sobota, 28 maja 2016

Wiatr i burza

Zaczynam tę notkę w Boże Ciało. Za moim oknem idzie procesja. Śpiewom księdza i wiernych towarzyszą grzmoty, soczysta majowa zieleń kontrastuje z kobaltowymi chmurami. Coś jakby Polska roku 2016 w pigułce: katolicki obrzęd wpisany w narodową tradycję, a w tle akompaniament pomruków ledwo wstrzymywanej przemocy.

***

Wiosna w pełni, w mieście rozkwitają ozdobne krzewy i drzewa, na wsi cieszą oko łąki umajone, domagając się chwalenia. U stóp wiejskich kapliczek kolejne pokolenie kobiet wznosi wieczorami modły do Królowej Polski, która wedle kościelnej pieśni „była cicha i piękna jak wiosna”. Jak polska wiosna, rzecz jasna, bo ta pieśń przecież nasza.
W tym roku polska wiosna zakwitła… bombami, niemal cudem w porę unieszkodliwionymi. Na szczęście wybuchła tylko jedna, na szczęście kosztowało nas to wszystko tylko jedną osobę lekko ranną. Ale i tak przeraża fakt, że niewiele brakowało, aby wiosna zakwitła w tym roku krwią.

We wrocławskim tramwaju ładunek podłożył podobno młody sympatyk skrajnych libertarian, w Warszawie anarchiści nie lubiący kaczyzmu chcieli wysadzić komendę policji. Piszę „podobno”, bo w dzisiejszej Polsce nie ma żadnej pewności, że informacje przekazywane przez któregokolwiek z uczestników życia publicznego są faktycznie informacjami, a nie elementem gry propagandowej. W przypadku warszawskich anarchistów historia wydaje się nawet logiczna, choć samo działanie dowodzi piramidalnej głupoty, bo terroryzm, a raczej wywoływany przezeń strach, wzmacnia władzę Prezesa zamiast ją osłabiać. Zamachowcy odnieśli więc skutek odwrotny od zamierzonego, a gdyby bomby wybuchły i zrobiły komuś krzywdę, byłby on dodatkowo zwielokrotniony. W przypadku tzw. „kuca” z Wrocławia mamy zagadkę, bo wiadomo o nim tyle, że bomb wyprodukował kilka, a w planach miał atak na Światowe Dni Młodzieży. Znów należałoby do tego dopisać „podobno”.
Daleki jestem od podpisywania się pod teoriami spiskowymi, jakoby oba zamachy były w rzeczywistości prowokacjami służb, mającymi pokazać społeczeństwu, że w Polsce jest bezwzględnie potrzebna ustawa antyterrorystyczna w brzmieniu proponowanym przez rząd – a jest to brzmienie takie, że na jego podstawie za niniejszy wpis można by było uziemić Wolnego Drona na pięć dni, gdyby tylko komuś bardzo na tym zależało, i uzasadnić to walką z terroryzmem. Z drugiej strony trudno nie zauważyć, że nagłe „wzmożenie terrorystyczne” spadło kaczystom jak gwiazdka z nieba. Opozycja i organizacje „prawnoczłowiecze” od tygodni przekonują, że działania podejmowane z mocy nowej ustawy przypominały będą strzelanie z armaty do myszy, i to do myszy pojedynczych albo w ogóle nieistniejących. Teraz minister Błaszczak będzie mógł stwierdzić, że po pierwsze myszy właśnie pokazały, że jednak istnieją, po drugie to nie myszy, tylko słonie, a po trzecie trudno zabić słonia przy pomocy pułapki na myszy, ergo armata jest niezbędna, a kwestionować to mogą tylko, jak się ostatnio wyraził minister Ziobro, „lekkoduchy mówiące o prawach człowieka”.
***

Fantastyczny prezent dostał też od zamachowców prezes Kurski i cała reszta telewizyjnych propagandzistów. Dowiedzieliśmy się oto z „Wiadomości”, że skoro anarchiści chcieli wysadzić komisariat z pobudek antyrządowych, a największą organizacją antyrządową jest KOD, to właśnie KOD jest przynajmniej pośrednio winien temu, że doszło do próby zamachu. Bo jątrzy, podburza i judzi, taka to już jego wredna natura. Przy okazji po raz kolejny pokazano zmanipulowaną wypowiedź red. Żakowskiego o KOD-zie i Hamasie, oskarżono opozycję o szerzenie języka nienawiści (trochę bez sensu, bo sam Prezes powiedział przecież niedawno, że mowa nienawiści jest OK, ba, źrenicą polskiej wolności jest!), zacytowano zwolenników opozycji ubolewających, że prezydent Duda przeżył wypadek samochodowy, i pokazano kilka antykaczystowskich transparentów. Wszystko to miało sprawić wrażenie, ze oto Komitet, którego sympatycy oskarżają Dobrą Zmianę o dążenie do przemocy, sam podburza obywateli do jej stosowania, a kończy się to terroryzmem.
Co ciekawe, nie zacytowano na poparcie tej tezy żadnych oficjalnych dokumentów Komitetu wzywających do obalania władzy siłą, ani nawet żadnych wypowiedzi p. Kijowskiego i innych przywódców organizacji, które w jakikolwiek sposób zachęcałyby do podkładania bomb pod cokolwiek. Nie zacytowano, bo takowe po prostu nie istnieją, ale nie przeszkadza to TVP w przekonywaniu widzów, że to Komitet jest winien zamachowi na policjantów. W alternatywnej rzeczywistości prezesa Kurskiego jest rzeczą oczywistą, że anarchiści nie mogli wymyślić takiej akcji sami z siebie. Wszak wszelkie zło od KOD-u pochodzi.
***

Kto sieje wiatr, zbiera burzę. Telewizyjne zaklęcia o winie KOD-u nie przesłonią ludziom myślącym oczywistości: jeśli zamachy nie były prowokacją, mamy do czynienia z burzą będącą efektem wielomiesięcznego siania wiatru przez obóz rządzący. Tę burzę zbiera dziś sama władza, bo to jej funkcjonariusze omal nie padli ofiarą ataku bombowego. Wyżsi urzędnicy tej władzy będą nam teraz zapewne pokazywać przez parę tygodni marsowe oblicza, grzmiąc o determinacji rządu w walce z osobami łamiącymi prawo, pracownicy frontu propagandowego będą stawali na głowie, aby utrwalić wśród odbiorców przekonanie o tym, że za wszystkim stoją „tak zwani przywódcy opozycji” i Mateusz Kijowski – ale rzeczywistości nie zakrzyczą.

Nie da się na dłuższą metę utrzymać porządku i bezpieczeństwa w kraju, w którym prawo i zasady współżycia społecznego są permanentnie lekceważone nie tylko przez zwykłych obywateli, ale także przez władze państwowe. Przykład idzie z góry. Jeśli na podstawie działań i ustaw uznanych za niekonstytucyjne podejmuje się kolejne działania niekonstytucyjne, a kwestionujących je wyroków Trybunału Konstytucyjnego po prostu się nie publikuje, to jest rzeczą naturalną, że w podobny sposób zaczną postępować – na swoim poziomie prawnym i społecznym – niektóre osoby prywatne. Tym bardziej, że od momentu ogłoszenia niekonstytucyjności ustawy o Trybunale mamy w Polsce prawny duopol, i za parę miesięcy nikt już nie będzie wiedział, których przepisów należy przestrzegać, a których nie trzeba.
Prezes zapomniał, że jak się chce robić rewolucję, to trzeba wziąć na siebie całą odpowiedzialność za jej skutki. Jeśli władza przyklaskuje marszałkowi-seniorowi Sejmu, głoszącemu oficjalnie ze swojej trybuny hasła o woli narodu stojącej ponad prawem, to rodzi to określone skutki. Skutki takie, że coraz większa grupa obywateli stwierdza, że skoro każdy z nich jest elementem zbiorowości narodowej, to wola każdego z nich stoi ponad prawem. Jeśli kaczyści myśleli, że uda im się przeprowadzić rewolucję bez uaktywnienia elementu anarchicznego, to znaczy, że nic nie wiedzą o naturze rewolucji jako takiej, jeśli zaś rozumieli od początku, że taki element uaktywnić się musi, i że nawet należy go podsycać, to znaczy, że - z rozmysłem lub z głupoty - działają na szkodę kraju. Jest rzeczą bardzo łatwą zaczadzić ideologicznie członków tej czy innej grupy społecznej, sfanatyzować, wzbudzić w nich najniższe instynkty i przerobić na motłoch, ale zrobić z tego motłochu na powrót normalne, przestrzegające cywilizowanych praw i obyczajów jednostki jest już dużo trudniej. Za radosne eksperymenty socjopolityczne Dobrej Zmiany będziemy jako społeczeństwo płacili dużo dłużej, niż potrwa sama Zmiana.

Prawna dezynwoltura PiS-u jest groźna, jeszcze groźniejsza jest coraz większa tolerancja dla społecznych przejawów anarchii. Stworzono w Polsce dziwaczną hybrydę współczesnej węgierskiej demokratury i sarmackiego bałaganu z epoki najgłębszego rozkładu I RP. Z jednej strony mamy wszechwładnego posła Kaczyńskiego, który ruga panią premier jak nauczyciel kiepską uczennicę, demonstracyjnie okazuje wyższość prezydentowi Rzeczypospolitej, a opozycję wyzywa od komunistów i złodziei, z drugiej zaś – erupcję ulicznej rasstowskiej przemocy jawnie tolerowanej przez organy państwa.
Z jednej strony władza poszerza zakres uprawnień wszelkich służb policyjnych i pokrewnych ponad wszelkie granice przyjęte w krajach cywilizowanych, z drugiej – darowuje się kary osobom czynnie atakującym funkcjonariuszy tych służb. W kaczystowskiej Polsce policjanci mogą sobie do woli grzebać w prywatnych danych informatycznych obywateli, a już za chwilę władze będą mogły pod byle pretekstem zakazywać manifestacji, blokować strony internetowe i wyganiać cudzoziemców z kraju. Ale w tej samej kaczystowskiej Polsce każdy może podejść na ulicy do Murzyna, Roma czy geja i dać mu w twarz, a informacji o wyrokach skazujących jakoś nie słychać. Mowa nienawiści stała się czymś normalnym, obrażanie, poniżanie i wyśmiewanie drugiego człowieka stało się wręcz modne, nikt się już specjalnie nie dziwi padającym publicznie z różnych stron groźbom karalnym, nikt też ich nazbyt energicznie nie ściga.

Można u nas uczestniczyć w blokadzie legalnej demonstracji, dać się złapać policji – i to policjanci mogą mieć kłopoty. Można w Polsce być posłem, pochwalać wzywanie do wieszania konkretnych osób, i zebrać poklask wyborców, można być innym posłem i ostrzegać przed powtórką wieszania targowiczan – i także otrzymywać publiczne wsparcie. Można być prezydenckim ministrem, sugerować w telewizji rozpędzenie parlamentu, i nie pociąga to za sobą żadnej publicznej reakcji prezydenta.
Można być posłanką obozu władzy, bredzić o stryczku dla zdrajców „donoszących na Polskę”, i doczekać się poparcia w mediach prorządowych, z niechętnym zastrzeżeniem, że u nas niestety musiałoby to być co najwyżej dożywocie, i z sugestią, że pierwszym kandydatem do skazania jest przywódca KOD. Można być radną PiS-u, nazwać posłankę opozycji „tym czymś”, zaproponować, aby „to coś złapać i ogolić na łyso” – i nie doczekać się krytyki ze strony swoich kolegów. Można wynieść na zewnątrz katalog zbiorów IPN, opublikować wymieszane dane osobowe funkcjonariuszy PRL i ich ofiar, można nazwać ten zbiór listą agentów - i dostać po dziesięciu latach Order Orła Białego, nie wiadomo właściwie za co. Można łazić z faszystowskimi symbolami po ulicach i kościołach, nosić koszulki z hasłem „śmierć wrogom ojczyzny”, można bezkarnie wyzywać ludzi inaczej myślących od zdrajców, gorszego sortu, drugiej kategorii, targowiczan, lewactwa, elementu animalnego, ladacznic, wrogów Polski i donosicieli – i nie obawiać się żadnych konsekwencji.

***

Rozpleniły się u nas słowa wzywające do przemocy, pachnące krwią. I trzeba z całą mocą podkreślić, że rozpleniły się przede wszystkim przy bierności lub wręcz poparciu władzy. Opozycja bowiem, w przeciwieństwie do obozu rządzącego, nie wzywa do „wieszania Kaczora”, nie nazywa posłów PiS bandytami ani wrogami Polski, nie krzyczy o Polsce dla Polaków i nie bije na ulicach ludzi ubranych w „patriotyczne” koszulki. KOD, choć ma swoje wady i popełnia błędy, jest organizacją wyrzekającą się nienawiści i przemocy. Internetowy i uliczny hejt antyrządowy oczywiście istnieje, ale nie przyłączają się do niego politycy i dziennikarze, nie wyobrażam sobie, aby na łamach „Wyborczej” czy „Polityki” ktokolwiek popierał osoby publicznie wyrażające żal, że prezydent przeżył wypadek samochodowy. Wyskok posła Niesiołowskiego z podpalaniem Nowogrodzkiej był przypadkiem jednorazowym, a sam poseł prezentuje się dziś dużo łagodniej niż w poprzedniej kadencji. Nie zdarzyło mi się w prasie opozycyjnej czytać gróźb pod adresem posłów PiS-u, nie wyobrażam sobie red. Żakowskiego czy red. Lisa nazywających Prezesa czy marszałka Sejmu „glistami ludzkimi”.
W prasie prorządowej zaś, jak też i w oficjalnych wypowiedziach przedstawicieli Dobrej Zmiany, obraża się i poniża druga stronę wręcz nałogowo. Nie słyszałem, aby ktokolwiek te wypowiedzi potępiał. Przywódcy obozu rządzącego, jego posłowie, sprzyjający mu dziennikarze i komentujący ich teksty zwykli zwolennicy nowej władzy stanowią jeden zgodny i wzajemne się napędzający chór hejterów.

Żyjemy w kraju de facto ogarniętym rewolucją, częściowo odgórną, prezesowsko-rządowo-prezydencką, częściowo oddolną, będącą reakcją sporej części społeczeństwa na błędy poprzedniej ekipy i systemowe niedostatki polskiego modelu demokracji i kapitalizmu. Rewolucja zawsze przynosi chaos i tendencje do przemocy, przyniosła je nawet pokojowa rewolucja roku 1989, która – wbrew powszechnej opinii – nie była w Polsce ani w stu procentach pokojowa, ani nawet w stu procentach bezkrwawa, istniały one również w latach „karnawału Solidarności”. Tendencje takie władze mogą podsycać lub łagodzić, w zależności od tego, na ile kierują się odpowiedzialnością za państwo, a na ile własnymi interesami. W 1989 roku zwycięzcy rewolucji, wykazując się rzadko u nas spotykaną polityczną odpowiedzialnością, zrobili wszystko, aby nie doszło do wybuchu społecznej furii po żadnej ze stron wieloletniego konfliktu. W roku 2016 zwycięzcy robią wszystko, aby atmosferę w kraju rozgrzać do czerwoności, gdyż chaos i groźba wybuchu przemocy wywołują u wielu zwykłych ludzi tęsknotę do silnej władzy.
W takich warunkach pojawienie się ludzi, którzy uznali, że od słów należy przejść do czynów, było tylko kwestią czasu. Słowa powtarzane bez przerwy wdrukowują się w ludzkie mózgi, człowiek słyszący zewsząd nawoływania do przemocy zaczyna w pewnym momencie odczuwać mniejszą lub większą chęć jej użycia wobec przeciwnika – nawet jeśli to przeciwnik jest źródłem mowy nienawiści. Najszybciej radykalizują się ci, którzy i w normalnych czasach są zwolennikami politycznych skrajności, i prędzej czy później to ktoś z nich pierwszy pokłada bombę, tłucze kogoś kijem, używa broni palnej lub podpala jakiś budynek. Jest więc bardzo prawdopodobne, że istotnie we Wrocławiu mieliśmy do czynienia z korwinistą, a w stolicy z anarchistami. W obu przypadkach z ludźmi, którzy uznali, że ich wola jest ponad prawem i wszelkimi zasadami pokojowego współżycia

***

Władza – choć pozornie może na przypadkach udaremnionych zamachów zyskać – w rzeczywistości ma problem. Kaczystom zapewne wydawało się, że po uruchomieniu różnych rewolucyjnych procesów będą je w stanie w stu procentach kontrolować. Tymczasem uruchomili coś, co żyje własnym życiem, bujnie się rozrasta i wydaje z siebie bardzo trujące owoce. Przekonaliśmy się właśnie, że trucizna ta zagraża zarówno zwykłym obywatelom, jak i funkcjonariuszom państwowym.
Jeśli obóz rządzący nadal będzie podsycał w Polsce konflikt, jeśli nadal będzie podtrzymywał atmosferę, w której jednostki niezrównoważone mogą poczuć się upoważnione do użycia przemocy, jeśli przypadków takich jak w ostatnich dniach będzie więcej, prędzej czy później komuś uda się w końcu kogoś zabić. I bez względu na to, do którego obozu należeć będzie ofiara, odpowiedzialność za tragedię spadnie nie tylko na tego, kto strzeli lub podłoży bombę.
Spadnie ona również na tych, którzy z mównic, sprzed kamer i zza redakcyjnych biurek dzień w dzień uczą nas wszystkich pogardy i nienawiści wobec drugiego człowieka.

niedziela, 22 maja 2016

Suwerenny sen wariata

 Pani premier ryknęła. Do ryknięcia sprowokowała ją Komisja Europejska, która zażądała od jej rządu odkręcenia hecy z Trybunałem Konstytucyjnym, i to w ciągu kilku dni. Inaczej prawdopodobnie grożą nam sankcje, choć nie do końca jeszcze wiadomo jakie. Arsenał w unijnych magazynach jest spory, problem w tym, że nieraz już się okazywało, że Bruksela straszy, a potem niewiele z tego wynika. Oświadczenie Komisji to jednak rodzaj ultimatum, w obliczu którego stronnictwo Dobrej Zmiany zachowało się jak byk dźgnięty muletą: wierzgnęło, wypuściło nosem powietrze, grzebnęło kopytem w piasku areny i wydało z siebie dziki ryk, po czym zadarło ogon do góry i ruszyło na oślep do ataku, a do wyartykułowania bólu i wściekłości Prezes delegował właśnie panią premier.
W sumie to nawet trzeba się cieszyć. Jak wiadomo, pani Szydło do tej pory podczas wygłaszania przemówień sprawiała wrażenie nieco zatartej maszynki do mówienia nakręconej przez posła Kaczyńskiego, a jej jękliwego tonu nie dało się słuchać bez nasilającej się w miarę upływu czasu chęci ziewania. Tym razem jakimś cudem (czyżby boskim, w efekcie uprzedniej wizyty na konsekracji kościoła Ojca Dyrektora?) wystąpił przed narodem (pardon, suwerenem!) żywy człowiek, który nie dość, że okazywał jakieś rzeczywiste emocje, to jeszcze sprawiał wrażenie, że przynajmniej w niektórych momentach mówi od siebie, a nie od Jarosława. Mówczyni krzyczała, pohukiwała, czerwieniała na twarzy, robiła groźne miny, zwijała dłonie w pięści i gestykulowała tak energicznie, że aż jej podskakiwała broszka. W jakimś sensie jest to faktycznie dobra zmiana, bo jeśli już szefowa naszego rządu musi wygadywać rzeczy, od których cierpnie skóra i włos się jeży na głowie, to niech chociaż robi to tak, żeby słuchacza pobudzić, a nie uśpić.

Treściowo – poza większą niż zwykle dawką agresji – nie usłyszeliśmy w zasadzie nic nowego. Dowiedzieliśmy się po raz kolejny o wrednych urzędnikach z Brukseli, którzy czepiają się o jakieś wyimaginowane ograniczanie demokracji, czyli o coś, czego w Polsce nie ma i nigdy nie było. Urzędnicy czepiają się, bo po pierwsze są wredni z natury, po drugie są podburzani przez zdrajców i zaprzańców z opozycji, którzy wynoszą polskie sprawy za granicę i niczym targowiczanie donoszą na ojczyznę wolną, którą wreszcie raczył nam zwrócić Pan we współpracy z Dobrą Zmianą. Czepiają się, bo czerpią informacje o Polsce tylko od wspomnianych zdrajców, a nie od wybranego demokratycznie przez Polaków legalnego rządu, który ci zdrajcy chcą obalić, aby wrócić do koryta. A przecież po pierwsze Polska jest suwerenna, suwerenna, po wielokroć suwerenna, i żaden urzędas z obcych stron nie będzie jej dyktował, jak ma rozwiązywać własne problemy, po drugie rząd jest od dawna gotowy do kompromisu w sprawie Trybunału, tylko opozycja się upiera przy swoim jak ten osioł, po trzecie wreszcie opozycja kłamie, usiłując wmówić wszystkim dookoła, że PiS chce wyprowadzić kraj z Unii, bo PiS wyprowadzać nikogo znikąd nie chce, a sama pani premier jest dumną Europejką.
Sala sejmowa fantastycznie dostosowała się do poziomu emocjonalnego wystąpienia nominalnej szefowej rządu. Lewa strona sali buczała, krzyczała, tupała, waliła w pulpity i krzyczała „opublikuj”. Prawa strona skandowała „Beata, Beata”. Poseł Schetyna powiedział, że Polska się za panią Szydło wstydzi. Poseł Kukiz także wyraził swój wstyd, ale nie za jedną osobę, tylko za cały parlament („to jest parodia parlamentu!”), stwierdził, że „takiej atmosfery, jak tu, nie ma nawet na koncercie hiphopowym” i zapowiedział skomponowanie piosenki ułożonej z poselskich okrzyków. Uszczypnął też ministra Waszczykowskiego za zaproszenie do Warszawy Komisji Weneckiej, porównując go do Konrada Mazowieckiego, który sprowadził do Polski Krzyżaków. Marszałek-senior Morawiecki-ojciec opowiadał o walce demokracji i pieniądza, przy czym demokrację ma u nas reprezentować PiS i koło Morawieckiego, a pieniądz - wszyscy mający na temat granic suwerenności Polski zdanie inne niż wyżej wymienieni. Poseł Petru czytał przedstawicielom obozu rządzącego urywki z „konstytucji, której nie znają”. Poseł Winnicki zażądał wyprowadzenia z Sejmu „symbolu okupacji”, czyli unijnej flagi. Podczas jednego z wystąpień posłowie i ministrowie PiS-u demonstracyjnie wyszli na pewien czas z sali jak obrażone dzieci z piaskownicy. A potem na mównicę znów weszła pani premier i jeszcze raz powtórzyła mniej więcej to samo, co wcześniej, wywołując kolejne fale tupania i buczenia z jednej i oklasków z drugiej strony sali.

Jeszcze ciekawiej zrobiło się po przerwie, gdy okazało się, że większość rządząca w państwie, które miesiąc temu z dumą obchodziło tysiąc pięćdziesiątą rocznicę wydarzenia uznawanego za początek państwowości, a za dwa i pół roku będzie obchodziło stulecie odzyskania niepodległości, wysmażyła… uchwałę o obronie suwerenności Polski i prawach jej obywateli. Takie uchwały z reguły przyjmuje się w chwilach odzyskiwania rzeczywistej suwerenności czy nawet formalnej niepodległości, pomysłodawcy tego dokumentu na pierwszy rzut oka wyglądają więc na wariatów, którym się wydaje, że jest rok 1918 i właśnie wykluwa się z jaja II RP. W tym szaleństwie jednak jest jakaś metoda, bo skoro pisowcy i ich zwolennicy sami siebie lubią nazywać „obozem niepodległościowym”, to faktycznie mogą być przekonani, że dopiero po ich dojściu do władzy odzyskaliśmy polską państwowość i trzeba to co chwila potwierdzać w mowie i piśmie. Szczególnie że wokół odzyskanej ojczyzny cicho stąpają zaczajeni wrogowie, a na własnym podwórku szaleje Targowica.
Uchwała oczywiście przeszła, a w jej uzasadnieniu usłyszeliśmy, że „biało-czerwona drużyna Dobrej Zmiany” naprawia Polskę, a „tak zwani liderzy opozycji” w tym przeszkadzają, donoszą, inspirują obce siły i usiłują robić wrażenie, że to oni reprezentują Polskę. W samej uchwale czytamy zaś o „działaniach podważających suwerenność naszego państwa”, które ponoć „podważają zasady demokracji, porządek prawny i spokój społeczny w kraju”. Jak działania podejmowane przez Unię w obronie tych zasad i tego porządku mogą te zasady i ten porządek naruszać, tego nam już nie wytłumaczono, bo i po co. Ważne, że wie to Prezes i wie to mityczny suweren, który Prezesowi dał władzę i ponoć go w stu procentach popiera.
Debata nad uchwałą była chwilami równie kuriozalna, jak sama uchwała. Posłanka Pomaska z Platformy najwyraźniej chciała się wpisać w ogólny trend wyobrażania sobie, że jest rok inny niż 2016, w związku z czym postanowiła, że wcieli się w posła Rejtana i – jak on podczas sejmu warszawskiego w 1773 roku – efektownie coś rozedrze na oczach całej sali. Garsonki lub innej części garderoby najwyraźniej było jednak pani posłance szkoda, poprzestała więc na rozdarciu egzemplarza projektu uchwały. Wypowiedział się na temat uchwały przewodniczący Nowoczesnej, który tym razem nie próbował na szczęście błyszczeć wiedzą historyczną, użył za to prześlicznego wyrażenia „głosowanie między kimś a kimś”, tak jakby pozazdrościł Donaldowi Tuskowi jego niegdysiejszych opowieści o wyborach, które „były o czymś”.

Trudno nie odnieść wrażenia, że całe wczorajsze obrady najwyższego organu ustawodawczego Rzeczypospolitej przypominały seans terapii zajęciowej przeznaczonej dla osób o, delikatnie mówiąc, z lekka nietypowej konstrukcji psychicznej. Histerycznie pokrzykująca pani premier, drąca papiery posłanka PO, wicemarszałek Tyszka z wyrazem mściwej satysfakcji na twarzy wyłączający posłom opozycji mikrofon, większość rządząca na znak Prezesa grupowo wychodząca z sali, deklaracja suwerenności w 98 lat od chwili odtworzenia państwowości, marszałek Terlecki zarzucający posłance Pomaskiej „brak dobrego smaku i przytomności jakiejkolwiek” – wszystko to było tylko potwierdzeniem pojawiającej się od dawna w mediach opinii, że osoby obecne na sali są reprezentantami społeczności psychicznie mocno pokręconej.
Nic dziwnego, że niejeden Polak, po obejrzeniu takiego spektaklu najchętniej wysłałby innych Polaków do Tworek. Diagnozowanie stanu psychicznego pojedynczych osób i całych grup społecznych stało się u nas nawet ostatnio swego rodzaju modą. Jeden z „niepokornych” tygodników przy pomocy dyplomowanego psychiatry próbował ostatnio przekonywać, że cała opozycja cierpi na rodzaj obłędu, który objawia się obsesją na punkcie PiS-u i prezesa Kaczyńskiego (psychiatra, zganiony przez kolegów po fachu, oświadczył, że wywiad z nim zmanipulowano). Były minister spraw zagranicznych zwrócił się pisemnie do aktualnego ministra obrony per „Antek, ty świrze!”, zapewne doskonale zdając sobie sprawę, że parę milionów Polaków chętnie by to za nim powtórzyło, tylko się boją procesu o obrazę władz państwowych. Sam Prezes RP dał natomiast do zrozumienia, że coś nie w porządku z głową ma Bill Clinton, który twierdzi, że demokracja w Polsce jest ograniczana. Według Prezesa nic takiego się nie dzieje, a każdego, kto ma inne zdanie, należałoby „zbadać metodami medycznymi”. Miejmy nadzieję, że minister Radziwiłł nie zrozumie tego dosłownie i nie zleci podwładnym wysyłania wszystkim Polakom podzielającym opinię Clintona skierowań na profilaktyczne badania u psychiatrów, bo nam się kompletnie zatkają poradnie zdrowia psychicznego. Żeby nie było, że to wódz kaczystów zaczął, a inni są czyści: od lat co i rusz ten i ów dziennikarz czy bloger próbuje odgadnąć stan psychiczny Prezesa, przy czym od momentu zmiany rządu temat ten jest eksploatowany z podwójną siłą. Podobny problem ma poseł Kukiz, który przyznał się kiedyś do bycia niepijącym alkoholikiem. Od tej pory nie ma w internecie artykułu o pośle-piosenkarzu, pod którym nie zastanawianoby się w komentarzach, na ile dawny czynny alkoholizm wpływa na obecny stopień jasności jego umysłu.

Chciałoby się napisać, że to nieładnie babrać się w cudzych mózgach, bo każdy ma prawo do prywatności. Problem w tym, że politycy zamknęli nas – i to na naszą prośbę, wyrażoną kartką wyborczą – w szklanej klatce zbiorowych urojeń i usiłują nam wmówić, że te urojenia to rzeczywistość. Mieszają się w naszych głowach halucynacje obozu rządowego z halucynacjami opozycji, robiąc naszym mózgom krzywdę, nie wiadomo, czy na pewno odwracalną.

Władza przekonuje nas, że mimo upływu lat wciąż żyjemy owiani całunem smoleńskiej mgły, w której majaczy przesuwająca się co jakiś czas z miejsca na miejsce złamana brzoza, a rosyjscy specnazowcy na osobisty rozkaz Putina dobijają rannych polskich polityków. Mgła ta jednak powoli ustępuje, przepędzana przez dzielnego ministra Macierewicza, dzięki czemu możemy coraz wyraźniej widzieć Polskę jeszcze trochę w ruinie, ale już od pół roku dzielnie z tej ruiny podnoszoną przez „biało-czerwoną drużynę Dobrej Zmiany”. Drużyna ta jest jednogłośnie popierana przez suwerena, a także błogosławiona przez Ojca Dyrektora i Ojca Niebieskiego, dzięki czemu ruin wokół coraz mniej, a coraz więcej nowych jasnych domów, kościołów i pomników Poległego Prezydenta. Pomiędzy odbudowywanymi ruinami Polski biegają pospołu kibole i narodowcy uzbrojeni w race oraz zrekonstruowani Żołnierze Wyklęci uzbrojeni w karabiny, tropiąc niestrudzenie i coraz skuteczniej wrogów ojczyzny i inne ladacznice. W zaroślach ukrywają się zaś przed nimi syryjscy uchodźcy z podręcznymi bombami w tobołkach i spodniami gotowymi do zdjęcia na widok pierwszej przechodzącej słowiańskiej dziewicy, dokarmiani po kryjomu przez oszalałe lewactwo i lekkoduchów broniących praw człowieka, a także przez cyklistów, biegaczy i wegetarian.
Na zewnątrz kruche granice tego raju otoczone są przez gwałcących polski interes urzędników międzynarodowych, dogadującą się ponad naszymi głowami z Putinem i zapraszającą do Europy tłumy terrorystów Angelę Merkel, sterowanych przez światowe lewactwo i gejostwo właścicieli polskich mediów prywatnych, oszczerców niszczących dobre imię Polski w świecie, Żydów twierdzących, że ich wymordowaliśmy i kłopotliwego papieża Franciszka, z którym nie wiadomo, co zrobić, bo nie da się go do powstającej z kolan Polski nie wpuścić. Wewnątrz kraju ryją zaś pod Dobrą Zmianą całe stada świń odciętych od koryta, a na powierzchni knuje przeciw niej wataha zdrajców, targowiczan, odszczepieńców i innych Polaków gorszego sortu. A także ludzie drugiej kategorii, establishment w futrach i Tomasz Lis.

Temu urojeniu rządowemu przeciwstawia się urojenie opozycyjne, w którym Polska jest totalną ruiną zarządzaną przez otoczonego kompletnymi idiotami i pełzającymi lizusami memlającego satrapę o zepsutych zębach, trzymającego za sznurki dwie marionetki udające premiera i prezydenta, przy czym satrapa ten z pewnością po całych dniach nie robi nic innego, tylko marzy o dyktaturze, więzieniach dla opozycji i stryczku dla Donalda Tuska. Ruina stoi na miejscu kwitnącej i dostatniej zielonej wyspy, na której były absolutnie przestrzegane wszystkie prawa konstytucyjne, władza zawsze stała po stronie obywateli, każdy mógł się przejechać pendolino i zjeść trochę ośmiorniczek, społeczeństwo było zadowolone z życia i sytuacji w kraju, a szczęśliwe rodziny bez trudu spłacały kredyty zaciągnięte w celu kupna nowoczesnych, wygodnych mieszkań i białych domków z kolumienkami. W tym raju na ziemi pracownicy byli rządzącym wdzięczni za uelastycznianie rynku pracy, dzięki któremu w ogóle mieli jakieś zajęcie, w każdym kranie płynęła ciepła woda, przestępcy i ekstremiści bali się prawa i policji, a niewidzialna ręka rynku sprawiedliwie oddawała każdemu to, na co zasłużył.
Było miło, spokojnie, dobrze i nowocześnie, zorganizowaliśmy futbolowe mistrzostwa Europy, cały świat nas szanował i chwalił. Co prawda istniał przez jakiś czas problem z pokrzykującą coś niezrozumiale garstką oszołomów spod krzyża smoleńskiego zostali oni jednak szybko usadzeni przez nowoczesną i europejską młodzież laicką, która pokazała im, gdzie ich miejsce, a po spełnieniu obywatelskiego obowiązku poszła do „Zakąsek-Przekąsek” wypić toast za polską wolność. I jeśli można coś zielonej wyspie zarzucić, to to, że wciąż za mało było na niej konkurencji i urynkowienia życia gospodarczego i społecznego, bo przecież im więcej rynku, tym lepiej się żyje. Im szybszy wyścig, tym szczęśliwsze charty.
Aż nagle nie wiadomo skąd pojawili się roszczeniowi prawicowi gówniarze z pokolenia millenialsów, zapijaczona patologia z klas niższych, niewdzięczni przedsiębiorcy czepiający się nie wiadomo czego, utopijni socjaliści obrażeni jak dzieci na wolny rynek oraz zaczadzeni i otumanieni propagandą kaczystów starsi i słabo wykształceni mieszkańcy wsi i małych miast. Podburzani przez dyszącego zemstą Prezesa, niewydarzonego grajka Kukiza i kilku idiotów z prawa i z lewa poszli oni nie wiadomo po co na wybory i raj zamienili w piekło. Trzeba więc raj odzyskać i podnieść Polskę z ruin pozostawionych przez Prezesa. Wystarczy przecież, że „znów będzie tak, jak było”, a wszyscy będą szczęśliwi, oprócz może starszych i niewykształconych mieszkańców wsi i małych miast. Ale nimi nie trzeba się przejmować, bo, jak powiedział kiedyś premier Tusk, i tak w końcu wymrą jak dinozaury. Albo z tych wsi wyjadą do metropolii i się tam ucywilizują na chwałę Polski wolnej, nowoczesnej i europejskiej.

Każda ze stron obecnego konfliktu każe nam wierzyć w swoją wersję, w swój sen wariata, w Polskę, której nigdzie nie ma lub w Polskę, której nigdy nie było. Wielu z nas, chcąc nie chcąc, przytula się do jednej lub drugiej z tych Polsk, próbujemy bowiem w oparach absurdu, przez które już nic nie widać, znaleźć cokolwiek, czego można się uchwycić, i co nas poprowadzi, nawet jeśli obie Polski zmierzają do nieuchronnego zderzenia. Ci zaś, którzy kroczą sami i po omacku, odbierają poplątane sygnały z obu stron, a ich kraj staje się dla nich powoli jednym wielkim snem schizofrenika. Kłębowiskiem wykluczających się wzajemnie myśli, słów i obrazów, przez które najmocniej przebija się ostatnio histeryczny krzyk obozu rządowego: „suwerenność, suwerenność, jesteśmy suwerenni!”.

Tak, żyjemy w śnie wariata. Suwerennym jak jasna cholera!




sobota, 14 maja 2016

Kabaret na Titanicu


Zapach lat trzydziestych unosi się w powietrzu. Nie ja na to wpadłem, ale odczucia mam te same, co zwracający na to przede mną uwagę publicyści, blogerzy, artyści… Polska stała się dziś dziwaczną, smutną karykaturą samej siebie sprzed osiemdziesięciu paru lat. Mamy władzę, która prawa przestrzega – albo nie – po uważaniu, przeciwników politycznych obraża i straszy, a rządy sprawuje de facto w imieniu i w interesie jednego człowieka. Mamy sojusz głównych sił opozycyjnych, który wyprowadza na ulicę tysiące demonstrantów, a od władzy żąda przestrzegania demokratycznych norm lub ustąpienia, jeśli ich przestrzegać nie chce bądź nie umie. Mamy wreszcie biegających po ulicach młodych patriotów, którzy szerzą miłość ojczyzny przy pomocy pięści i butów, ćwicząc zdolności proobronne na nieborakach, którzy im się nie podobają ze względów etnicznych i wyznaniowych. Wypisz wymaluj przedwojenny układ sanacja-Centrolew-endecja. Nawet podziały w obozie rządzącym podobne: dałoby się z PiS-u i koalicjantów wydzielić coś na kształt przedwojennego OZN-u, dałoby się też Kluby Demokratyczne. I pewnie by się te podziały zaczęły ujawniać, gdyby z jakichś przyczyn zabrakło wodza, tak jak się zaczęły ujawniać osiem dekad temu.
Brakuje w tej układance tylko państwowej przemocy, której dzisiejsi sanatorzy - z sobie tylko zapewne znanych powodów i na nasze szczęście – przynajmniej na razie nie stosują.
Ale wszystko to jakby nie w realnym świecie. I wszystko jakby w jakimś kabarecie, w przedwojennej rewii. Nie tylko dlatego, że władza obecna dba o kabaretowe skojarzenia, urządzając na przykład dziesięciogodzinne widowisko satyryczno-publicystyczne pt. „Audyt Platformy”. Albo wręcz miksując Dobrą Zmianę z czasami sanacji, co udało się organizatorom tzw. rekonstrukcji historycznej, podczas której ksiądz (prawdziwy) w trakcie mszy (prawdziwej) udzielił państwu Pileckim (nieprawdziwym) ślubu (prawdziwego lub nie – tutaj zdania są podzielone), na którym świadkiem (na niby lub naprawdę – patrz wyżej) był minister kultury (prawdziwy).
Kabaretowo jest również dlatego, że mamy do czynienia z parodią sanacji, parodią Centrolewu i parodią endecji.

Bo może i mamy sanację, ale bez prawdziwego Marszałka i bez intelektualnej podbudowy, do tego wręcz pełzającą z rozmerdanym ogonkiem przed duchowieństwem katolickim, na co sanacja prawdziwa nigdy by sobie nie pozwoliła. Rządzi nami wybrakowany niby-Marszałek, który, w przeciwieństwie do pierwowzoru, był w ruchu niepodległościowym działaczem trzeciego rzędu, czego rzeczywistemu odpowiednikowi „Ziuka” nie jest w stanie wybaczyć. Prawdziwy Piłsudski zbudował sobie swoimi zasługami z przeszłości autorytet, którego podstaw nie kwestionowali nawet polityczni przeciwnicy, Prezes ma taki autorytet tylko wśród swoich, reszta społeczeństwa nie ustaje zaś w nabijaniu się z jego pretensji do bycia mężem opatrznościowym narodu i jedynym spadkobiercą wszelkich tradycji patriotycznych. Niestety, główny aktor w tym kabarecie najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, że choćby zapuścił wąsy i dał się komuś (np. ministrowi Macierewiczowi) podsadzić na Kasztankę, Marszałkiem nie jest i nie będzie.
Podobnie prezydent Duda może się równać z prezydentem Mościckim co najwyżej jeśli chodzi o gorliwość w podpisywaniu ustaw wysmażonych w bezpośrednim otoczeniu wodza. Trudno bowiem porównywać doktora praw mającego bardzo specyficzny stosunek do najwyższego aktu prawnego Rzeczypospolitej z zasłużonym dla nauki i gospodarki polskiej profesorem chemii. Nie ten format, nie te zasługi. Nie mówiąc już o tym (niech mi wybaczy Pan Prezydent poruszanie tej kwestii), że jakoś trudno mi wyobrazić sobie Ignacego Mościckiego prowadzącego jakąkolwiek publiczną korespondencję z Ruchadłem Leśnym, kimkolwiek by ono nie było.

Może i mamy Centrolew, ale co to za Centrolew, w którym główna siła opozycyjna, którą wciąż jest jednak Platforma Obywatelska, uczestniczy jedynie nieoficjalnie, pierwsze skrzypce grają neoliberałowie z Nowoczesnej, pozapartyjny ruch społeczny jest wykorzystywany jako trampolina dla partyjnych liderów, a lewica jest reprezentowana przez nawróconych niegdyś na neoliberalizm postkomunistów z SLD?
Przedwojenny pierwowzór Koalicji Wolność-Równość-Demokracja nie dość, że skupiał wszystkie liczące się ugrupowania znajdujące się na lewo od sanacji, w tym największą z nich Polska Partię Socjalistyczną, to jeszcze do tego proponował gospodarczą i polityczną ucieczkę do przodu. Mając dzisiejszą wiedzę historyczną możemy się spierać, na ile realne były założenia programowe socjalistów i ludowców, ale były to propozycje całkowitej przebudowy ustroju społeczno-gospodarczego państwa, budzące autentyczną nadzieję i na złagodzenie skutków panującego wówczas kryzysu gospodarczego, i na usunięcie społeczno-ekonomicznych przyczyn ówczesnej popularności rozwiązań autorytarnych.
Tymczasem KWRD i PO, zamiast poszukiwać pomysłu na Polskę sprawiedliwszą i bardziej równoważącą interesy różnych warstw i grup społecznych, proponuje - oprócz rzeczy oczywistej, czyli sprzeciwu wobec autorytarnych zapędów Prezesa – powrót do sytuacji sprzed Dobrej Zmiany, czyli do tego wszystkiego, przeciw czemu skierowana była rewolta wyborcza 2015 roku. Czego jednak można się było spodziewać po Ryszardzie Petru, apologecie niewidzialnej ręki rynku i uczniu Leszka Balcerowicza? Czy mógł nam coś innego zaproponować Grzegorz Schetyna, do pewnego momentu jedna z głównych figur czasów „zielonej wyspy” i „ciepłej wody w kranie”? Co innego niż powrót do przeszłości jest nam w stanie zafundować Leszek Miller, „lewicowiec” z partii odpowiedzialnej za dopuszczenie w Polsce możliwości eksmisji na bruk i nieznane w cywilizowanej części Europy uśmieciowienie rynku pracy? Porównywać wyżej wymienionych do przedwojennych liderów opozycji, takich jak Moraczewski, Dubois czy Witos, nawet nie będę próbował. Jeszcze raz tylko napiszę: nie ten format, nie te zasługi. Wyjątkiem jest, paradoksalnie, Leszek Miller, bo, to on razem z prezydentem Kwaśniewskim oficjalnie wprowadzał Polskę do Unii Europejskiej. Może się to nam podobać, albo nie, ale tej zasługi im obu nic nie odbierze.
Spore wątpliwości budzi rozdźwięk między słowami przywódcy KOD-u, p. Kijowskiego, a tym, jak ta organizacja z zewnątrz zaczyna wyglądać. Niezależnie bowiem od tego, ile razy będzie ów przywódca powtarzał, że KOD był, jest i nadal chce być apolitycznym ruchem społecznym, wrażenie ogólne, które ruch ten wywołuje, jest dokładnie odwrotne. Jeśli p. Kijowski naprawdę miał ambicję nieulegania naciskom polityków, to trzeba powiedzieć, że po prostu nie dał rady. Do niedawna widzieliśmy partie przyklejające się do KOD-u, dziś widzimy KOD spleciony z partiami niczym grzyb z glonem w poroście. Doszło do tego, że partie (ostatnio Platforma) organizują KOD-owi manifestacje, a ich przedstawiciele wygłaszają większość przemówień. Nic dziwnego, że spora część społeczeństwa uważa tę organizację za ruch obrony dawnego establishmentu lub wręcz za zakamuflowaną inicjatywę PO lub Nowoczesnej. I nawet olbrzymi jak na polskie warunki tłum podczas ostatniej demonstracji Komitetu nie przekona ich, że jest inaczej.

Najbardziej podobni swoich pradziadków są w tym kabarecie dzielni chłopcy z ONR-u, Młodzieży Wszechpolskiej i podobnych im organizacji. Te same nazwy, ten sam równy marsz czwórkami, ta sama gotowość do oddawania życia za ojczyznę nawet gdy nie ma żadnej wojny. I ta sama przemoc, werbalna i czynna, choć dziś jej jednak mniej, bo i mniej mamy w Polsce różnych „odmieńców”, którym by można było porachować kości. Mówiąc wprost: narodowcom brakuje dziś Żydów do bicia, może dlatego tak rozpaczliwie szukają kogokolwiek, kto by im mógł ich zastąpić. Przed kryzysem imigracyjnym byli to geje, teraz są to uchodźcy, w których imieniu obrywają po głowach wszyscy cudzoziemcy o ciemnej karnacji. A gdzieniegdzie widać już i słychać, że kraina marzeń młodych „patriotów” jest dużo rozleglejsza niż ewentualne „obywatelskie patrolowanie” otoczenia przyszłych ośrodków dla uchodźców. „GW, Nowoczesna, PO, Lis KOD i inne ladacznice, dla was nie będzie gwizdów, będą szubienice” – napisali na ogromnym transparencie kibole Legii Warszawa, jakże chętnie wieszający na trybunach znaki Polski Walczącej, narodowe orły i wizerunki wilków symbolizujące pamięć o Wyklętych. Zbliżeni ideowo do bywalców Żylety ludzie machający zielonymi sztandarami z Falangą noszą opaski lub ubrania z napisem „śmierć wrogom Ojczyzny”. Wszyscy oni zapewne sami chcieliby określać, według własnych chęci i potrzeb, kto jest wrogiem, a kto ladacznicą.
Ale przecież i ta młodzież razem ze swoimi organizacjami jest tylko parodią przedwojennego ruchu endeckiego, który opierał się raczej na zrewoltowanych studentach niż na osiłkach z klas niższych. A i przywódców miał zdecydowanie większego kalibru, niż pp. Winnicki, Andruszkiewicz, Holocher i Kowalski. Cokolwiek by nie mówić o Romanie Dmowskim, był to człowiek wykształcony, który swój program polityczny (choć był to, szczególnie z dzisiejszego punktu widzenia, program obrzydliwy) głęboko przemyślał. Miał też przywódca endecji niezaprzeczalne zasługi w walce o miejsce odrodzonej Polski w Europie. Pętaki rządzące dziś ruchem neoendeckim nie dorastają swojemu politycznemu antenatowi do pięt, łysogłowa czerń wybijająca szyby w „lewackich” lokalach i bijąca Chilijczyków, bo jej się mylą z Arabami, też raczej nie wygrałaby w bitwie na wiedzę ogólną z przedwojennymi korporantami. Choć to akurat bardzo źle świadczy o tych ostatnich, bo od człowieka lepiej wykształconego wymaga się większej odporności na głupotę.

Kabaret, parodia, pastisz tamtych czasów… Łatwo tak myśleć, bo dają do tego powody przywódcy i zwolennicy niemal wszystkich opcji politycznych obecnej doby. Na siłę w miarę poważną, wyglądają dziś chyba tylko młodzi lewicowcy z Partii Razem, którzy (co nawet niezbyt dziwi w kraju, w którym środek sceny politycznej znajduje się gdzieś między Schetyną a Gowinem, a neoliberałowie z Nowoczesnej bywają nazywani „lewactwem”) są przez prawicę oskarżani o szerzenie… komunizmu. W rzeczywistości program mają bardziej umiarkowany niż przedwojenni demokratyczni socjaliści, ale skąd prawica ma to wiedzieć? Prawica się o tym nie uczy, dla niej demokratyczna tradycja lewicowa w historii Polski nie istnieje, centrowa PO to już „lewacy”, a wszystko, co kiedykolwiek było na lewo od centrum, to sami komuniści. I złodzieje.
Mamy jeszcze na marginesie całej tej układanki libertarian z partii KORWiN, zwanych ślicznie „kucami”, ci jednak są czymś w rodzaju kabaretu w kabarecie, dostosowują się więc, w przeciwieństwie do partii p. Zandberga, do ogólnej rewiowej tendencji.

***
Jedna tylko rzecz, także przeniesiona z przedwojnia, wydaje się w tym wszystkim prawdziwa i zupełnie na poważnie. To poczucie, że nadciąga zawierucha, wybuch, katastrofa. Że uruchomiony został proces, który jest już prawie nie do zatrzymania. Osiem dekad ów stan lęku i beznadziei bardziej był związany z sytuacją ogólnoświatową (Hitler, Stalin, kryzys światowy), dziś niepokoją procesy, które sytuacja zewnętrzna częściowo uruchomiła, ale podstawowe źródło mają jednak u nas. Bo jeśli poparcie dla bełkotu o ladacznicach i szubienicach wyrażają niektórzy posłowie na Sejm (!), a ministerstwo obrony nie ma nic przeciwko włączeniu falangistów z ONR do oddziałów obrony terytorialnej, to cały ten show przestaje być śmieszny.
Jeśli z drugiej strony dziennikarka TVP spotyka się z chamską agresją uczestników marszu opozycyjnego, od których dowiaduje się, że jest „reżimową k…” i ma „spie…ć”, jeśli inna uczestniczka tegoż marszu mówi Radiu Wnet (nie zdając sobie zapewne sprawy, że to radio strony przeciwnej), że obóz rządzący należałoby „wywieźć do Oświęcimia i wytruć”, jeśli wreszcie pamięta się o nienawistnych komentarzach pod tekstami o wypadku prezydenta Dudy, widać wyraźnie, że pod ładną powłoką ze słów o „nowym polskim mieszczaństwie’, które „nawet nie depcze trawników” kryje się potencjał agresji wcale nie mniejszy, niż po stronie prawicy, tyle że znacznie bardziej tłumiony.
A gdy się to wszystko złoży w całość i doda do tego absolutny brak i chęci, i pola kompromisu między głównymi aktorami polskiego spektaklu (dotarliśmy do punktu, w którym ustąpienie którejkolwiek ze stron choćby o krok wiązałoby się dla niej z utratą twarzy – „szlachta” jednych i drugich może jedynie albo stanąć w miejscu, albo iść dalej do przodu na zwarcie, „lud” po obu stronach odczuwa już tylko wzajemną pogardę, a spora jego część wręcz nienawiść), trudno się opędzić od wrażenia, że to się musi skończyć jakimś nieszczęściem. Coraz bardziej widać, że wszyscy, od prezesa Kaczyńskiego i przewodniczącego Petru po najgłupszego z łysych „narodowych” troglodytów, gramy w przedstawieniu odbywającym się na Titanicu. Jeszcze płyniemy, jeszcze trwa rewia, jeszcze mogą co bardziej uzdolnieni aktorzy wygłaszać skecze i śpiewać piosenki, jeszcze nawet bywa śmiesznie, ale wszyscy słabiej lub mocniej wyczuwają, że statek, jakby pchany niewidzialną siłą, pruje wprost na przeszkodę, i nie ma nikogo, kto chciałby ten kurs zmienić lub przynajmniej wyłączyć silniki. Mamy poczucie, że realizujemy scenariusz prowadzący do tragedii, ale nie mamy siły, aby się z niego wyrwać. Jakby nas po raz kolejny w historii zahipnotyzowała chochola melodia z „Wesela”.

Zatrzyma ktoś ten statek, czy już jest za późno?