czwartek, 3 sierpnia 2017

Nie wolno gasić tych świec!

Lipcowej fali protestów nie przewidział chyba nikt, ani rządzący, ani opozycja. Demokratycznie zorientowana część społeczeństwa, która przez ostatnie dwa lata nie do końca chyba zdawała sobie sprawę, czym grozi milczenie w obliczu wybryków Jarosława Kaczyńskiego i jego partyjnych towarzyszy, w końcu obudziła się z letargu i ruszyła na ulice. I – niezależnie od tego, czy i jakie skutki przyniesie w przyszłości Łańcuch Światła – dokonała czegoś wielkiego.
Wyjść na ulice w takim momencie, w ogniu takich emocji społecznych, będąc narażonym na nieustanny ostrzał obraźliwej, cuchnącej, stalinowskiej z ducha propagandy wylewającej się z „narodowej” telewizji, i nie ulec potrzebie odwetu – to wielka sztuka. Organizatorzy i uczestnicy lipcowych manifestacji tej sztuki dokonali. Manifestowali godnie i pokojowo, wbrew narracji rządowych mediów, każdego dnia próbujących wmówić odbiorcom, że ci, którzy stoją za protestującymi, dążą do puczu i zamieszek. Coraz bardziej niedorzeczne teksty widniejące na paskach ekranowych TVP Info kwitowano na ulicach śmiechem, wypowiadane przez polityków obozu władzy teksty o zdrajcach, kanaliach i ubeckich wdowach ulica przejmowała i czyniła z nich oręż w słownej walce z partią Prezesa.
Dla wielu młodych udział w Łańcuchu Światła może się stać pokoleniowym przeżyciem, choć trudno to dziś jednoznacznie prognozować. Ostatnie, korzystne dla władz decyzje Sądu Najwyższego i Naczelnego Sądu Administracyjnego, mogą bowiem wśród tych, którzy wyszli na ulice ze świecami, wywołać poczucie, że zostali oszukani czy nawet zdradzeni. Szczególnie decyzja NSA, de facto uznająca legalność wyboru tzw. sędziów dublerów Trybunału Konstytucyjnego, może się wydawać szokująca. Niezależnie jednak od tych okoliczności, lipiec 2017 roku z pewnością stał się dla uczestniczącej w nim młodzieży lekcją obywatelskiej postawy i obywatelskiej odpowiedzialności. Oby ją zapamiętali i zawsze pozostali wierni idei pokojowej walki o to, co najważniejsze.

***

Tak, trzeba zapamiętać ten lipiec. Trzeba zapamiętać ten czas, gdy sprzeciw wobec przepychanej przez Sejm z pogardą dla jakichkolwiek zasad parlamentarnej debaty i procedur demokratycznych reformy sądownictwa wyprowadził tysiące ludzi na ulice polskich miast. Wziąć pod powieki i zatrzymać obraz tłumu ze świecami, biało-czerwonych flag na wietrze, obraz tych twarzy, w których nie było nienawiści, nie było nawet jeszcze gorącego gniewu, ale była świadomość, że jeśli Dobra Zmiana wygra bitwę o sądy, wejdzie na prostą drogę do jedynowładczej dyktatury Prezesa Rzeczypospolitej.
Tyle razy przez ostatnie dwa lata wyrażano lęk, że kaczyści i ich jawni oraz udający opozycję sojusznicy zawłaszczą całkowicie polskie symbole, że polska flaga stanie się flagą tylko i wyłącznie pisowską, że tradycja podziemnej „Solidarności” z całym towarzyszącym jej sztafażem, zostanie przejęta w całości przez grupę rządzącą, a strona liberalna będzie musiała wymyślić swoje własne symbole, a ze starych pozostanie jej tylko unijna flaga i osoba Lecha Wałęsy. Jeszcze inni mówili, że młodzi nie pójdą za „starymi dziadami z podziemia”, nie porwą ich opowieści o bibule i konspiracji. Same opowieści może i nie porwały, słusznie zresztą ktoś ostatnio zauważył, że dla dzisiejszych dwudziestolatków poseł Rulewski to przede wszystkim działacz Platformy, która najchętniej wszystkich ich wysłałaby na śmieciówki albo za granicę, a dopiero potem bohater dawnych walk o wolność. Jednak to, że nie porwały, nie oznacza, że demokratyczna polska młodzież nie doceniła ich wartości.
Okazuje się, że nie tak łatwo zawłaszczyć coś, co jest dziedzictwem całego narodu. Jedną z rzeczy, które najbardziej rozdrażniły Dobrą Zmianę i zastępy jej medialnych pomocników, był las biało-czerwonych flag ponad protestującym tłumem. Ci, którzy uznali, że są jedynymi depozytariuszami narodowych świętości, i którzy od dwóch lat powtarzają, że po stronie przeciwnej idą jedynie wyzuci z narodowego i państwowego poczucia byli esbecy opłacani przez Merkel i Sorosa, nie mogli zrozumieć, jak to jest, że ci „tak zwani Europejczycy” głośno i publicznie wypowiadają słowa takie jak „patriotyzm” i „naród”, że pod koniec każdej manifestacji śpiewają w uniesieniu hymn, ba, nie są im obce nawet pieśni Gintrowskiego i Kaczmarskiego. Wiceminister spraw wewnętrznych, p. Zieliński (ten, dla którego podlascy policjanci wycinali w czasie pracy konfetti), nie mógł zdzierżyć, gdy usłyszał demonstrantów śpiewających pod Sejmem „Mury”, i wyzwał ich na Twitterze od komunistów, esbeków, zdrajców i łotrów. Kaczyści tak długo ćwiczyli samych siebie i swoich zwolenników w widzeniu po drugiej stronie nie-Polaków, że w pewnym momencie chyba sami zaczęli wierzyć w swoją propagandę, i nagłe odkrycie faktu, że obóz przeciwny także wspierają Polacy, wywołało u nich dość bolesny dysonans poznawczy. Nic dziwnego, że wiceszefowi MSWiA ulał się jad. Nie tylko zresztą jemu: senator Bonkowski zobaczył na ulicy upiory bolszewickie i ubeckie wdowy.

Dlatego trzeba to wszystko zapamiętać, aby nie umknęło. Te tłumy stojące w ciepłym blasku świec. Aktorów czytających konstytucję. Studentki w koszulkach z napisem „ubecka wdowa, rocznik 1998”. Pieśń „Miejcie nadzieję” rozbrzmiewającą w ciepłym, łagodnym powietrzu lipcowych wieczorów. Okrzyki „wolne sądy” i „wolna Polska” bijące w rozgwieżdżone letnie niebo sprzed Pałacu Prezydenckiego. Białe róże i egzemplarze Ustawy Zasadniczej w rękach tłumu. Sędzię Gersdorf, pierwszą prezes Sądu Najwyższego, przepraszającą publicznie za arogancką wypowiedź o tym, jakoby 10 tysięcy złotych było w Polsce niska pensją. Wykłady prawa konstytucyjnego na wolnym powietrzu. Ręce uniesione w geście wiktorii. Leżących demonstrantów uderzających nogami w policyjne barierki. Zespół muzyczny towarzyszący blokadzie wyjazdu z Sejmu. Rzucony na ścianę Sądu Najwyższego napis „to jest nasz sąd”…
A przede wszystkim twarze. Skupione, poważne, czasem tylko kwitujące śmiechem informacje o kolejnych dziwactwach wymyślanych przez rządową propagandę i samych polityków obozu władzy. Twarze starsze i młodsze, twarze ludzi dwóch, a może i trzech pokoleń. Wielu z nich wyszło na ulicę pierwszy raz w życiu, inni pierwszy raz po wielu latach. Zapamiętajmy je i zapamiętajmy te dni, gdy okazało się, że polski patriotyzm nie musi mieć twarzy łysego osiłka z falangą na rękawie, a polska młodzież to nie tylko Kukiz, Korwin i skrajna prawica. Ta pamięć może być potrzebna, jeśli spełni się marzenie Prezesa o „dekoncentracji” i „repolonizacji” mediów, i nie będzie kto miał dawać odporu plugastwu wylewającemu się z ekranów „narodowej” telewizji. Wtedy mogą być bardzo potrzebni ci, którzy zapamiętali, jak było naprawdę.

***

Ale trzeba też zapamiętać inne obrazy. Trzeba wdrukować sobie w głowę twarz posła Piotrowicza, z cynicznym uśmiechem zamieniającego sejmową komisję sprawiedliwości w jakąś niespotykaną nawet w tym Sejmie parodię samej siebie. Niech nam nigdy nie umilknie w uszach wrzask, śmiechy i tupanie posłów Dobrej Zmiany szydzących z profesor Gersdorf, groźby posłanki Pawłowicz wobec dziennikarzy, niech nam się przypominają minister Błaszczak i wicemarszałek Terlecki, niemal taranujący ciałami każdego posła, który ośmieli się zbliżyć do Jarosława Kaczyńskiego. I niech zawsze pozostanie w naszych głowach obraz rozczochranego, purpurowego, zapluwającego się własną śliną Prezesa, wchodzącego na mównicę „bez żadnego trybu” i wywrzaskującego w kierunku ław opozycji słynny tekst o kanaliach, mordercach i mordach zdradzieckich. Niech nam to wszystko przypomina o tym, w ręku jakich ludzi znalazła się Polska, i że ta władza bywa nie tylko śmieszna w swojej głupocie i ignorancji, ale może być także groźna w swojej furii i nieprzewidywalności.

Bo że bywa nieprzewidywalna, nawet sama dla siebie, udowodniła właśnie przy okazji ustaw sądowych. Gdy dwie z nich były już gotowe, a trzecią właśnie przepychano przez parlament, do gry wkroczył Pan Prezydent, który zgłosił poprawki. Ponieważ jednak Pan Prezydent nawet w oczach własnej większości parlamentarnej od dawna nie był nikim więcej niż Adrianem z „Ucha prezesa”, większość owa postanowiła prezydenckie poprawki tak przerobić, żeby… nie dawały p. Dudzie absolutnie nic z tego, czego się domagał.
I wtedy Pałac postanowił pokazać Sejmowi, że żyjemy jednak w realu, a nie w „Uchu”. Pan Duda ustawy zawetował, przy okazji komplikując mocno sytuację Mariuszowi Kamińskiemu, gdyż sprawą jego ułaskawienia będzie się w wyniku tej decyzji zajmował jeszcze stary Sąd Najwyższy. Jeśli uzna, że ułaskawienie było bezprawne i jest nieważne, proces będzie musiał być dokończony, a minister straci dostęp do informacji niejawnych i – przynajmniej tak by było w normalnej Polsce – przestanie być ministrem.
Obojętnie z jakich powodów nagle wyczerpał się tusz w długopisie Pana Prezydenta, mieszaninę wściekłości, zdumienia i zakłopotania na twarzach liderów Dobrej Zmiany też warto zapamiętać.

***

Dobra Zmiana trwa. Jej przywódcy jednoznacznie dają do zrozumienia, że nie zejdą z raz obranej drogi. Prezes Kaczyński w trzygodzinnym niemal wywiadzie w Radiu Maryja stwierdził, że „reforma sądów będzie, i to radykalna, jak zapowiadaliśmy”, z kolei minister Macierewicz zdradził w Telewizji Trwam (taki się tu zrobił kraj, trochę jak Arabia Saudyjska: najważniejsi politycy objawiają obywatelom swoje myśli w mediach wyznaniowych) ostrzegł, że weto prezydenckie nic nie da, bo PiS ma plan skutecznego przeforsowania ustawy, którego na razie z wiadomych względów nie wyłuszcza, ale w swoim czasie wszyscy go poznamy. Minister Ziobro, najbardziej ugodzony wetem, grubiańsko poucza p. Dudę, że nie on i nie jego długopis jest w tym kraju najważniejszy. Trudno powiedzieć, czy na decyzję Pałacu wpłynęły protesty społeczne, perswazja środowisk bliskich prezydentowi, czy wszystko jest jedynie wynikiem znanej od dawna wzajemnej niechęci panów Dudy i Ziobry, jednak niezależnie od przyczyn całego zamieszania, mamy w tej chwili przynajmniej chwilową wojnę domową w obozie władzy, z czego opozycja i środowiska prodemokratyczne mogą i powinny się cieszyć.
Być może prezesowi uda się złamać prezydenta tak, jak już udało mu się złamać ministra Gowina, który jeszcze niedawno miał wątpliwości, a dziś znów deklaruje stanie murem za Dobrą Zmianą. Metod i możliwości nacisku z pewnością ma wiele. Jednak czasu nie cofnie: powstała trwała rysa na obrazie Zjednoczonej Prawicy jako monolitu, „ręki milionopalcej” sprawnie wymiatającej z różnych miejsc resztki złogów komunistycznych, i przebijającej osinowym kołkiem upiory bolszewickie. Nie jest poza tym wykluczone, że Prezesowi jednak nie uda się poskromienie swojego przedstawiciela na stanowisku prezydenta, i pisowska wojenka wewnętrzna przerodzi się w stan permanentny, co skutecznie utrudni frakcji rewolucyjnej budowanie dyktatury Prezesa. Obóz władzy, czy chce, czy nie chce, straci na obecnej sytuacji przynajmniej wizerunkowo, o ile nie politycznie.
To po pierwsze. Po drugie – i to być może jest rzecz ważniejsza – wreszcie obudziła się i policzyła się Polska demokratyczna, Polska, która, uznając prawo obecnej ekipy do rządzenia krajem, nie zgadza się na podkopywanie ścian nośnych demokracji. Padł mit stuprocentowej prawicowości polskiej młodzieży, mit apolityczności wykształconej ludności wielkich miast, padł wreszcie mit mówiący o tym, że demonstrować przeciwko rządowi wychodzą tylko i wyłącznie zwolennicy powrotu do III RP z jej warstwą rządzącą i wszystkimi błędami przez nią popełnianymi. Przemowy Leszka Balcerowicza czy Grzegorza Schetyny przez znaczną część demonstrantów przyjmowane były obojętnie, a przez niektórych wręcz z niechęcią, zaś z przedstawicieli środowisk neoliberalnych owacje zebrała przede głównie posłanka Nowoczesnej Kamila Gasiuk-Pihowicz. Bynajmniej nie za poglądy, ale za to, że odważyła się z sejmowej mównicy wykrzyczeć Prezesowi w twarz, że opozycję wybrał ten sam suweren, który dał mu władzę, i dlatego nikt nie ma prawa publicznie obrażać jej przedstawicieli. Z pewnością pomogło jej i to, że jest młoda, i nie jest z Platformy, dzięki czemu wydaje się nieskażona tym wszystkim, co kumulowało się przez lata i spowodowało w końcu upadek Polski platformerskiej.

Po trzecie wreszcie – być może bylismy świadkami narodzin mitu. Kto wie, czy kiedyś wieczorne „spacery turystów”, jak je lekceważąco nazwał minister Błaszczak, nie staną się symbolem początku drogi do nowej, wolnej Polski. Do Polski innej niż dziwaczna kaczystowska mieszanka sanacji z peerelem, ale też innej niż to, co było przed Jarosławem Kaczyńskim. Sprawiedliwszej i bardziej demokratycznej. Polski, która musi powstać, bo jeśli jej nie zbudujemy, będziemy na zawsze skazani na populistyczne dyktatury.

***

Sierpniowe, a więc wydane już po lipcowych protestach i decyzjach prezydenta Dudy orzeczenia Sądu Najwyższego i Naczelnego Sądu Administracyjnego zapadły w momencie najgorszym z możliwych. O ile jeszcze można doszukać się w decyzji SN jakichś przesłanek wynikających z próby ratowania resztek prawnej normalności (choć jest rzeczą wątpliwą, czy sąd miał prawo całkowicie abstrahować od charakteru i roli obecnego składu Trybunału Konstytucyjnego), o tyle to, co postanowił NSA, po prostu szokuje. Sąd ten ni mniej ni więcej, tylko uznał legalność unieważnienia przez Sejm własnych uchwał dotyczących wyboru sędziów TK i powołania w ich miejsce nowych. Teraz można już tylko czekać na następne „skuteczne unieważnienia”. Ciekawe tylko, kto pierwszy zostanie wygaszony. Rzecznik Praw Obywatelskich? Rzecznik Praw Dziecka? „Sejmowi” członkowie Krajowej rady Radiofonii i Telewizji, już bez czekania do oceny sprawozdania z działalności za rok bieżący? Kolejka jest długa, a Prezes zniecierpliwiony po prezydenckich wetach.
Uczestnicy protestów mogą się więc dziś czuć bardzo gorzko. Szczególnie, że ów przedziwny wyrok NSA został wydany akurat przez jedyny centralny trybunał polski, którego Dobra Zmiana jak na razie nawet nie postraszyła żadną ustawą „naprawczą”. Nic dziwnego, że nastroje w obozie demokratycznym mocno opadły, a wielu zaangażowanych w ostatnie protesty obywateli publicznie wyraża w internecie żal i rozczarowanie. Mnożą się deklaracje rezygnacji z uczestnictwa w ewentualnych kolejnych manifestacjach.
Tymczasem Dobra Zmiana szykuje ofensywę. Zapewne tuż po wakacjach wpłyną do sejmu prezydenckie projekty ustaw sądowniczych. Z tego, co można wyczytać w uzasadnieniach do prezydenckiego weta, Panu Prezydentowi zupełnie nie przeszkadza wygaszanie (jakie to piękne słowo – „wygaszanie” jest jak ostry nóż ukryty w miękkiej szmatce z króliczego futerka!) kadencji sędziów SN i Krajowej Rady Sądownictwa. Pan Prezydent prosi tylko, żeby minister Ziobro odkroił mu spory kawałek ze swojego decyzyjnego tortu, i żeby Pałac mógł się tym kawałkiem podzielić z „konstruktywną opozycją”, wyrażając w ten sposób wdzięczność wyborcom ruchu Kukiza za poparcie podczas ostatniej elekcji prezydenckiej. Bój o niezależność sądów wcale się więc nie skończył. A przecież to nie wszystko. Prezes zapowiedział ostatnio w Radiu Maryja tzw. dekoncentrację mediów, wczesną jesienią ruszą prace nad Narodowym Instytutem Wolności, iście orwellowską instytucją, mającą wziąć pod kontrolę rządu organizacje pozarządowe. A już dziś kaczyści otwierają kolejny bezsensowny front sporu z naszym sąsiadem i sojusznikiem zza Odry.

Żal i rozczarowanie uczestników Łańcucha Światła są zrozumiałe. Niezależnie od motywacji, którymi kierowały się SN i NSA, ich decyzje mocno podkopały i tak już wątłą konstrukcję tego, co zostało z polskiej demokracji i systemu instytucji państwowych. Byłoby jednak rzeczą najgorszą z możliwych, gdyby demokraci i ich zwolennicy właśnie teraz poddali się i przestali wychodzić na ulicę. Pokojowe protesty to dziś jedyna realna możliwość jeśli już nie powstrzymania, to przynajmniej maksymalnego spowolnienia podboju Polski przez najbardziej radykalne skrzydło obozu Dobrej Zmiany. Ciszę na ulicach i wieczory bez płonących świeczek ludzie prezesa Kaczyńskiego zinterpretują bowiem tylko w jeden sposób: jako przyzwolenie na jeszcze szybsze zmienianie Rzeczypospolitej w miks Węgier i Białorusi.

Dlatego nie wolno dziś gasić tych świec, bo gdy zgasną, zgaśnie nadzieja.