoryką Jaruzelskiego, nie pozostawiają wątpliwości co do intencji przywódców obu stron konfliktu.
Po 27 latach demokracji i roku kaczystowskiej rewolty Polska wkroczyła właśnie w najbardziej niebezpieczny moment swojej historii od czasów Okrągłego Stołu. Po tym, co stało się wczoraj, żaden myślący i świadomy człowiek w naszym kraju nie może już z czystym sumieniem zajmować postawy obojętnej wobec tego, co dzieje się w Sejmie i na ulicach polskich miast. W chwili, gdy na teren parlamentu wpuszczana jest uzbrojona policja, ustawę budżetową przegłosowuje się z naruszeniem reguł parlamentarnych, a z ust przedstawicieli najwyższych władz padają w kierunku opozycji i demonstrujących obywateli oskarżenia o próbę zamachu stanu, w czasach, gdy sąd konstytucyjny staje się narzędziem realizacji interesów partii władzy, a dziennikarzy wolnych mediów wypędza się z Sejmu, nikomu nie wolno stać z boku i twierdzić, że nie rozumie, o co idzie gra i na czym zależy jednej i drugiej stronie konfliktu. Obojętność jest w tym wypadku w istocie aktem akceptacji dla działań Prezesa. Im więcej wśród nas ludzi obojętnych, tym szerszy jest jego tryumfalny uśmiech.
Nie powinniśmy się też dać nabrać na wyjątkową łagodność działań policyjnych, na to, że demonstracji się dziś nie rozgania, a jeśli nawet dochodzi do starcia, funkcjonariusze starają się działać w sposób jak najmniej dolegliwy. Kaczyzm najwyraźniej stara się działać według zasady „krew wypić, dziury nie zrobić”, Prezes wie także zapewne, że policjanci przyjęci do służby w demokratycznej Polsce niekoniecznie mieliby ochotę stać się bezwzględnymi żołnierzami Dobrej Zmiany. Jednak sam fakt, że Jarosław Kaczyński nie dysponuje (jeszcze?) faktycznym odpowiednikiem dawnego ZOMO, nie może nam przesłaniać prawdy o obecnej władzy jako o grupie ludzi dążących do obalenia systemu liberalno-demokratycznego.

***
Dziś nie ma już czasu na zastanawianie się, kogo wspierać, za kim się opowiadać i na kogo – gdy przyjdzie czas - głosować. Jeszcze wolno nam mówić i pisać, co chcemy, jeszcze nikt nikogo nie pałuje i nie wsadza za poglądy. Ba! – jest przecież jeszcze szansa na demokratyczne odsunięcie Prezesa od władzy. Będzie to jednak możliwe tylko wtedy, gdy większość Polaków pokona w sobie pokusę obojętności. Bo to, że dzisiejsza polska rewolucja ma twarz Jarosława Kaczyńskiego, jest w ogromnej części winą tych, którzy co prawda go nie popierają i PiS-u u władzy nie chcieli, ale do wyborów pójść im się nie chciało. Za trzy lata, być może pod rządami sprytnie zmienionej przez kaczystów ordynacji, cena obojętności może być jeszcze wyższa.

Dziś podstawowy i najważniejszy wybór każdego świadomego obywatela to wybór między demokracją i Europą a autorytaryzmem i cywilizacją Wschodu. Między utrzymaniem obecności w świecie Zachodu, a ustawieniem się w jednym szeregu z krajami takimi jak Białoruś, Kazachstan i Chiny.
Każdy, kto opowiada się dziś po stronie demokracji i praw konstytucyjnych, stoi po stronie tych, którzy przez lata walczyli, a nieraz ginęli za polską wolność. Ci, którzy nadal wspierają władzę mającą demokrację i konstytucyjne prawa w pogardzie, czynią zaś z siebie stronników i następców wszystkich tych, którzy niejednokrotnie w naszej historii próbowali polską wolność zdusić. To nie jest prosty wybór między dwiema opcjami w ramach tego samego, demokratycznego porządku. To wybór między tradycją Wałęsy, Frasyniuka i Kuronia a tradycją Gomułki, Moczara i Jaroszewicza. Osąd historii wobec jednych i drugich doskonale znamy.
Pamiętajmy o tym, gdy będziemy dokonywać wyboru.






niedziela, 11 grudnia 2016

Pożyteczne idiotyzmy

Komitet Obrony Demokracji ogłosił właśnie odezwę „do wszystkich Polaków”, wzywającą naród do masowego wyjścia na ulice 13 grudnia i „wypowiedzenia posłuszeństwa tej [tzn. „dobrze zmienionej” – przyp. WDO] władzy”. Odnoszę jednak – i chyba nie tylko ja – wrażenie, że jeśli członkowie i zwolennicy KOD-u nie powściągną swoich języków przed wypowiadaniem treści co najmniej głupich, o ile nie szkodliwych, szybko dojdzie do sytuacji, w której mało który Polak będzie chciał wypowiadać posłuszeństwo obecnym władzom w ramach tej organizacji lub we współpracy z nią. W ostatnich dniach po raz kolejny okazało się, że nikt tak nie umie szkodzić koderom, jak sami koderzy, co zawsze po mistrzowsku wykorzystuje prorządowa propaganda.
***

Cenię i szanuje redaktora Jacka Żakowskiego, między innymi za to, że był jednym z pierwszych ludzi w obozie liberalno-demokratycznym, którzy mieli chęć i odwagę wskazywać na zagrożenia związane z wyrodnieniem neoliberalnego systemu gospodarczego i chorobami liberalnej demokracji. Zgadzam się z nim co do oceny ostatnich zatrzymań, oskarżeń i wszelkich innych działań władzy wobec osób zaangażowanych po stronie obecnej opozycji. Zbyt to wszystko jest wybiórcze i nastawione na efekt, żeby nie śmierdziało stronniczością.
Ostatnio jednak red. Żakowski wypowiedział myśl, z którą – właśnie jako demokrata – absolutnie zgodzić się nie mogę. Otóż pan redaktor pozwolił sobie na zaprzeczenie twierdzeniu, jakoby wszyscy obywatele byli równi wobec prawa. „Tradycja kultury europejskiej jest taka, że jednych się wiesza, a innych rozstrzeliwuje ze względu na honory. Jednak jest coś takiego jak wdzięczność, jak uznanie, jak szacunek” – rzekł p. Żakowski, po czym dodał, że „to jest skrajnie populistyczne patrzenie, że wszyscy jesteśmy równi wobec prawa” i że „jednym jednak bardziej ufamy i mamy powód to zaufanie okazywać, również organy państwa”. Przyznam, że słysząc coś takiego z ust „lewackiego” ponoć publicysty omal nie spadłem z krzesła. Nie wiem, skąd się wziął w Jacku Żakowskim duch konstytucji kwietniowej (która prawa polityczne różnicowała według „zasług i wykształcenia”) i atencja dla zasad życia społecznego co najwyżej dziewiętnastowiecznych, ale widać nie tylko u kaczystów obowiązuje zasada, że jak się broni swoich, to można powiedzieć każde głupstwo, byleby uzasadniało tę obronę.

Owszem, było w tradycji europejskiej coś takiego jak wieszanie jednych i rozstrzeliwanie drugich. Należałoby jednak panu Żakowskiemu przypomnieć, że jest to element tradycji europejskiej wywodzący się z czasów, gdy istniały prawnie ustanowione stany społeczne o różnych prawach i obowiązkach. „Chamów”, „łyków” i „żydków” wieszano, jaśnie wielmożnych panów rozstrzeliwano (a wcześniej ścinano), przypisując im wyłączne prawo do honoru. Ludzi „podłej kondycji” torturowano w śledztwie, aby wydobyć z nich – przynajmniej takie było założenie – prawdziwe zeznania (lub potwierdzić, że nie kłamią – nie kłamał ten, kogo tortury nie złamały), szlachcica się nie torturowało, bo przecież szlachcic, człek honoru, z zasady mówił prawdę sam z siebie, ówczesne organa ścigania miały więc z zasady większe do niego zaufanie. Stany wyższe swoich większych uprawnień pilnowały aż do drugiej połowy XIX wieku, powołując się właśnie na „przyrodzony” honor i zasługi dla kraju. W kodeksach honorowych zasady te potwierdzano jeszcze w początkach dwudziestego stulecia, choćby u naszego Boziewicza.
Jest to więc ten element europejskiej tradycji, który – jak się przynajmniej do niedawna wydawało – Europa szczęśliwie odrzuciła. Nie wiem, skąd u red. Żakowskiego, opowiadającego się przecież za modernizacją naszego społeczeństwa, nagły przypływ miłości do kategorii, które oczywiście mogą być nadal przestrzegane w stosunkach prywatnych (nie mamy obowiązku podawać ręki człowiekowi, o którym wiemy, że jest złodziejem, oszustem, malwersantem finansowym, czynnym pedofilem, wolno nam okazywać szczególny szacunek bohaterom narodowym, wybitnym naukowcom, czy też przywódcom państwa, o ile ci ostatni zachowują się w sposób godny i honorowy, czołowym twórcom kultury itp.), ale absolutnie nie powinny wpływać na decyzje organów państwa, z wyjątkiem decyzji o przyznaniu jakiejś nagrody czy wyróżnienia! Jeśli bowiem uznamy, że osobie zasłużonej i honorowej należą się względy większe, niż przeciętnemu zjadaczowi chleba, dojdziemy do sytuacji, w której żadna osoba mająca udokumentowaną chwalebną przeszłość nie mogłaby być tymczasowo aresztowana, nawet jeśli prokurator zajmujący się sprawą działałby w dobrej wierze i w stu procentach zgodnie z prawem i wiedzą fachową. Od razu bowiem odezwałyby się głosy, że nie wypada tak zasłużonego człowieka zamykać w areszcie, choćby nawet był podejrzany o najohydniejsze czyny. Oczywiście – powtarzam – abstrahuję w tym momencie całkowicie od konkretnej sprawy i konkretnego czasu, chodzi mi o zasadę.
Nie rozumiem co właściwie tak gorszy Jacka Żakowskiego w postępowaniu Prawa i Sprawiedliwości, skoro uważa on, że zasługi dla Polski i zaufanie organów państwa ma według niego być przesłanką do łagodniejszego traktowania przez prokuratorów niektórych obywateli podejrzewanych o przestępstwa.

Gdyby podstawowym problemem naszego wymiaru sprawiedliwości było przesadne przestrzeganie zasady równości obywateli wobec prawa, nie byłoby jeszcze z Polska tak źle. Niestety, problemem jest u nas właśnie nieprzestrzeganie tej zasady, widoczne już w III RP, a obecnie przyjęte wręcz za oficjalny element polityki państwa.
Próbuje się złapać w sieć prokuratorską senatora Piniora (były senator PO, dawny działacz podziemia), odwiesza się postępowanie w sprawie willi pp. Kwaśniewskich (były „establishmentowy” prezydent wystawiony przez SLD), próbuje się przyklepać cokolwiek prezydentom Lublina i Łodzi (oboje z PO), składa się donos na „niemieckiego szpiega” redaktora Krzymowskiego („Newsweek”), a kierownictwo „narodowego” radia straszy sądem protestujących dziennikarzy Trójki (których obecne władze nie znoszą za flirtowanie poprzedniej dyrekcji stacji z ekipą poprzedniego, platformerskiego prezydenta). Wysyp działań lub zapowiedzi działań policyjno-prokuratorskich i sądownych wobec osób związanych z dawnym establishmentem mamy większy niż grzybów w najurodzajniejszym sezonie, a to zapewne nie koniec. Zwolennik ministra Ziobry i jego urzędu powie oczywiście, że to dobrze, że wreszcie państwo ściga przestępców ze wszystkich sfer, w przeciwieństwie do „państwa teoretycznego” platformy, które ścigało tylko niektórych.
Problem w tym, że… państwo PiS w nieściganiu tych, w których nieściganiu grupa rządząca nie ma interesu, już dawno przekroczyło standardy platformerskie. Można w Polsce, idąc w „słusznej” demonstracji obrzucać butelkami „niesłuszną” kontrdemonstrację - i nie narazić się nawet na słowną reprymendę ze strony policji. Można rozkładać na meczu piłkarskim transparenty jednoznacznie zapowiadające mordowanie ludzi o innych poglądach – i uzyskać umorzenie z braku znamion przestępstwa. Można przepędzić przedstawicieli opozycji z państwowego, otwartego dla wszystkich pogrzebu – i uzyskać czynne wsparcie organów porządku publicznego! Można być podejrzewanym o nieprawidłowości finansowe dużo większe niż prezydenci Łodzi i Lublina – i żadnego zainteresowania prokuratury nie wzbudzać. Wystarczy, że się ma zaufanie organów rewolucyjnego państwa Dobrej Zmiany lub zasługi dla niego.

Nie wiem więc, skąd oburzenie red. Żakowskiego. Przecież Dobra Zmiana w stu procentach realizuje jego postulaty! Tych których ona i jej zwolennicy uważają za osoby godne zaufania, zasłużone dla ojczyzny lub wyjątkowo honorowe i prawe, traktują łagodniej, o wiele łagodniej niż resztę szarego tłumu. Jacek Żakowski zgłosił postulat wydzielenia z ogółu Polaków specjalnie traktowanego lepszego sortu, organy państwowe zrobiły to samo, tylko że akurat to one, a nie red. Żakowski mają siłę sprawczą, więc w ich przypadku postulat stał się rzeczywistością. A że lepszy sort według p. Żakowskiego nie pokrywa się z lepszym sortem według p. Ziobry? No cóż, samego postulatu to przecież nie zmienia. Rząd Dobrej Zmiany robi dokładnie to, o co poprosił opozycyjny dziennikarz, co ten ostatni powinien przyjąć z zadowoleniem. Nie namawiam Jacka Żakowskiego do wstąpienia w szeregi kaczystów, ale jakieś podziękowania za wprowadzenie w czyn jego teorii o pożądanym stosunku państwa do obywateli lepszego sortu powinien im chyba przekazać.

***

O ile jednak słowa Jacka Żakowskiego można uznać za głupią wpadkę mądrego człowieka, o tyle to, co wygadywał niejaki pułkownik rezerwy harcmistrz Mazguła podczas demonstracji w obronie esbeckich emerytur to coś więcej niż głupota. Wypowiedź pana pułkownika zawiera w sobie mieszankę podłości i idiotyzmu, a w ustach osoby walczącej ponoć o demokrację i prawa obywatelskie nabiera posmaku jakiegoś podejrzanego rozdwojenia politycznej jaźni.
Otóż pan pułkownik Mazguła stwierdził ni mniej, ni więcej, że stan wojenny był „kulturalnym wydarzeniem”. „Przeżyłem stan wojenny i nie pamiętam jakichś szczególnych prześladowań – stwierdził p. Mazguła. - Oprócz tego, że ludzie byli internowani… no, ale byli internowani… no, oczywiście, były tam jakieś bijatyki, jakieś ścieżki zdrowia, ale przecież w większości przypadków została zachowana jakaś kultura!” No cóż, albo pan pułkownik ma już kłopoty ze sklerozą, albo po prostu wstydzi się tego, że jako żołnierzowi LWP przyszło mu brać udział w zamachu przeciwko własnemu społeczeństwu, i po prostu wypiera z pamięci to co niewygodne, czyli wszystko, co się działo oprócz tych „kulturalnych” internowań.

Nie przed ludźmi mojego i następnego pokolenia powinien się spowiadać pan pułkownik, bo w roku 1981 albo byliśmy małymi dziećmi, albo wcale nas jeszcze nie było. Ale jeśli ma on faktycznie choć trochę honoru i odwagi właściwych oficerowi, to powinien stanąć przed tymi, którzy „kultury stanu wojennego” doświadczyli na własnej skórze. Łatwo jest bronić stanu wojennego podczas demonstracji milicyjnych emerytów, w obecności ludzi, którzy byli wówczas po tej samej stronie.
Powinien więc pan Mazguła stanąć twarzą w twarz z żyjącymi krewnymi Grzegorza Przemyka i powiedzieć im, że tego młodego człowieka zatłuczono na komisariacie z pełną kulturą. Niech stanie przed Cezarym Filozofem, świadkiem tego mordu, i powie, że przecież Grzesia tylko zatłukli, a mogli mu wcześniej połamać kości albo powyrywać paznokcie, jak to robiono za Bieruta. I że Filozofa to nawet za jego idiotyczne nazwisko mogliby urządzić tak samo jak kolegę, a przecież żyje i ma się dobrze. Niech spotka się z ludźmi z pogotowia, których wrobiono w sprawę Przemyka i wsadzono do więzienia, i powie im, że przecież to był wyraz kulturalnego, humanitarnego podejścia, bo mógł ich ktoś przecież zabić. Fakt – w Argentynie w tym samym czasie skończyliby pewnie jako „zniknięci”. Tylko czy to powinien być argument sympatyka Komitetu Obrony Demokracji? Czy w ogóle sympatykowi KOD-u przystoi bronić działań dyktatury, jakakolwiek by nie była i czymkolwiek by tych działań nie uzasadniała?
Dlaczego pan pułkownik nie stanie przed krewnymi księdza Popiełuszki? Albo przed lekarzami ratującymi górników z „Wujka”, których milicjanci bili i na ich oczach wyrywali rannym wenflony? Dlaczego swoich mądrości o tym, że służby mundurowe były po stronie narodu, a naród po stronie służb, nie wypowie przed Jarosławem Hykiem, który cudem uniknął śmierci, wzięty pod koła milicyjnej ciężarówki, przed internowanymi z Kwidzyna i Wierzchowa, katowanymi przez Służbę Więzienną, w obecności internowanych z Iławy, podtruwanych chemikaliami dosypywanymi do jedzenia? Dlaczego nie powie tego wszystkiego przed rodzinami prawie stu osób, „kulturalnie” zakatowanych przez milicję? Przecież powinni zrozumieć, że nawet zabijając im krewnych, funkcjonariusze byli po ich stronie.

W całej tej sprawiei nie chodzi o to, czy generał Jaruzelski miał, czy nie miał racji, czy wiedział o planowanej interwencji radzieckiej, czy tylko się jej bał i był przekonany, że nastąpi, choć planowana nie była, czy może jednak wiedział, że planowana nie była, ale postanowił strach przed Rosjanami wykorzystać do uzasadnienia zamachu. Zwolennicy pułkownika Mazguły uparcie kierują dyskusję na ten tor – to, że zamach Jaruzelskiego był usprawiedliwiony, ma według nich usprawiedliwiać słowa Mazguły.
Nie chodzi też o to, czy obecne władze słusznie odbierają emerytury byłym funkcjonariuszom, czy nie. Moim zdaniem zecydowanie niesłusznie. W 1989 roku władze komunistyczne i związani z nimi ludzie zawarli z opozycją demokratyczną pewien układ: oddajemy władzę i włączamy się w normalną grę polityczną w zamian za gwarancję, że nie będzie samosądów, odpowiedzialności zbiorowej i państwowego odwetu, z wyjątkiem karania konkretnych ludzi za konkretne zbrodnie. Pod tym układem podpisał się także Jarosław Kaczyński. Dziś ten sam Jarosław Kaczyński układ ów bezceremonialnie łamie, aby utrzymać poparcie gawiedzi żądnej zemsty. A przy okazji uderza w ludzi, którzy często zupełnie przypadkiem, przez krótki czas, wykonywali prace cywilne w jakimś zakładzie pracy podległym MSW, niejednokrotnie nawet nie zdając sobie sprawy, że stają się w ten sposób pracownikami „zbrodniczej instytucji państwa totalitarnego”, takiej jak np. szpital przy ówczesnej ulicy Komarowa w Warszawie.
Nie jest wreszcie problemem, czy płk. Mazgule wolno, czy nie wolno pokazywać się w mundurze. Przepisy, które to określają, są dość jednoznaczne.
Problem leży gdzie indziej. Płk Mazguła, wypowiadając tezę o „kulturalnym stanie wojennym”, obraża zarówno pamięć ofiar tego wydarzenia i lat późniejszych, jak i uczucia ich żyjących krewnych. On tymi słowami mówi wdowom po zastrzelonych górnikach i dzieciom ofiar ZOMO: „Kochani, przecież nic wielkiego się nie stało, kultura pełna, prawie nie strzelaliśmy, no raz się zdarzyło, może dwa. Przecież myśmy w zasadzie tylko bili, a mogliśmy jak u Pinocheta, prądem po jajach, za łeb do samolotu i zrzut do morza, myślicie, że byśmy nie potrafili? I co to jest te marne kilkadziesiąt ofiar przy paru tysiącach w Chile czy paru milionach w stalinowskiej Rosji?! Ot, u nas tylko czasem ktoś za bardzo się rozmachał, pech po prostu. Poza tym w tamtych krajach wojsko i policja były przeciw społeczeństwom, a myśmy zawsze byli po waszej stronie, doceńcie to wreszcie. I przestańcie pieprzyć o stanie wojennym, raczej wyjdźcie razem z nami 13 grudnia na ulicę obalać rząd Kaczora, który zabiera nam emerytury, bo to są prawdziwi oprawcy i wrogowie narodu”.
Wypowiadając pochwałę siłowego (ale kulturalnego!) zdławienia pierwszej „Solidarności”, pan pułkownik jednocześnie mówi o potrzebie walki o wolność, konstytucję, demokrację, prawa człowieka i obywatela, honor żołnierza i policjanta wolnej Polski, możliwość dochowania przysięgi wojskowej i podobne sprawy. I głośno krzyczy o wstrętnym Kaczorze-dyktatorze. Jednym słowem: dyktatura, która lubiła pana Mazgułę i płaciła mu oficerską pensję, co prawda biła i zabijała, ale była kulturalna i działała w imieniu narodu, natomiast dyktatura, która pana Mazguły nie lubi i chce mu obniżyć emeryturę, co prawda nie bije i nie zabija, ale jest co najmniej niekulturalna i działa przeciwko narodowi. Tamci – pełna kultura i troska, ci – oprawcy i przestępcy. A wszystko zależy od tego, po której stronie akurat stoi płk Mazguła.

***

Nie wiem, czy płk Mazguła ma świadomość tego , jak bardzo szkodzą sprawie walki o demokrację jego występy publiczne. Człowiek w mundurze, który a to wzywa wojsko do zademonstrowania nieposłuszeństwa wobec władz, a to chwali kulturę i proobywatelskość władz PRL i podległych im formacji wojskowych i policyjnych, nawet ludziom z obozu demokratycznego wydaje się co najmniej niepoważny, o ile nie niebezpieczny, ludzie Prezesa traktują go zaś jako bardzo poręcznego pożytecznego idiotę, któremu wydaje się, że wzmacnia swoich, a w rzeczywistości pomaga PiS-owi.
O ile jednak można wybaczyć pułkownikowi rodem z PRL, że nie zawsze zdaje sobie sprawę ze skutków swoich słów i działań, o tyle trudno to wybaczyć liberalnemu intelektualiście Żakowskiemu. Jego nagłe odwołanie się do wartości elitarystycznych stało się bowiem dla mediów „niepokornych (wobec opozycji)” prawdziwym samograjem. W artykułach i komentarzach portali takich wPolityce.pl, Niezależna.pl czy DoRzeczy.pl mogliśmy przez kilka dni czytać, że „według Żakowskiego ludzie nie są równi wobec prawa”, że „Jacek Żakowski uważa, że niektórym Polakom wolno w ięcej niż innym”, i że jego słowa to „kwintesencja filozofii III RP”.
Bracia Karnowscy i reszta towarzystwa powinni red. Żakowskiemu podziękować.

Propaganda PiS-u opiera się w dużej mierze na dwóch filarach: antyelitaryzmie, skierowanym przeciwko wszystkim, których wyborcy i władze Prawa i Śprawiedliwości uważają za nieuczciwie wywindowanych na szczyt i wzbogaconych beneficjentów III RP, tudzież wbijanej do głów ludu smoleńskiego koncepcji, jakoby cały ten obalony „magdalenkowy establishment", wszystkie te „kwiczące świnie odcinane od koryta” i „Polacy najgorszego sortu” byli mieszaniną zdrajców idei solidarnościowej z dawnymi funkcjonariuszami reżimu komunistycznego, wzajemnie wspierającymi się przez lata w kolonizowaniu ojczyzny i oddawaniu jej w pacht fałszywym sojusznikom ze zgniłego Zachodu.
Pożyteczne (dla Prezesa) idiotyzmy wygadywane przez pp. Żakowskiego i Mazgułę doskonale się w ten schemat wpisały i dostarczyły maszynie propagandowej Dobrej Zmiany doskonałego paliwa na czas co najmniej do Bożego Narodzenia. Najpierw media prorządowe wałkowały sprawę „filozofii III RP według Żakowskiego”, od jakichś dwóch dni trwa natomiast ofensywa propagandowa przeciwko Komitetowi Obrony Demokracji i wszystkim innym organizacjom i osobom wzywającym do przyjścia na marsz antyrządowy 13 grudnia. W ofensywie tej uczestniczą już nie tylko dziennikarze w typie pani redaktor Nykiel i osób redagujących wiadomości telewizji „narodowej”, ale również politycy partii rządzącej z Prezesem włącznie. Amunicji do tej ofensywy dostarczył zaś… pułkownik Mazguła, najpierw podpisując odezwę KOD-u „Do wszystkich Polaków”, a później wygadując to, co wygadywał.

Podczas obchodów 80. Miesięcznicy Smoleńskiej posłanka Czarnecka odczytała np. apel do zwolenników rządu, w którym padają wezwania do masowego stawiennictwa na marszu pisowskim z okazji rocznicy stanu wojennego. Marsz ma się zacząć o godzinie 18, zwolenników Dobrej Zmiany wzywa się jednak już na godzinę 16, a więc w czasie, gdy będzie jeszcze trwała demonstracja kodowska. Wszystko po to, aby dać odpór „funkcjonariuszom SB, ZOMO i innych zbrodniczych organizacji”, którzy „zapowiadają przewrócenie demokratycznego porządku w dniu 13 grudnia”. Szeregi zwolenników Prezesa mają się więc pojawić wcześniej i „demokratyczny porządek” obronić, przy okazji zapobiegając zawłaszczaniu stolicy i rocznicy przez „komunistycznych zbrodniarzy i ich popleczników”. W podobnym tonie wypowiadają się od jakiegoś czasu Wiadomości TVP. We wszystkich komentarzach, artykułach, przemówieniach i odezwach obozu rządzącego kodowcy i przywódcy partii opozycyjnych zlewają się w jedno z ubekami, zomowcami i tajnymi współpracownikami reżimu PRL.
Co gorsza, propaganda ta jest skuteczna, i podobny proces zaczyna przebiegać także w głowach zwolenników Prezesa-Naczelnika. Zomowcy, TW Bolek, wypowiedzi płk Mazguły, były prezydent Kwaśniewski, były premier Cimoszewicz, pozbawieni emerytur byli esbecy, szef KOD-u Kijowski, popierający KOD Jerzy Urban, podstępem zmuszony do publicznego opowiedzenia się za KOD-em zbrodniarz stalinowski, będący na nieszczęście obozu opozycyjnego przyrodnim bratem red. Michnika, Grzegorz Schetyna łączony z tzw. akcją „Widelec” (dużą grupę kibiców Legii i sporo przypadkowych przechodniów zatrzymano w roku 2008 na ulicy, po czym groźbą i biciem wymuszano na nich samoobciążające zeznania), milioner od upadłych sklepów „Alma” podejrzewany o bycie tajnym agentem SB, nielubiący Prezesa Ryszard Petru, progenderowa profesor filozofii Magdalena Środa, tajny współpracownik Maleszka i „przez lata tolerująca jego obecność gazeta Michnika”, - wszyscy oni powoli zaczynają w umysłach zwolenników władzy tworzyć amalgamat. Pulpę niebieską jak mundur zomowca. „Ci, którym wolno więcej niż innym” redaktora Żakowskiego przenikają się w nim z „tymi, którzy byli kulturalni” pułkownika Mazguły, a to wszystko miesza się z samym redaktorem i samym pułkownikiem.

***

Planowaną na 13 grudnia demonstrację opozycji wprost nazywa się w mediach prawicowych „manifestacją esbecko-kodziarską”. I wzywa się do walki przeciwko niej wszystkich tych, którzy popierają „partię wolności”, jak raczył sam Pan Prezes określić swoje ugrupowanie. Lektura blogów i komentarzy przez nich pisanych nie pozostawia wątpliwości, że wielu z nich święcie uwierzyło w istnienie spisku establishmentowo-komunistycznego, mającego obalić rząd PiS-u, a przy okazji w ogóle polską demokrację.
Niestety, nie ma wątpliwości, że wypowiedzi pp. Żakowskiego i Mazguły wydatnie się przyczyniły do umocnienia ich w tej wierze.






wtorek, 6 grudnia 2016

Heheszki się skończyły!

Miałem tu pisać o ministrze Glińskim i jego nagłym przypływie rycerskich uczuć wobec gwałconych przez Dobrą Zmianę organizacji pozarządowych. Jednak, wobec wydarzeń zeszłego tygodnia, spekulacje na temat tego, czy ministra kultury ubodło to, że TVP zaatakowała fundację, w której radzie zasiada jego małżonka, czy może cała sprawa była ustawką na zlecenie Prezesa, stają się po prostu niewiele warte. Być może minister Gliński, jak to ładnie ujął Jan Hartman, „zrobi fru fru” ze swojej posady, a być może nie zrobi – to, jak i wszystko inne, co się stanie w tym kraju przynajmniej w ciągu najbliższych 36 miesięcy, będzie zależało od humoru p. Kaczyńskiego, ewentualnie od tego, reprezentanci której pisowskiej koterii będą akurat mieli wygodniejszy przystęp do Prezesowego ucha.
Nie to jest dziś najważniejsze, nie będzie tego ministra kultury, będzie inny, może będzie to osoba bardziej koncyliacyjna, a może na odwrót – gabinet naprzeciwko pałacu p. Dudy zajmie jakiś patriotyczny hunwejbin z kręgu „niepokornych (wobec opozycji)” dziennikarzy lub twórców. Ogólnego kierunku wydarzeń w kraju z pewnością nie zmieni ani jedno, ani drugie. Dobra Zmiana idzie przez Polskę z łomem, i tym łomem wyważa wszystkie drzwi: te, które powinno się otwierać kluczem i te, które wystarczy tylko pchnąć, bo są otwarte.

Pani Stanisławczyk-Żyła, prezes Polskiego Radia, osoba bez żadnego radiowego doświadczenia, która ma ponoć zwyczaj rzucania kubkami o ściany i kanapkami we współpracowników, wyrzuca po kolei wszystkich dziennikarzy, którzy mają odwagę sprzeciwić się przekształcaniu publicznego radia w propagandowy afisz dźwiękowy Prawa i Sprawiedliwości. Wyrzucanie to odbywa się pod pretekstami tak absurdalnymi (kierownictwo PR daje np. do zrozumienia, że publiczne apele radiowych związkowców o konstruktywne rozmowy są… złośliwym nękaniem tegoż kierownictwa, które uniemożliwia mu pracę!), że po cichu śmieją się z nich chyba nawet niektórzy zwolennicy rządów Prezesa. Pisowscy sędziowie Trybunału Konstytucyjnego biorą zbiorowe zwolnienie lekarskie (na wszelki wypadek jednak każdy wyzdrowieje innego dnia), zrywając kworum potrzebne do wyboru kandydatów na nowego prezesa tej instytucji. Ci, którzy pozostali, mimo braku kworum kandydatów wybierają, zmuszeni, jak twierdzą, terminami ustawowymi. Bałagan wokół TK powiększa się. W ogóle bałagan w Polsce powiększa się w każdej sferze, mimo że teoretycznie zwiększanie autorytaryzmu powinno skutkować wprowadzaniem większego niż do tej pory porządku.

Bałagan ten na pierwszy rzut oka może śmieszyć. Krewni i znajomi rządzących nami królików, jak i same króliki, z uporem godnym lepszej sprawy dbają o to, żeby ośrodek śmiechu w naszych mózgach nie uwiądł z braku używania. Trudno się bowiem nie śmiać z prasowych wynurzeń ojca Pana Prezydenta, profesora (!) Uniwersytetu Jagiellońskiego (!!!), który najpierw stawia dziennikarzom warunek, że wywiad ma być o miłosierdziu, po czym mówi głównie o homoseksualistach, podważając przy okazji ustalenia Światowej Organizacji Zdrowia, wyrażając pogląd, jakoby homoseksualizm można było wywołać przy pomocy działań propagandowych, a także zachęcając młodzież do czytania Biblii „od deski do deski” i stosowania się do wszystkich zawartych w niej nakazów. Śmiech pusty bierze, gdy okazuje się, że widząca wszędzie spiski i obcych agentów wpływu władza nie zauważyła agenta amerykańskiego wywiadu we własnych szeregach. Rozśmiesza nas minister Macierewicz, który upatruje siły polskiej armii w „wierze narodu i krzyżu Jana Pawła II”, „tysiącach dronów” (które to tysiące skurczyły się w magiczny sposób do dziesiątek) i zbieraninie półamatorów-ochotników, którzy w razie czego mają pogonić, dogonić i nakryć czapkami komandosów ze specnazu.
Rozrywki dostarcza policja ministra Błaszczaka, która ma stuprocentową pewność, że spalony przez „patriotycznych” manifestantów płat materii w kolorach żółtym i niebieskim (lub, jak kto woli niebieskim i żółtym) był flagą górnośląską, a nie ukraińską, mimo iż na nagraniach wideo wyraźnie słychać, że manifestanci owi wykrzykiwali hasła typu „je..ć UPA i Banderę!”. Dba o nasz dobry humor Pan Prezydent, który uświetnia swoja obecnością galę prymitywnego tabloidu, a potem jest nieco zaskoczony, że obowiązują na niej prymitywne obyczaje, łącznie z publicznym okazywaniem przez niektórych gości tych części ciała, które ludzie cywilizowani miewają z reguły zakryte, przynajmniej w miejscu publicznym i w obecności nominalnej głowy własnego państwa.
Wesoło jest więc, że hej. A raczej było wesoło do tej pory. Śmieszni ludzie śmiesznego Prezesa, wedle legendy miejskiej odurzanego jakimiś ziółkami przez równie śmieszną przyjaciółkę, ze śmieszną nieporadnością zarządzali Polską. Robili przy tym groźne miny, zapowiadali rozliczenia i deklarowali, że „nie oddadzą Dobrej Zmiany za nic w świecie”, ale nikogo nie aresztowali, pozwalali do woli demonstrować wszystkim chętnym, od anarchistów po neofaszystów, a jak się zebrała odpowiednio duża liczba pań z parasolkami, to nawet cofali się przed ich naporem i byli zmuszeni głosować przeciwko czemuś, co sami chwilę wcześniej gorąco popierali. I jeszcze tak śmiesznie plątali się potem w zeznaniach i uzasadnieniach.
Najbardziej byli jednak zajęci „odzyskiwaniem” wszystkiego, co się da: urzędów i instytucji, mediów publicznych, przedsiębiorstw z państwowym wkładem udziałowym, ambasad i stadnin końskich. Oprócz tego ich energię pochłaniały kolejne celebracje: świąt państwowych i religijnych, pogrzebów bohaterów wojennych i powojennych, jubileuszów instytucji kościelnych, a także rocznic (a przede wszystkim miesięcznic!) ważnych wydarzeń historycznych. Wydawali się więc raczej władzą głupią niż groźną, dążącą może do jakiejś formy autorytaryzmu, ale autorytaryzmu bardzo łagodnego, o kantach wygładzonych jeszcze ową nieporadnością i śmiesznością czynów i wykonawców, pozbawionego przemocy a nawet powstrzymującego się przed aresztowaniami czy nękaniem policyjnym. Owszem, budził niepokój choćby tryb wchodzenia prokuratorów IPN do prywatnych mieszkań i dokonywania konfiskaty znajdujących się w nich dokumentów, ale że rzecz dotyczyła domów byłych komunistycznych dygnitarzy, niewielu było publicystów i dziennikarzy, którzy otwarcie skrytykowaliby takie postępowanie. Krytykowano cel – utrącenie autorytetu Lecha Wałęsy metodą insynuacji i manipulacji dokumentami – ale formę już niekoniecznie.

W polskiej tragikomedii element komiczny wydawał się górować nad tragicznym. Więcej było parskania śmiechem, niż okrzyków przerażenia, w najgorszym razie jednych i drugich było po połowie.
W zeszłym tygodniu Centralny Ośrodek Dyspozycji Politycznej najwyraźniej stwierdził, że ma już dość tych bezczelnych heheszków. Instytucje są już „odzyskane” (oczywiście w imieniu i dla Suwerena), potrzeba celebracji zwycięstwa sił rewolucyjnych została zaspokojona, tryby polityki historycznej kręcą się pełna parą… Jedni się nacieszyli, drudzy dostali stanowiska, kibolstwo poczuło się docenione, „tak zwani uchodźcy” na sam dźwięk słowa „Polska” uciekają gdzie pieprz rośnie, „gorszy sort” trochę się pooburzał, a trochę porechotał, a wszyscy mogli sobie do woli pochodzić po ulicach i powrzeszczeć. W zależności od poglądów o „komunistach i złodziejach” lub o „Kaczorze-dyktatorze”.
Rewolucja ma jednak swoje prawa, i nie są to prawa miłe i łagodne. Żarty się skończyły. Nie po to ma się w arsenale ziobroludki i CBA, żeby ich nie używać, albo używać nie wiadomo, po co, nie po to się przepychało ustawy policyjno-prokuratorskie, żeby były martwe. Dobra Zmiana musi wejść w drugą fazę. Suweren żąda czynów i Suweren będzie je miał.
I to już naprawdę nie będzie śmieszne.

***

Przejście do drugiego etapu Dobrej Zmiany odbywa się najwyraźniej dwutorowo. Z jednej strony mamy przyspieszoną ofensywę gabinetową, parlamentarną i trybunalską, z drugiej – zaczęło się polowanie z nagonką, organizowane przy pomocy służb. Jedni psują prawo i łamią kolejne ograniczenia konstytucyjne, drudzy donoszą, jeszcze inni oskarżają, a nawet zatrzymują i wnioskują o areszty. Wyciąga się zarzuty z przeszłości, wznawia postępowania już umorzone, wyszukuje preteksty do niby uzasadnionych uderzeń w ludzi szeroko pojętego obozu demokratycznego, w tym działaczy dawnej opozycji antykomunistycznej, usiłuje (często – jak to w Polsce – w sposób wzięty z królestwa absurdu i groteski) zastraszać niektórych dziennikarzy.
Z instytucji demokratycznych ma zostać wydmuszka, z ludzi zasłużonych dla pierwszej „Solidarności” usiłuje się zrobić co najmniej krętaczy i cwaniaków, a czasem po prostu przestępców, media mają zostawić w spokoju „narodowe” przedsiębiorstwa i instytucje.

W ciągu tego tygodnia uchwalono w Sejmie kilka ustaw, które ostatecznie zlikwidują w Polsce gwarancje przestrzegania konstytucyjnych praw i możliwość nieskrępowanego żądania ich egzekucji.
Kolejne „naprawcze” prawo o Trybunale Konstytucyjnym unieważnia wszelkie decyzje dotyczące wyboru kandydatów na nowego prezesa TK. Nawet gdyby ciężko chorzy „dobrze zmienieni” sędziowie nie zachorowali, i zebrałoby się kworum potrzebne do stuprocentowo legalnego ustanowienia kandydatów, nowa ustawa i tak by ten wybór unieważniła. Przepisy napisano w taki sposób, żeby partia rządząca uzyskała pełny wpływ na sposób i wynik wyboru prezesa bez względu na wszelkie okoliczności. Oczywiście, zrobi się z tego bałagan nieprawdopodobny, gdyż ci sędziowie, którzy w niepełnym składzie wybrali w tym tygodniu trzech kandydatów, zapewne unieważnienia (jak i całej ustawy) nie będą uznawać, inni sędziowie nie będą z kolei uznawać ich wyboru, a gdy prezes Rzepliński odejdzie, nowa pani p.o. prezesa, Julia Przyłębska, wpuści do składu trójkę pisowskich nominatów nie uznawanych przez opozycję i przy ich pomocy przeforsuje wybór nowego szefa Trybunału.
Przyjęto też ustawę o reformie oświaty, która nie tylko zmieni strukturę szkolnictwa (tu akurat można się długo spierać, czy to dobrze, czy to źle, i każda ze stron będzie miała za sobą racjonalne argumenty), ale i sposób kształtowania postaw i przekonań młodego pokolenia. Nowa podstawa programowa z historii nie uwzględnia nazwiska Lecha Wałęsy. Nie było takiego przywódcy „Solidarności”, nie było takiego lidera podziemia, nie było takiego prezydenta. Po prostu nie było takiej osoby w historii Polski.
Prawdziwym hitem jest jednak ustawa o zgromadzeniach. Nie dość, ze wprowadza ona coś takiego jak „manifestacja cykliczna” (pojęcie chyba nieznane demokratycznym systemom prawnym), która zawsze ma pierwszeństwo przed innymi, to jeszcze daje rządowi i związkom wyznaniowym pierwszeństwo w organizowaniu wszelkich zgromadzeń, decyzje zaś uzależnia od wojewody – w domyśle wojewody pisowskiego. Dodatkowo kontrdemonstrację będzie można zorganizować sto metrów od demonstracji, czyli w taki sposób, żeby uczestnicy obu zgromadzeń nawet nie mieli szansy się zobaczyć. Pierwszeństwo rządu i Kościoła polega zaś na tym, że obie te instytucje będą mogły zgłosić manifestację w dowolnym miejscu i czasie, a jeśli ktokolwiek inny wcześniej zarejestrował tam swoją, będzie musiał ustąpić miejsca. W ten sposób władza i zaprzyjaźnieni z nią księża i biskupi będą mogli zablokować w zasadzie każdą manifestację opozycyjną: wystarczy, że w ostatniej chwili niby przypadkiem wpadnie im do głowy pomysł, że chcą np. zorganizować pod gmachem KPRM wiec poparcia dla premier Szydło akurat w tym samym terminie, w którym mieli tam demonstrować, dajmy na to, niezadowoleni z polityki władz górnicy, żeby ci ostatni musieli przesunąć się sto metrów dalej albo w ogóle zrezygnować danego dnia z wyrażania poglądów na ulicy.
W ten sposób Dobra Zmiana będzie w stanie – sama lub przy pomocy życzliwego księdza – utrącić każdą demonstrację strony przeciwnej. Wystarczy, że miejscowy proboszcz nagle zapała chęcią uczczenia procesją jakiegoś nikomu nieznanego świętego (a przecież codziennie jacyś święci mają swój dzień), i już trzeba będzie ustąpić mu miejsca.

Wszystkie te przepisy wprowadza się jeszcze w sytuacji, gdy Trybunał Konstytucyjny jest co prawda mocno skrępowany, ale nadal częściowo niezależny. Przynajmniej na tyle, żeby się takim ustawom sprzeciwić. Póki instytucja ta będzie wydawała niezależne wyroki, każdy jej wyrok, nawet ten nieuznawany przez kaczystów i ich rząd, będzie miał swoją wagę, szczególnie w oczach zwolenników obozu liberalnego, a zapewne i w oczach tych sędziów sądów powszechnych, którzy jeszcze nie dali się zastraszyć. Skoro jednak pomimo to Dobra Zmiana nie ma specjalnych oporów przed tworzeniem ustaw jawnie naruszających prawa obywatelskie i konstytucję, to aż strach pomyśleć, jakie prawa zaczną wymyślać i wprowadzać kaczyści w momencie przejęcia Trybunału! Czyżby następna możliwa nowelizacja prawa o zgromadzeniach miała nam zafundować – jak za cara (a i Putin stosuje podobne metody) – możliwość rozganiania przez policję każdej stojącej na ulicy grupy ludzi większej niż trzy osoby?

***

Posłowie obradują z reguły jawnie, materiały z posiedzeń są dostępne w internecie, póki co stenogramów sejmowych jeszcze się nie cenzuruje, nie robiono zresztą tego nawet w najgorszych latach tzw. Polski Ludowej. W stenogramie ze słynnego posiedzenia Sejmu PRL, podczas którego rechocząca pezetpeerowska horda miażdżyła posła Zawieyskiego po jego interpelacji w sprawie brutalnego stłumienia pierwszych demonstracji Marca 1968, mamy owo miażdżenie i ów rechot, zwany eufemistycznie „wesołością na sali”, ale mamy także samo przemówienie posła Znaku ze wszystkimi jego „nieprawomyślnymi” fragmentami. W Sejmie Dobrej Zmiany zasada ta na szczęscie też działa. Był przypadek, że jeden z posłów PiS-u pokazywał opozycji środkowy palec, poseł Kaleta wielokrotnie obrażał i prowokował opozycjonistów ze swojej ławy - i to także uwzględniono w stenogramach, podobnie jak chamskie i aroganckie odzywki wielu jego kolegów. Całą butę i arogancję obecnej większości parlamentarnej mamy tam ukazaną bez żadnych osłonek.
Jednocześnie jednak w szarym cieniu, po cichu, w pokojach, do których wstęp mają tylko urzędnicy i funkcjonariusze, powoli kręcą się tryby machiny policyjno-prokuratorskiej. Centralne Biuro Antykorupcyjne, Ministerstwo Sprawiedliwości, Prokuratura Generalna i jej wypustki w każdym województwie i powiecie… Tam, w ukryciu, bez zbędnych spojrzeń gawiedzi, a w szczególności „elementu animalnego” i lewackich dziwolągów w rodzaju organizacji prawnoczłowieczych, dokonuje się rzecz dużo groźniejsza i znacznie skuteczniejsza w dziele, nazwijmy to delikatnie, przekonywania społeczeństwa do Dobrej Zmiany. Ci funkcjonariusze Rzeczypospolitej, którzy już dali się zaprząc do rydwanu nowych czasów, po cichutku gną w owych gabinetach i łamią tych, którzy mają jeszcze jakieś obiekcje i pięknoduchowskie, pseudodemokratyczne wątpliwości. Wszyscy widzieliśmy, jak wyglądał i co mówił prokurator zmuszony do przekazania informacji o wniosku o areszt dla byłego senatora z Wrocławia i działacza podziemia solidarnościowego, Józefa Piniora.
Nie wierzę, żeby Dobra Zmiana, której prokuratorzy od roku ryją w archiwach i szufladach instytucji śledczych III RP i PRL, nie miała już od dawna specjalnie przygotowanego spisu osób, którym w dogodnej dla siebie chwili będzie mogła coś prokuratorsko zarzucić. Nawet jeśli – jak to miało miejsce w przypadku Piniora – zarzuty okażą się tak wątłe, że sąd podejrzanego wypuści, rzucone błoto już do niego przylgnie. Senator Pinior, z racji chwalebnej opozycyjnej karty i nienagannej moralnie postawy w latach próby, ma wielu przyjaciół, którzy są w stanie go wesprzeć, a także spróbować choć część tego błota wyczyścić. Inni, mniej znani lub mniej lubiani, mogą tyle szczęścia nie mieć.

Serię polowań rozpoczęło jeszcze w zeszłym tygodniu oskarżenie prezydent Łodzi Hanny Zdanowskiej o oszustwo bankowe i wyłudzenie kredytu. Potem przyszła akcja CBA u byłego wrocławskiego senatora, radośnie pokazana tego samego dnia wieczorem przez „narodowe” wiadomości telewizyjne. Wznowiono również sprawę dotyczącą willi byłego prezydenta Kwaśniewskiego.
Tuż po tych wydarzeniach tygodnik „Newsweek” poinformował w sieci, że jeden z jego dziennikarzy, Michał Krzymowski, może być podejrzany o szpiegostwo na rzecz Niemiec. Według relacji pisma, podejrzenie miało się wziąć z donosu… Państwowej Wytwórni Papierów Wartościowych. Wytwórnia wywnioskowała bowiem z treści artykułu dotyczącego jej samej, że był on świadomą i celową „próbą zaszkodzenia jej interesom”, czego „beneficjentami byłyby firmy niemieckie”. A przecież wszyscy w Polsce wiedzą, że niemiecki wydawca „Newsweeka” „jest podmiotem tradycyjnie realizującym interesy Berlina”. Ergo dziennikarz tego pisma także działa w niemieckim interesie, być może za niemieckie pieniądze. Wszystko to wykoncypowano na podstawie specjalnie zamówionych ekspertyz, których autorami byli dwaj dawni pracownicy służb specjalnych, w tym jeden były esbek. Byłym esbekom Dobra Zmiana co prawda obniża emerytury, ale ich ekspertyzy najwyraźniej traktuje poważniej niż na przykład konstytucję Rzeczypospolitej.
Przy okazji PWPW doprowadziła do wszczęcia postępowania w sprawie udzielania dziennikarzowi informacji tajnych przez dziesiątki byłych pracowników wytwórni, zwolnionych przez Dobrą Zmianę, pozwała tygodnik do sądu o gigantyczne odszkodowanie, a jej „dobrze zmieniony” szef wytoczył proces cywilny o zniesławienie samemu red. Krzymowskiemu. W ten sposób państwowa fabryka pieniędzy i dokumentów stała się strażą przednią walki o Polskę podnoszącą się z ruiny i wstającą z kolan. I będzie tak walczyć, aż się rozpadnie w proch i pył germańska zawierucha.
Cała ta nagła ofensywa prokuratorsko-policyjna skierowana przeciwko ludziom kojarzonym z szeroko pojętą obecną opozycją ruszyła w sytuacji, w której jednocześnie te same ziobroludki i ta sama policja robią wszystko, aby unikać zatrzymywania i oskarżania osób sprzyjających władzy, choćby nawet osoby te publicznie wzywały do mordowania przeciwników politycznych, paliły na ulicy flagę obcego państwa czy dewastowały z przyczyn politycznych cmentarne nagrobki. Wydaje się, że ta zezowatość organów ścigania nie jest przypadkowa. Ci, którzy są po właściwej stronie, mogą liczyć na pobłażanie. Ci, którzy stoją po stronie „komunistów i złodziei”, będą rozliczani z najdrobniejszego potknięcia.

***

Mamy więc już nie tylko pompę i patos władzy, która codziennie rysuje na oczach społeczeństwa swoją własną karykaturę, nie tylko chamstwo i niekompetencję „misiewiczów”, nie tylko godne średniowiecza pokazy sojuszu ołtarza z tronem, absurdalne wypowiedzi polityków i inne preteksty do tworzenia internetowych memów. To wszystko od biedy byłoby jeszcze do zniesienia, nasz naród jest przyzwyczajony do tego, że w Polsce nigdy nie jest do końca normalnie. Polska zawsze była trochę z Mickiewicza, a trochę z Barei.
Oprócz tego dostaliśmy jednak w ostatnich siedmiu dniach nowy pakiet: ograniczenie prawa do zgromadzeń, plan indoktrynacji ideowej uczniów szkół i ostatni akt blokady Trybunału Konstytucyjnego przed ostatecznym przejęciem go przez ludzi Prezesa. A do tego pakietu dostaliśmy jeszcze bonus. Ten bonus to zamaskowani mundurowi, wyciągający z domu zasłużonego działacza pierwszej „S”, aktywnego uczestnika opozycyjnych demonstracji. To bardzo naciągane zarzuty wobec opozycyjnej prezydent dużego miasta. To państwowa firma, rzucająca wobec dziennikarza opozycyjnego pisma oskarżenia o ciężkie przestępstwo na podstawie fragmentów tekstu prasowego. To wreszcie prokurator, który zachowuje się przedziwnie podczas wypełniania polecenia służbowego, a po jego wypełnieniu podaje się do dymisji.
Oto tragiczny dodatek do serwowanej nam przez kaczystów komedii. Dodatek, który sprawia, że śmiech zamiera na ustach.

Już za chwilę stracimy – my, obywatele, również ci z nas, którzy nadal popierają PiS - ochronę Trybunału. Już za chwilę Sejm będzie mógł uchwalić dosłownie wszystko, i nikt mu w tym nie przeszkodzi. Władza będzie mogła wyprowadzać o szóstej rano i oskarżać o różne rzeczy każdego, kogo będzie chciała, będzie też mogła bez przeszkód podporządkować sobie sądy, aby móc także skazywać.
Będzie też brnąć w absurdy, prawdopodobnie jeszcze większe, niż zabrnęła do tej pory, bo im mniej kontroli społecznej nad rządzącymi, tym mniej są oni zdolni do samokontroli. Będzie więc straszniej, ale będzie też śmieszniej. Nie wiadomo tylko, czy będzie się jeszcze wolno z tego śmiać.





sobota, 26 listopada 2016

Joszua na nadtroniu, czyli król tragikomedii




Biedny ten nasz Pan Prezydent!
A to demonstranci na niego krzyczą i nazywają marionetką, a to mająca się za artystkę celebrytka pokaże mu niby niechcący, co ma – w opinii własnej lub swoich PR-owców – najlepszego, a to zrobi publicznie dziwną minę, nad którą się potem znęcają media gorszego sortu. A teraz jeszcze ta intronizacja!
Do tej pory na polu rządzenia Rzeczpospolitą miał bowiem p. Duda nad sobą tylko Prezesa, coraz częściej zwanego Naczelnikiem. Od tygodnia oficjalnie ma jeszcze Króla i Pana – Joszuę z Nazaretu.

Oczywiście – osobistym Królem i Panem Andrzeja Dudy, jako osoby prywatnej wyznającej chrześcijaństwo, Joszua z Nazaretu był od dawna, od wczorajszego wszakże popołudnia jest nim również w kategoriach oficjalnych. W sobotę bowiem, jak stwierdza Akt Jubileuszowy Przyjęcia Jezusa Chrystusa za Króla i Pana, odczytany w Krakowie przez arcybiskupa Gądeckiego, „Polska w 1050-rocznicę swojego Chrztu uroczyście uznała królowanie Jezusa Chrystusa”. Sam zaś początek Aktu Jubileuszowego nie pozostawia złudzeń, co do tego, kto przyjmuje Jezusa za Króla i Pana: robimy to „my, Polacy”, którzy „stajemy przed Nim wraz ze swoimi władzami duchownymi i świeckimi, by uznać Jego panowanie nad Polską” i „zawierzyć i poświęcić Mu naszą Ojczyznę i cały Naród”.
Nie ma tu, jak widać, żadnej możliwości wyboru dla tych, którzy z jakichś powodów nie chcą przyjąć Jezusa jako Króla i Pana, choćby dlatego, że mają jakiegoś innego Króla i Pana, nie chcą mieć żadnego albo w żadnego nie wierzą. Nie pada tu sformułowanie „my, katolicy polscy”, czy nawet „my, chrześcijanie polscy”, nie istnieje żadne rozróżnienie świeckiego i świętego, państwa i religii, rzymskich katolików i reszty. „My, Polacy” to my, Polacy, i kropka. Włącznie z ateistą postkomunistycznym Jerzym Urbanem i ateistą postsolidarnościowym Janem Hartmanem. A może i z Tatarem-muzułmaninem Selimem Chazbijewiczem, który co prawda nie jest ani narodowości polskiej, ani wyznania katolickiego, ale jako polski obywatel z pewnością jest cząstką „naszej Ojczyzny”. A poza tym jest autorem wierszowanego panegiryku na cześć Prezesa, co w dobie obecnej daje mu plus pięćset punktów do pełnej polskości nawet u naszych najbardziej katolickich konserwatystów.
I nie ma przebacz – sam Pan Prezydent, osobą własną oficjalnie w sanktuarium stając, w imieniu przywoływanych w Akcie „władz świeckich” panowanie Jezusa Chrystusa uznał. Konstytucja co prawda uczestnictwa Prezydenta RP w takich aktach nie przewiduje, ale czymże jest konstytucja wobec Mocy Bożej i woli Suwerena?

***

Trzeba przyznać, że Episkopat Polski bardzo się postarał, żeby w kwestii intronizacji Chrystusa pogodzić wykluczające się racje kościelno-teologiczne i katolicko-patriotyczne. Gremium to przez lata twierdziło, że robienie z Chrystusa, określanego w pismach chrześcijańskich jako Król Wszechświata, króla tylko i wyłącznie jednego kraju raczej by umniejszało znaczenie tego królowania, niż powiększało. Ponieważ zaś Episkopat nigdy nie przyznaje się do tego, że zmienia w jakiejś kwestii zdanie (a w tej akurat zmienił je nieoczekiwanie tuż po przejęciu władzy przez Dobrą Zmianę), Akt Jubileuszowy sformułowano w taki sposób, żeby w jego tytule nie było wyrażeń takich jak „intronizacja Jezusa” czy „król Polski”. W tekście mamy jednak do czynienia z faktyczną intronizacją. Króla i Pana uznaje tu przecież „Polska”, w osobach „nas, Polaków”, a w szczególności naszych „władz świeckich”! Pada też kilkukrotnie sformułowanie o królowaniu Jezusa „w Narodzie i Państwie Polskim”, a dodatkowo pojawia się postulat, aby władze tego narodu i państwa „stanowiły prawa zgodne z Jego nauką”. Czyli niby nie tylko nasz ten Król, ale jednak przede wszystkim nasz. Niby tylko w sferze duchowej, ale z postulowanym (przyrzeczonym przez Prezydenta RP???) wpływem na stanowienie praw świeckich.
Tak więc Akt Jubileuszowy jednocześnie intronizacją jest i nie jest. Dla subtelnych doktorów teologii nie jest, dla prostych wyznawców, rzeszy szeregowych księży, polityków prawicy i wielu publicystów jak najbardziej jest. O „ogłoszeniu Jezusa królem Polski” napisały i powiedziały – choć oczywiście w różnej tonacji – media wszystkich barw, od „Naszego Dziennika” po „Trybunę”. W opinii przeciętnego Polaka, nie rozumiejącego teologicznych niuansów, a wiedzę o świecie czerpiącego z intelektualnie coraz płytszych polskich mediów, takiego właśnie aktu dokonano: do miękkiego tronu Prezesa, obok którego stoi niezbyt wygodny zydel prezydencki, dobudowaliśmy ozdobne nadtronie dla Króla. Polskiego Króla.
O to chyba zresztą chodziło: o utrwalenie w świadomości społecznej coraz ściślejszego zrostu tego, co państwowe, z tym, co kościelne. Akt Jubileuszowy został sformułowany w taki sposób, żeby Polak-ateista, Polak-buddysta i Polak- agnostyk (w tym operator Wolnego Drona, który zawsze z przekonaniem się do wyznawania konkretnej religii miał kłopot) odnieśli wrażenie, że albo się do koronowania Chrystusa przyłączą, choćby nawet w Niego nie wierzyli (bo przecież „my, Polacy”, „cały Naród i Państwo”), albo ich przynależność do polskiej wspólnoty będzie co najmniej wadliwa. I wrażenia tego nie zmieniły dość spokojne i pojednawcze homilie „intronizacyjnego” biskupa Czai i kardynała metropolity Dziwisza. Książęta Kościoła i książęta nowej władzy nie mają oporów przed poświęceniem poczucia bezpieczeństwa i zakorzenienia we własnym kraju innowierców i mniejszości narodowych na ołtarzu Dobrej Zmiany. Znacznie bardziej obchodzi dziś jednych i drugich zakorzenienie się tam, gdzie jest rząd dusz i rząd ciał. W pałacach biskupich i w pałacach rządowych. A na łagiewnickiej intronizacji bez intronizacji zyskuje przecież politycznie i Kościół, i władza.

Dla Kościoła obecność przedstawicieli władz państwowych, dodatkowo poświadczona w samym Akcie, to doskonały element nacisku na te władze. Jak pokazały wydarzenia związane z Czarnym Protestem, kaczyści w kwestiach ideologicznych potrafią się cofnąć pod naciskiem społecznym, i to mimo krzyków i wściekłości ultrakonserwatystów z okolic „Frondy” czy Ordo Iuris. Widać było, że Prezes, zaskoczony rozmiarami kobiecych demonstracji, na chwilę kompletnie się pogubił i zrobił kilka kroków do tyłu.
Intronizacja wybudowała jednak za jego plecami mur, którego nie będzie on mógł obalić ani przezeń przeskoczyć bez narażenia się na pomruki niezadowolenia ze strony Episkopatu. Skoro bowiem przedstawiciele struktur państwowych w Łagiewnikach byli, modlili się, uczestniczyli w odczytywaniu Aktu, odpowiadali na wezwania modlitewne - mogą powiedzieć purpuraci - to niech się teraz zachowują stosownie do tego, co publicznie zadeklarowali: niech postępują wedle woli Króla i Pana. A wolę Króla i Pana przekazuje nam Magisterium Kościoła za pośrednictwem kapłanów. Kapłani nasi zaś od dawna domagają się zakazu handlu w niedzielę, zakazu zapładniania metodą in vitro, zaostrzenia prawa aborcyjnego (choć nie aż takiego zaostrzenia, jakie zaproponowali ostatnio obywatele z Ordo Iris), pojawiał się parę razy pomysł uczynienia Wielkiego Piątku oficjalnym świętem, otwarta niedawno z wielką pompą (i również przy udziale Pana Prezydenta) Świątynia Opatrzności Bożej nadal wymaga dużych nakładów finansowych… Okazji do rozliczania rządzących z posłuszeństwa wobec „króla Polski” z pewnością biskupom nie zabraknie.
Kościół zdjął sobie także z głowy kłopot z aktywnością tak zwanych ruchów intronizacyjnych. Gdyby nie Akt Jubileuszowy, ulicami nadal chodziłyby procesjonalnie grupy ludzi okutanych w czerwone płaszcze, dzierżących transparenty z napisami „Jezus Chrystus Królem Polski” i „żądamy intronizacji Chrystusa”, a biedny biskup Czaja nie mógłby wreszcie odpocząć i zająć się innymi sprawami.

Ale i rządzący zyskują. Pokazanie się na intronizacji p. Dudy i kilku ministrów z pewnością spodobało się najbardziej konserwatywnej części pisowskiego elektoratu i jego medialnym emanacjom, przeróżnym Terlikowskim i Górnym, którzy od dawna postulują budowę nad Wisłą Katolickiego Państwa Narodu Polskiego. Gdyby prezydenta i ministrów w Łagiewnikach nie było, władza byłaby zapewne atakowana z tej strony i oskarżana o sprzeniewierzenie się ideałom katolickim, lekceważenie głosu Suwerena i posłannictwa „obozu patriotycznego”. Bo przecież nie tylko Episkopat, ale i PiS miał kłopoty z demonstracjami intronizatorów, którzy dotarli już w tym roku pod Pałac Prezydencki, mogliby zaś, o zgrozo, dotrzeć także pod dom samego Prezesa. Prezes ma zaś wystarczająco dużo zmartwień z powodu złośliwie co i rusz demonstrującego lewactwa i nie potrzebuje, żeby mu jeszcze brykała prawa strona.
Konsekwentne trzymanie się sutanny jest dla obecnych władz także gwarancją utrzymania poparcia Kościoła w trakcie kampanii wyborczych i neutralności w sytuacjach kontrowersyjnych. Póki Dobra Zmiana stroi się w szaty obrońców wiary katolickiej, póty władze duchowne będą ją popierać, bez tego zaś poparcia nie ma ona co liczyć na utrzymanie władzy drogą normalnych wyborów.

O tym wszystkim dużo się pisze i mówi, rzadko jednak można przeczytać o kwestii być może dla Prezesa i jego ludzi najważniejszej. Akt Jubileuszowy fantastycznie wpisuje się bowiem w stworzoną na użytek Dobrej Zmiany koncepcję historii Polski, wedle której dopiero władza Prezesa jest początkiem istnienia nowej, prawdziwej, narodowej i patriotycznej Polski naszych – Suwerena - marzeń. Z formalnym uprawomocnieniem nowego porządku PiS musi poczekać do chwili zdobycia większości konstytucyjnej (której może nie zdobyć nigdy – omnipotencja Jarosława Kaczyńskiego na szczęście nie sięga tak daleko, żeby mógł on dowolnie ustalać wyniki wyborów), póki co uprawomocnia się go na chama, wybierając sobie wedle własnego widzimisię przepisy, których się łaskawie będzie przestrzegać i wyroki, które się łaskawie będzie respektować i publikować. Dobra Zmiana wciąż więc natrafia na przeszkody na polu prawnym, na polu symbolicznym może sobie jednak hasać do woli. Prezes zapoczątkowuje nową erę w historii Najjaśniejszej.
A skoro mamy nową erę w historii, należy przekreślić wszystko, co było przed nią. Ci, którzy mają dziś więcej niż 40 lat, pamiętają to z autopsji: w czasach PRL można było odnieść wrażenie, że przed rokiem 1944 w ogóle żadnej Polski nie było, a jeśli była, to bardzo wybrakowana. PiS próbuje stworzyć wrażenie, że Polska zaczyna się dzisiaj. Stąd usuwanie w cień prawdziwych bohaterów podziemnej „Solidarności” i wstawianie w to miejsce własnych, stąd kreowanie Lecha Kaczyńskiego na najwybitniejszego męża stanu w dziejach kraju (równać się z nim może jedynie żyjący brat bliźniak), stąd nienawistna retoryka wobec grupy odsuniętej od władzy i wszystkich, którzy tę grupę popierają lub byli z nią w jakikolwiek sposób związani, stąd wreszcie uświęcenie ofiar katastrofy smoleńskiej obowiązkowym apelem poległych. To, co legło u fundamentów Dobrej Zmiany ma być święte i ponadczasowe, a wszystko inne traci ważność. Dlatego wszelkie akty symboliczne, które miały miejsce przed rokiem 2015, trzeba powtórzyć, aby odzyskały swoją moc, tym razem z nadania Centralnego Ośrodka Dyspozycji Politycznej.
Grzebie się więc z niewiarygodną pompą po kolei wszystkich ekshumowanych Żołnierzy Wyklętych, przepędzając z ich pogrzebów przedstawicieli opozycji, bo dopiero te pogrzeby, odbyte bez udziału „komunistów i złodziei”, nadają ich kultowi właściwą rangę – choć przecież święto 1 marca ustanowił prezydent Komorowski. Tworzy się Radę Mediów Narodowych, bo wyjęcie PR i TVP spod władzy jeszcze nie odzyskanej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji to symboliczny początek nowych, patriotycznych, narodowych mediów publicznych – choć przecież media publiczne (od samego początku rozdrapywane politycznie, ale do roku 2015 nieporównywalnie bardziej obiektywne niż dzisiejsze) istnieją od ćwierć wieku. Obchodzi się wszystkie rocznice związane z „poległym” bratem Prezesa, bo jego dokonania są pisanymi przez ducha Historii zapowiedziami Dobrej Zmiany, tak jak biblijne proroctwa miały być zapowiedziami życia i dzieła Chrystusa.
A jeśli tak, to jak można by było nie dokonać nowej intronizacji Joszui z Nazaretu? Intronizacji zatwierdzającej wszystkie poprzednie mocą woli Suwerena, który rok temu unieważnił przecież całą dotychczasową historię Polski, w tym również wszelkie boskie i ludzkie intronizacje?
Tak, intronizacja była niezbędna. Intronizacja z udziałem prezydenta Dudy, którego obecność była swego rodzaju pieczątką, przybitą na Akcie Jubileuszowym przez Prezesa Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Nawet Chrystus Król musiał się poddać Dobrej Zmianie.

***


Nie wiem, co bym zrobił, gdybym to ja był Joszuą z Nazaretu, i gdyby to mnie Polacy obdarowali nieoczekiwanie koroną swojego kraju. Prawdziwy, cielesny Joszua nigdy nie zdradzał predylekcji do wkładania na głowę korony innej niż cierniowa. „Królestwo Moje nie jest z tego świata”, mawiał. Jeśliby się zgodził, to chyba tylko z grzeczności.
Gdybym zaś był jakimś Jego niebieskim doradcą, doradzałbym Mu poważne zastanowienie się.

Dano Mu bowiem pod berło kraj, w którym osoba pełniąca formalnie funkcję głowy państwa okrasiła uroczystość desygnacji premiera uniżoną laudacją na cześć prezesa partii rządzącej. Kraj, w którym ta sama osoba zaszczyciła swoją obecnością galę rocznicową prymitywnego tabloidu, podczas której artystka z bardzo pośledniej półki pokazała owej osobie niemal gołe pośladki, i obóz rządowo-prezydencki uznał to za rzecz normalną. Dano Mu kraj, w którym posłanka partii rządzącej postuluje lojalki i deportacje dla ateistów, a cudzoziemcom z sąsiedniego kraju najchętniej kazałaby się obowiązkowo spowiadać z poglądów politycznych. Kraj, w którym prezes partii rządzącej i faktyczny dyktator oskarża przedsiębiorców prywatnych o to, że celowo sabotują własną działalność gospodarczą z pobudek antypaństwowych. Państwo, w którym faktyczną pierwszą osobą jest szeregowy poseł, drugą – szeregowy minister, trzecią ojciec zakonny, a prezydent i premier są daleko za nimi. Państwo, którego władze w pełnej gali czczą czternastą (okrągłą???) rocznicę wyboru nieżyjącego prezydenta kraju na prezydenta stolicy.
Dano Mu pod berło kraj, w którym znany profesor, do tej pory kojarzony z opozycją, składa nagle publiczną samokrytykę i wygłasza pochwałę władz państwowych, a ojciec redemptorysta, dyrektor prorządowego, ultrakonserwatywnego radia katolickiego, który zapewne od lat nie był na dworcu kolejowym, dostaje nagrodę za zasługi dla ochrony kolei państwowych. Państwo, którego premier właśnie ogłosiła, że organizacje pozarządowe powinny być – i będą! - finansowane przez rząd, którego minister środowiska wierzy w smugi chemiczne, a minister obrony – w broń elektromagnetyczną i którego władze określają ofiary wypadku lotniczego mianem poległych. Ofiarowano Mu koronę kraju w którym drukuje się tylko te akty prawne, które podobają się rządowi, dowody zdobyte bezprawnie mogą być wykorzystywane w sądach, a prokuratorzy mogą w świetle prawa bezkarnie wymuszać zeznania, o ile nie zabiją lub trwale nie uszkodzą przesłuchiwanego. Byleby przekonali sąd i przełożonych, że działali w interesie społecznym.

Polska to dziś tragikomedia. Naprawdę chcesz, Jezu, takiego królestwa?






sobota, 12 listopada 2016

Misia bela

Najpierw Dobra Zmiana. Potem dziwny pucz w Turcji. Jeszcze później Brexit.
A teraz Donald Trump.

„Koniec historii” Francisa Fukuyamy stoi u mnie na bibliotecznej półce. Stoi i w kilka dni po amerykańskich wyborach sprawia wrażenie książki tak samo przedpotopowej, jak stojące nieco wyżej austro-węgierskie podręczniki akademickie mojego pradziadka. Orbanizm, kaczyzm, ba, nawet Brexit od biedy można było uznać za symptomy czegoś, co jeszcze da się powstrzymać. USA, ze swoimi potężnymi rozmiarami i liczbą ludności, pozycją międzynarodową, nieporównywalną z żadnym innym krajem siłą militarną, z całą swoją, osłabioną po ostatnim kryzysie, ale nadal niekwestionowaną potęgą ekonomiczną, to jednak państwo z zupełnie innej ligi niż Węgry, Polska, czy nawet o wiele silniejsza i bogatsza Wielka Brytania. Dojście do władzy Orbana było kwestią lokalną w małym kraju, dojście do władzy Kaczyńskiego – tak samo lokalnym (choć groźniejszym, bo dotyczącym kraju kilka razy większego) zaburzeniem chwiejącego się, ale wciąż istniejącego porządku. Dojście do władzy Trumpa porządek ten zupełnie zmienia. Nie miejmy złudzeń: świat, który zaczął się w roku 1989, kończy się definitywnie w 2016. Wchodzimy w nową epokę. Jak na ironię, dzieje się to w samą rocznicę obalenia Muru Berlińskiego.
W amerykańskich lokalach wyborczych doszło do wydarzenia, które być może od dawna potrafili sobie wyobrazić sami Amerykanie, ale które dla reszty demokratycznego świata jest prawdziwym szokiem. W kraju znanym z przestrzegania zasad poprawności politycznej, od dawna rządzonym przez polityków przynajmniej z grubsza poważnych i przewidywalnych, wygrał wybory osobnik prezentujący w wypowiedziach publicznych nieskrywane chamstwo, seksizm, rasizm i ksenofobię. Wygrał człowiek, którego wiedza o świecie zewnętrznym wydaje się mniejsza niż wiedza Ryszarda Petru o historii Polski. Facet, który w toku kampanii wyborczej niejeden raz dał do zrozumienia, że całą tradycję amerykańskiej polityki zagranicznej ostatnich kilkudziesięciu lat chce wyrzucić na śmietnik.
Każdy naród ma taką Dobrą Zmianę, jaką sobie stworzył. Rosjanie i Turcy mają despotyczne reżimy, odpowiedzialne za przelew krwi i trzymające przeciwników w więzieniach. Węgrzy – sprytnego cynika grającego na wiele frontów i hordę neofaszystów w parlamencie. My – puszących się jak pawie bogoojczyźnianych fanfaronów ze skłonnością do patologicznej nekrolatrii.
Amerykanie mają bajecznie bogatego prostaka, który wszedł na salony i zapowiada cofnięcie ładu światowego o kilkadziesiąt lat.

Przypomnijmy: Donald Trump za jedną z przyczyn obecnych problemów Stanów Zjednoczonych uważa w ich nadmierne zaangażowanie w działania podtrzymujące światowy system bezpieczeństwa. Utrzymywanie baz wojskowych w różnych regionach świata, gwarancje dla sojuszników, ponoszenie przez USA głównego ciężaru finansowania działań całego paktu NATO, militarne zaangażowanie w różne konflikty zbrojne – wszystko to, według Trumpa, za dużo Amerykę kosztuje. My płacimy i giniemy, powiada prezydent-elekt, nasi sojusznicy jadą na gapę, a przecież nas na to nie stać, bo Stany są w ruinie i trzeba je z tej ruiny podnieść, a to kosztuje.
Trumpowska alternatywa dla obecnej sytuacji to ograniczenie obecności wojskowej w krajach sojuszniczych i zdecydowanie łagodniejszy kurs wobec pozostałych wielkich mocarstw, a przede wszystkim wobec Rosji. I jest to najłagodniejsza wersja nowej amerykańskiej strategii. Wersja skrajna to jakaś druga Jałta z udziałem Amerykanów, Rosjan i Chińczyków, którzy ponad głowami reszty świata określiliby granice nienaruszalnych stref wpływów. Być może pisanie o takiej opcji to straszenie na wyrost, ale nie jest ona niemożliwa. Nic dziwnego, że jednym z najbardziej zadowolonych światowych przywódców jest dziś prezydent Putin.

Zadziwiająca jest w kontekście tego wszystkiego radość, jaka na wieść o zwycięstwie kandydata Republikanów ogarnęła nasz obóz prawicowy. O ile politycy wypowiadają się dość ostrożnie, bo - jak przyznał sam minister Waszczykowski – o Trumpie niewiele wiedzą, słabo go znają i nie mają z nim żadnych dyplomatycznych kontaktów, o tyle publicyści z kręgu Dobrej Zmiany wpadli w zachwyt. Jakby do nich nie docierało, że w ewentualnym nowym ładzie międzynarodowym Polska wcale nie musi znaleźć się po tej stronie granicy Wschodu i Zachodu, po której znajduje się obecnie. Bezpieczeństwo Rzeczypospolitej najwyraźniej nie jest aż tak ważne w obliczu porażki mitycznego „lewactwa” i „łże-elit” na najważniejszym demokratycznym froncie świata. Niech sobie pada system geopolityczny najkorzystniejszy dla Polski od trzystu lat - najważniejsze, że oto „nasz” Trump pokonał „ich” Clintonową.
W cieszeniu się ze zwycięstwa Trumpa przoduje medium określające samo siebie jako „nowoczesny portal ludzi myślących”, a powszechnie uważane za pisowski cyfrowy odpowiednik „Trybuny Ludu”. Przekonuje się tam czytelników, że wygrana Trumpa martwi jedynie „skompromitowane elity, sprzedajne media i zakłamanych dziennikarzy, banksterów i lichwiarzy, neoliberałów i eurobiurokratów oraz szczególnie pazernych na kasę celebrytów”, pisze się o „jazgocie polskiej lewicy”, do której na przykład w tekście niejakiego WB zaliczani są tacy lewicowcy jak Leszek Balcerowicz i Tomasz Lis (sic!). Redaktor Stanisław Januszewski idzie jeszcze dalej i wyraża radość, że „wraz z Clintonami przegrała obsceniczna lewica obyczajowa, te wszystkie makabry ideologiczne w rodzaju gender, aborcji jako prawa człowieka, jednopłciowe związki, pornograficzne parady, gejowskie subkultury, ci wszyscy quasi-antyfaszyści, farbowani antyrasiści, a w rzeczywistości zakamuflowani totalniacy i bolszewicy” oraz „George Soros, grandziarz finansowy, którego akurat Polakom nie trzeba przedstawiać”, a który „wspiera niemal wszystkie dewiacje polityczne, ideologiczne i obyczajowe”. Notabene, George Soros w narracji prawicowej pełni od jakiegoś czasu rolę Belzebuba – trudno ostatnio znaleźć jakiś tekst publicystyczny wspierający kaczystów, w którym ów milioner nie pojawiłby się jako sprawca wszelkiego zła na naszej planecie.
No cóż, dla prawicowych publicystów, a pewnie i dla sporej części ich czytelników, najwyraźniej kompletnie nie ma znaczenia fakt, że już niedługo możemy być osamotnioną wyspą pomiędzy Zachodem a Putinem, z zasobów obronnych mającą do dyspozycji jedynie słabiutką armię regularną, obronę terytorialną ministra Macierewicza i jego stada dronów bojowych. Dla wielu zwolenników Dobrej Zmiany rzeczą znacznie ważniejszą jest fakt, że przegrana pani Clinton to „katastrofalna wręcz porażka światowej skrajnej lewicy, tej zakały ludzkości, czyli zakamuflowanego bolszewizmu”. Możliwe wzmocnienie światowej pozycji putinowskiego postbolszewizmu najwyraźniej „ludzi myślących” nie rusza.

Krótkowzroczność polskich zwolenników Trumpa jest dla mnie kompletnie niezrozumiała. Nie zauważają oni albo nie chcą zauważać, że za chwilę na naszych oczach może się rozpaść się układ, który przez niemal trzy dekady gwarantował Polsce bezpieczeństwo zewnętrzne i demokratyczny model polityki wewnętrznej. Pal diabli ów model – kto popiera obecne działania PiS-u i chodzi pod rękę z nacjonalistami, ten sam daje dowód, że zasady systemu demokratycznego ma za nic. Ale nagły zanik strachu przed Putinem naprawdę zaskakuje. Kibicowanie Trumpowi, kibicowanie nacjonalistom francuskim, którzy za parę miesięcy mogą wygrać wybory i rozpocząć faktyczny demontaż Unii Europejskiej, jest przejawem skrajnej głupoty. Takiej samej, jak bezrefleksyjne popieranie polityki obecnego rządu, izolującej nas od Europy Zachodniej, która może być za chwile jedynym rzeczywistym gwarantem naszego bezpieczeństwa.
Polska prawica, upojona zwycięstwem i odwetem, ogłuchła na wszelkie sygnały ostrzegawcze. Słyszy tylko to, co potwierdza jej diagnozy i usprawiedliwia jej działania. Założyła na uszy słuchawki i słucha na cały regulator pieśni śpiewanych przez Prezesa z towarzyszeniem chóru pomazańców i wasali. Żaden inny dźwięk do niej nie dociera.
Kto bowiem nie ogłuchł, kto ma uszy otwarte, ten umie poprzez wycie wichru historii usłyszeć coraz głośniejszą upiorną wyliczankę, tym wyraźniej słyszalną, im szybciej świat zmierza ku coraz bardziej niepewnej i niebezpiecznej przyszłości. Wyliczankę brzmiącą jak głośny szept zjawy z japońskiego horroru:
Putin, Orban, Erdogan. Kaczyński, Brexit, Trump.
Trump, Trump, misia bela, Trump, Trump…






poniedziałek, 12 września 2016

Nur für Polen!

Profesor Jerzy Kochanowski został pobity w warszawskim tramwaju, gdyż ośmielił się ze swoim niemieckim znajomym rozmawiać po niemiecku, czym najwyraźniej obraził uczucia patriotyczne jednego ze współpasażerów. Został więc w sposób szybki i stanowczy pouczony, że w nowej Polsce tak nie wolno.
Co ciekawe, napastnikowi chodziło chyba właśnie o to, że polski profesor kala swe polskie usta obca mową. Mając bowiem pod ręką Niemca (którego mógłby przecież hurtowo natłuc po twarzy za Krzyżaków, elektorów brandenburskich, rozbiory, hakatę, zburzenie Kalisza, wszystkie ofiary ostatniej wojny, gazociąg Nordstream i sprowadzenie do Europy miliona Arabów, słowem – za całokształt), agresywny osobnik obrał sobie za cel Polaka, mimo że ów Niemiec także po polsku nie mówił. Wzmożony patriotycznie przedstawiciel Narodu Polskiego był jednak na tyle wyrozumiały, że pozwolił Niemcowi odzywać się w tramwaju po niemiecku. Niech mu tam, w końcu nie jego wina, że się biedak urodził się po niewłaściwej stronie Odry i musi od dziecka mówić w tym obrażającym polskie uczucia narodowe języku. Ale żeby Polak, tak po prostu, w miejscu publicznym, w którym mogą go usłyszeć dzieci?! Nigdy!!! Nie będzie jeden z drugim profesorek pluł nam w twarz!

                                                                   ***

Edukacja patriotyczna, solidarnie aplikowana społeczeństwu przez Dobrą Zmianę i ONR, idzie w lud, a lud niesie kaganek oświaty pomiędzy dziwnie opornych na nią inteligentów. Od dziś już wiadomo, że w narodowym, polskim, „dobrze zmienionym” (formalnie jeszcze podlegającym p. Gronkiewicz-Waltz, ale już niedługo, niedługo…) tramwaju nie wolno mówić po niemiecku. A kto się będzie upierał i mówić nie przestanie, temu Suweren wytłumaczy ręcznie, że mu się to nie podoba. A że tłumaczenie ręczne jest niezgodne z prawem? No i co z tego? Sam marszałek-senior Terlecki powiedział przecież, że wola narodu, pardon, Narodu, stoi ponad prawem. Poza tym skoro mógł się minister Ziobro wstawić za ludźmi, którzy z pobudek patriotycznych zdewastowali nagrobek Bieruta, to dlaczego miałby się nie ująć za patriotą, który zdewastuje czyjąś bezczelnie szwargoczącą po niemiecku gębę?
Niektórzy nasi „patrioci” najchętniej w ogóle zabroniliby mówić na ulicy w języku innym niż polski. Niedawno na gdańskim lotnisku część pasażerów pokrzykiwała na jakiegoś Anglika, który był na tyle niemądry, że odezwał się na terenie Najjaśniejszej Rzeczpospolitej w swojej mowie ojczystej, że powinien mówić po polsku, bo „tu jest Polska”. Anglicy jak wiadomo zdradzili nas w roku 1939, zdradzili nas Jałcie, a ostatnio zdradzili nas po raz trzeci, uciekając z Unii Europejskiej akurat wtedy, gdy mogli w niej być największym sojusznikiem podnoszącego Najjaśniejszą z kolan i ruiny rządu, trudno więc wymagać od prawdziwego polskiego patrioty, żeby tolerował mówienie w Polsce po angielsku.
Obawiam się też, że w obecnej sytuacji używania własnych języków powinni unikać także Rosjanie (bo carowie, Katyń i Smoleńsk), Litwini (bo nie chcą, chamy, klękać przed polskim panem, co im swego czasu grzecznie doradzili kibole Lecha Poznań), Francuzi (bo kolaborowali z Hitlerem, a papież musiał ich pytać, co zrobili ze swoim chrztem), Ukraińcy (bo Lwów i Wołyń), Żydzi (bo Soros, Michnik, Jedwabne i „lobby żydowskie”), Białorusini (bo sobie kiedyś wybrali Łukaszenkę) i Ślązacy (bo to zakamuflowana opcja wiadomo jaka). Wszyscy inni w zasadzie też powinni iść na szybki kurs polskiego, jeśli bowiem łysi obrońcy sprawy narodowej pobili Chilijczyka, bo w ich pojęciu wyglądał jak Arab, to mogą też pobić Słowaka, bo mówi językiem jakoś tak trochę podobnym do rosyjskiego. A znaleźliby się i tacy, którzy przestawiliby nos nawet bratankowi Węgrowi. Przecież tylko człowiek proszący się o kłopoty wydaje z siebie za granicą taki zestaw dźwięków!

Cudzoziemcy mogący od biedy wyglądać na Polaków powinni się więc pilnie uczyć języka polskiego, i to im w zasadzie powinno wystarczyć za ochronę przed żywiołem narodowym. Ci, którzy nijak nie dadzą rady udawać rdzennych Słowian, mają problem dużo większy. W zasadzie już dziś należałoby wyrażać podziw i uznanie dla wszystkich Hindusów, Arabów, Chińczyków i przedstawicieli innych nacji kolorowych, którzy jeszcze z Polski nie wyjechali, a przynajmniej nie są spakowani. Atmosfera jest bowiem gęsta, a tolerancja dla zachowań rasistowskich bardzo wyraźna.
Po Warszawie jeździ sobie na przykład metrem pan w czarnej koszulce, który zaczepia osoby wyglądające z cudzoziemska i kategorycznie żąda od nich natychmiastowego opuszczenia granic Polski. Ostatnio oberwało się od niego – na szczęście tylko słownie, jeden z pasażerów zachował się jak trzeba i nie dopuścił do rękoczynów – dwóm Azjatkom. Obrońcę polskości wyprowadziła ochrona w asyście policji. Jednak niewiele później ten sam osobnik, w tym samym metrze, zaatakował grupę rodowitych Polaków, którym próbował wmówić, że są obywatelami państw bałkańskich (!), a gdy ci zaprotestowali, zmusił jednego z nich do odśpiewania „Mazurka Dąbrowskiego”. Tym razem napadniętym udało się uciec z wagonu, napastnik zaś nie zdążył wysiąść, i chyba tylko to zapobiegło fizycznej konfrontacji. Jak widać, narodowi aktywiści czują się całkowicie bezkarni: człowiek, który odczuwałby choć trochę respektu wobec organów państwa, po ich interwencji raczej nie kontynuowałby swojej krucjaty, i to w tym samym miejscu, z którego go przed chwilą wygoniono.
Wszystko to, jak zwykle u nas bywa, ma swój aspekt bareiczny. W Lublinie można kupić „prawdziwy kebab u prawdziwego Polaka”. Odpowiednikiem tego czegoś mógłby być chyba tylko sprzedawany w Stambule czy innym Izmirze „prawdziwy bigos u prawdziwego Turka”. Narodowa kebabownia reklamuje się oczywiście z użyciem biało-czerwonych barw, które mają przyciągnąć głodnych oenerowców i wszechpolaków. W Krakowie z kolei zorganizowano w letnim namiocie należącym do innej kebabowni… koncert muzyki neofaszystowskiej! Przepraszam, tożsamościowej. Impreza dla amatorów piosenek o wyższości białej rasy została w końcu przerwana przez policję, ale bynajmniej nie z powodu propagowania zbrodniczej ideologii, ale ze względu na zakłócanie ciszy nocnej. Dziennikarze odnotowali przy okazji, że większość publiczności stanowili półnadzy mężczyźni. Najwyraźniej prawdziwy patriota to patriota półgoły, a ci noszący na sobie dumnie „odzież patriotyczną” to jakiś, nie przymierzając, gorszy sort Polaków.

O ile jednak podobne wydarzenia wywołują uśmiech politowania, o tyle ogólna atmosfera w Polsce absolutnie nie skłania do śmiechu. Okazuje się, że już nawet nie trzeba tatuować sobie na piersiach znaku Polski Walczącej, zakładać koszulek z rotmistrzem Pileckim ani wstępować do ONR-u, aby czuć się upoważnionym do decydowania, komu wolno jeździć metrem, kto może mówić w tramwaju po niemiecku, a kto powinien natychmiast wynosić się z Polski. Okazuje się, że – za cichym przyzwoleniem władz – byle lump może pobić, opluć i nawyzywać cudzoziemca (a czasem i innego Polaka) od najgorszych, i przedstawić to jako czyn patriotyczny. Ostrzegano, i to wielokrotnie, że polityka tolerancji dla postaw ksenofobicznych i obłaskawiania skrajnej prawicy tym właśnie się skończy.
Sprawa profesora Kochanowskiego pokazuje, że na dobrą sprawę nikt nie może dzisiaj czuć się bezpieczny. Pokazuje też niestety skalę przyzwolenia na podobne ekscesy, przyzwolenia widocznego głównie wśród zwolenników obecnej władzy. Redaktor naczelny Niezależnej.pl pochwalił ostatnio Polaków, że przez całe lata po wojnie zachowywali się wobec Niemców powściągliwie, i „dopiero teraz ktoś dostał w twarz za mówienie po niemiecku”. Na forach internetowych dominują głosy bagatelizujące całe zdarzenie na przemian z oskarżeniami o „lewacką prowokację”. Najwyraźniej niektórzy internauci wierzą w to, że profesor pobił się sam, ewentualnie że w ogóle nikt nikogo nie pobił, a plaster na głowie profesora służy… ukryciu faktu, że nie ma pod nim żadnej rany. A nawet gdyby była, piszą zwolennicy prawicy, to co z tego? A bo to jeden raz ktoś kogoś po pijaku strzeli w pysk?
Padają też określenia takie jak „profesorek” czy „inteligencik” i mniej lub bardziej zawoalowane oskarżenia o agenturalność. W końcu ktoś, kto był wykładowcą w Jenie, przyjaźni się z Niemcami i gada w tramwaju po niemiecku, musi być co najmniej niemieckim agentem wpływu.

                                                               ***

Suweren, głosem podpitego chama w tramwaju, oznajmił, że nie podoba mu się język niemiecki. Biada od tej chwili wszystkim profesorom mówiącym po niemiecku, biada pani prezydentowej, która wciąż uczy tego języka i nie wydaje mi się, żeby podczas zajęć wypowiadała się tylko i wyłącznie po polsku. Niech się mają na baczności wszyscy inni germaniści w tym kraju, albowiem każde niemieckie słowo będzie im policzone.

Parę miesięcy temu młodzi „patrioci” ustawili przy wjeździe do Bydgoszczy świńskie łby na kijach i tablice z przekreślonym półksiężycem. Wszystko wskazuje na to, że niedługo doczekamy się w tramwajach wątpliwych ozdób w postaci tzw. wlepek z napisem „Deutsch sprechen verboten”. Możliwe też, że dziarscy chłopcy spod znaku falangi skorzystają ze sprawdzonych wzorów, i obok drzwi wejściowych do pojazdów komunikacji miejskiej zaczną przyklejać inne wlepki, sporo większe, z napisem „tylko dla Polaków”. Albo jeszcze lepiej: „nur für Polen”. Żeby żaden stojący na przystanku Niemiec ani jego kumpel profesorek nie mieli wątpliwości, że to do nich.