środa, 22 czerwca 2016

Nie uciekajmy od karnawału

To jest tekst dla tych i o tych, którzy są kibicami piłki nożnej. Inni pewnie go nie zrozumieją. To jest też tekst dla tych, którzy choć trochę martwią się o to, co się może w najbliższym czasie stać z Polską, Europą światem, nie ograniczając swoich zainteresowań jedynie do własnych spraw prywatnych. Inni zresztą chyba nie czytają takich blogów.

Końcówce rozgrywek grupowych turnieju Euro 2016 towarzyszy u nas atmosfera nieledwie narodowej euforii. Flagi na samochodach, gdzieniegdzie udekorowane narodowymi barwami balkony, tłumy w strefach kibica w tych miastach, które nie wystraszyły się zagrożenia terrorystycznego ani nie organizują żadnych ważnych zlotów międzynarodowych, i strefy takowe zorganizowały. Reprezentacja Polski awansowała do 1/8 finału Mistrzostw Europy, i przy tym fakcie bledną dziś wszelkie inne informacje, łącznie z groźbą Brexitu, hołdem złożonym przez panią premier Prezesowi w wywiadzie internetowym, strajkami w służbie zdrowia i służbie celnej, afrontem polskiego episkopatu wobec papieża, a nawet stopą posła Tarczyńskiego wystawioną z jacuzzi.
Co starsi i bardziej zrównoważeni kibice próbują co prawda uświadomić reszcie, że do Orłów Górskiego orzełkom Nawałki jeszcze trochę brakuje, ale kto by tam – szczególnie w grupie kibiców urodzonych po roku, powiedzmy, 1985 - słuchał opowieści starych dziadków! Bądź co bądź zdarzyło nam się wyjść z grupy na jakichkolwiek piłkarskich zawodach rangi mistrzowskiej po raz pierwszy od trzydziestu lat!

Poprzedni raz pamiętam aż za dobrze. Meksykański mundial roku 1986 oglądałem oczami dziesięciolatka wychowanego na telewizyjnych powtórkach bramki Domarskiego z Wembley i mającego za sobą kibicowską inicjację najpiękniejszą z możliwych: oglądanie Polaków zajmujących trzecie miejsce na świecie cztery lata wcześniej. Nic dziwnego, że o ile mogłem jeszcze zrozumieć 0:0 z Marokiem i to, że z raczej słabą wtedy Portugalią wymęczyliśmy ledwo-ledwo 1:0, o tyle dwa następne mecze były dla mnie szokiem. 0:3 z Anglią, które omal nie kosztowało nas awansu z grupy, a później przesławne czterobramkowe lanie z Brazylią wysadziły w powietrze całe moje ówczesne pojmowanie piłkarskiego świata, w którym Polska zajmowała miejsce w światowej czołówce na takich samych zasadach jak Włochy, Argentyna, Niemcy (wtedy jeszcze Zachodnie) czy wspomniana Brazylia – czyli miejsce stałe i niezmienne, mocą dotychczasowych sukcesów zagwarantowane. Dotarło do mnie – w sposób bardzo bolesny i okupiony łzami – że hierarchia w piłce nożnej wcale nie jest tak stała, jak się wydaje. I że mój kraj w panteonie wielkich znalazł się jedynie tymczasowo.
Potem, już jako nastolatek, a potem jako student, męczyłem się podczas meczów reprezentacji straszliwie, przeklinając okrucieństwo futbolu. Kolejne turnieje – mundiale i Euro z lat 1988, 1990, 1994, 1996, 1998, 2000 – oglądałem, jak my wszyscy, jako tzw. kibic neutralny, z duszą jeszcze posiniaczoną dotkliwymi porażkami w eliminacjach. Były w tej szarości jakieś przebłyski, jak choćby remisy z Holandią, Francją czy Anglią, ale więcej było upadków w rodzaju 0:3 z Norwegami i 1:5 z Francuzami (u siebie!) i kompromitujących zdarzeń takich jak choćby jednobramkowa wygrana z San Marino po golu Furtoka strzelonym… ręką. Naiwnie widziałem zwiastuny odrodzenia w sukcesie reprezentacji olimpijskiej w Barcelonie, w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów wiosną 1991 czy awansach klubów do Ligi Mistrzów w latach 1995-1996. Smuta jednak trwała, lata mijały, a bycie Polakiem i jednoczesne kibicowanie własnej drużynie narodowej stawało się powoli wyrafinowaną formą masochizmu.
A później przyszedł nowy wiek, a z nim nowe nadzieje. Na mundiale w roku 2002 i 2006 w końcu awansowaliśmy, co szczególnie w tym pierwszym przypadku wywołało euforię godną zdobycia tytułu mistrzowskiego. Hajtę i kolegów widziano z medalami na szyjach jeszcze zanim wyjechali do Korei. Skończyło się na trzech „meczach o” – „o-twarcia, o wszystko i o honor”, a 0:4 z Portugalią przypomniało o szesnaście lat wcześniejszy brazylijski koszmar. Powtórki – choć w nieco lepszym stylu – zaliczyliśmy cztery lata później, a potem na Euro w roku 2008 i 2012. Szczególnie ten ostatni występ bolał, bo przecież odpadnięcie już w pierwszej rundzie na własnym terenie jest uważane za szczyt piłkarskiej żenady. I niewielkim pocieszeniem był fakt, że solidarnie z nami równie szybko odpadli drudzy współgospodarze imprezy, Ukraińcy.

Cieszę się więc dzisiaj, że się w końcu doczekałem awansu, bo czekałem długo, ale jednocześnie wciąż mam obawy i moja radość jest nieco stonowana. Owo meksykańskie walnięcie młotkiem w głowę na zawsze oduczyło mnie bowiem dwóch rzeczy. Po pierwsze, oduczyło mnie nie bać się o następny mecz, po drugie – zbyt optymistycznie podchodzić do awansu z grupy. Po prostu z własnego kibicowskiego doświadczenia wiem, że taki awans jeszcze niczego nie gwarantuje, i jest dopiero wstępem do prawdziwych sukcesów. Z drugiej strony mam w sobie, po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna, jakąś taką dziwną, podskórną nadzieję, że tym razem musi być lepiej, bo i styl tego awansu, i wyniki zespołu są nieporównywalne z rokiem 1986. Wtedy prześliznęliśmy się do drugiej rundy jako najgorsza z awansujących drużyn, dziś wchodzimy do niej jako jedna z kilku zaledwie reprezentacji, które nie straciły gola w pierwszej fazie turnieju.
Poza tym, skoro futbolowa hierarchia jednak jest płynna, to czemu ta płynność – odwrotnie niż przed trzema dekadami – nie miałaby tym razem zadziałać na naszą korzyść?

W przeciwieństwie do wielu kibiców z mojego i starszych pokoleń, kompletnie nie dziwię się euforii tych, którzy Meksyku, a tym bardziej trzeciego miejsca w Hiszpanii, nie pamiętają. Dla nich ta jedna ósma to jest prawdziwy sukces – bo to faktycznie największy sukces Polaków, jaki im się zdarzyło oglądać. Przejście naszej drużyny na poziom, na którym w życiu jej nie widzieli. Dzisiejszym trzydziestolatkom, dwudziestolatkom i tym jeszcze młodszym naprawdę może się wydawać, że właśnie złapaliśmy jako naród piłkarskiego Boga za nogi. Lewandowski, Krychowiak, Błaszczykowski czy Fabiański w subiektywnym odczuciu młodszej części publiczności mogą już dziś dorównywać Bońkowi, Smolarkowi-ojcu, Buncolowi czy Młynarczykowi.
Młodzi nie pamiętają ani polskich medali, ani bolesnego spadku z piedestału, pamiętają za to pasmo rozczarowań, które właśnie wreszcie zostało przerwane. I pierwszy raz w życiu widzą biało-czerwoną jedenastkę, która broni się skutecznie, ale nie rozpaczliwie, i atakuje w sposób zorganizowany, a nie przy pomocy przypadkowych podań do przodu. Wreszcie widzą drużynę, która nie słania się ze zmęczenia już na pół godziny przed końcem meczu, nie kłóci się ze sobą na boisku, nie gwiazdorzy poza nim, nie unika kontaktu z dziennikarzami ani nie popada z nimi w konflikty, wreszcie – widzą drużynę prowadzoną przez rozważnego, rozsądnego trenera, który obserwuje wydarzenia na boisku i dostosowuje do nich taktykę i zmiany w składzie, nie trzymając się uparcie jednego schematu.
Nie twierdzę tu absolutnie, że obecny polski zespół nie ma wad, a trenerowi Nawałce należy już dziś oddawać hołdy równe tym składanym przez najwyższe organy państwa prezesowi Kaczyńskiemu, ale różnica mentalna i jakościowa w stosunku do lat poprzednich jest aż nadto wyraźna. „Wszyscy jesteśmy innymi zawodnikami niż cztery lata temu” – mówili nasi piłkarze po meczu z Ukrainą, i chyba po raz pierwszy można mieć pewność, że nie jest to tylko pusta deklaracja.

Może więc i my, którzy mniej lub bardziej świadomie pamiętamy, że bywało w historii polskiej piłki dużo lepiej, a do tego zdajemy sobie sprawę, że awans z grupy to jeszcze nie powód do stawiania pomników, powinniśmy jednak zarazić się tą euforią od tych, którzy nie pamiętają i sprawy sobie nie zdają?
Spróbujmy. Przypomnijmy sobie któryś z dziecięcych mundiali i tamtą, niczym jeszcze nie zmąconą wiarę, że będzie dobrze, bo być musi, a nasi są najlepsi, bo po prostu są i koniec. Przypomnijmy sobie to cudowne uczucie, gdy piłka jest całym światem, a boisko kosmosem. Przypomnijmy sobie tamte odczucia, zapomnijmy o późniejszych piłkarskich rozczarowaniach i dorosłej świadomości, że na futbolu świat się nie kończy. Niech się kończy, choć przez kilka(naście) dni. Zatknijmy flagi na samochodach, załóżmy biało-czerwone szaliki i dajmy się ponieść pięknu piłkarskiego karnawału. Może potrwa on jeszcze tylko cztery dni, a może będzie nam dane cieszyć się nim aż do 10 lipca – po raz pierwszy od lat mamy reprezentację, w której przypadku wszystkie warianty są możliwe.
Spróbujmy dać się ponieść tej fali, i nie wyrzucajmy sobie, że to dziecinne, bo przecież tyle razy miało być na mistrzostwach dobrze, a było źle. I niech nas nie gniecie sumienie, że wokół tyle zła, że kryzys uchodźczy, że Brexit, że ISIS, że Ziobro, że Prezes, że Donbas, że Xi Jinping i festiwal psiego mięsa, a my tu wrzeszczymy, tańczymy i śmiejemy się albo rzucamy przedmiotami, klniemy i płaczemy w zależności od tego, czy jedenastu facetów w kolorach naszej flagi wturla piłkę do bramki jedenastu facetów w innych kolorach, czy na odwrót. Zło całego świata nie zniknie, choćby Milik z Lewandowskim od teraz do finału w każdym meczu wbijali rywalom po pięć goli, ale gdybyśmy od czasu do czasu nie dawali sobie odpoczynku od myślenia o tym złu, bylibyśmy wszyscy nastawieni do świata mniej więcej tak, jak pewien brodaty minister o płonących oczach. Skłonność do ulegania atmosferze karnawału to wbrew pozorom jedna z najbardziej pożytecznych cech gatunku ludzkiego. A my dzisiaj, w Polsce, bardzo potrzebujemy odpoczynku od zmartwień. Choćby przez chwilę.
Póki więc ta chwila może trwać, niechaj trwa. I niech nas unosi na swoim grzbiecie karnawałowa fala na przekór wszystkim plagom tego lata: Brexitom i Trumpom, nawałnicom i upałom, hejterom wszelkiej maści, bucie tych, co przy władzy i głupocie tych od niej odsuniętych, niech nas niesie na przekór brodatym ministrom o płonących oczach i młodym liderom partyjnym o erudycji mrówki faraona. Niech trwa, bo dawno nie było czasów, w których tak bardzo byłby nam potrzebny właśnie karnawał, chwilowe zawieszenie rzeczywistości. Bo bardzo nam jest dziś potrzebny czas, w którym choć na chwilę narodowa flaga, koszulka z orłem i odśpiewany grupowo hymn przestają być zawłaszczanymi przez różne grupy znakami podziału i wzajemnej niechęci, stając się na powrót symbolami przypominającymi nam, że niezależnie od wszelkich podziałów jesteśmy wspólnotą, i że potrafimy jeszcze razem kibicować, bawić się, cieszyć i odczuwać dumę z każdego sukcesu tych, którzy nas - nas wszystkich od prawa do lewa! – reprezentują.

Cieszmy się i bawmy, gryźmy palce z nerwów i skaczmy do góry, pijmy toasty za kolejne bramki i choć przez chwilę nie myślmy o tym, co nas straszy poza magicznym zielonym prostokątem, w ciemności zaczynającej się tam, gdzie nie sięga łuna stadionowych reflektorów. To wszystko i tak do nas przyjdzie, gdy karnawał się skończy.
Nie uciekajmy więc od karnawału – bo nie wiadomo, kiedy będzie następny…




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz