poniedziałek, 5 lutego 2018

Czas parszywych dusz

Wydawało się, że wszystko już było i gorzej być nie może. Było słynne wystąpienie Prezesa na temat Arabów roznoszących zarazki, było podpalenie kukły Żyda we Wrocławiu, widzieliśmy obrazki z Panem Prezydentem paradującym na tle flag ONR-u i powieszonymi in effigie europosłami opozycji – już te wydarzenia wydawały się tak nieprawdopodobne i zawstydzające, że trudno sobie było wyobrazić, możliwość jeszcze głębszego zanurzenia się w brunatnym błocie. Chyba niejeden obserwator życia publicznego po cichu liczył na to, że po ostatnim reportażu telewizyjnym, demaskującym neofaszystów zajadających w lesie tort ze swastyką, Dobra Zmiana przynajmniej częściowo spróbuje przyciąć pazury wyhodowanemu przez siebie potworowi. Tymczasem okazało się, że nic z tego – potwór podrósł i trzyma Dobrą Zmianę za ręce. A to, co wypełzło z jakichś mrocznych nor przy okazji sporu o penalizację mówienia o polskiej współodpowiedzialności za wojenną tragedię narodu żydowskiego, wzbudza przerażenie.
Można się było spodziewać, że przyjecie nowelizacji ustawy o IPN-ie, zabraniającej „przypisywania wbrew faktom Narodowi Polskiemu” współudziału w zbrodniach hitlerowskich i różnych innych zbrodniach, wywoła niezadowolenie w Izraelu i w środowiskach żydowskich na świecie. Nie tylko bowiem sam przepis jest faktyczną próbą wprowadzenia elementów cenzury represyjnej do naszego systemu prawnego, to jeszcze sposób i tryb, a także wybór momentu, w jakim został wprowadzony, jest klasycznym przykładem tego, co nieodżałowany Władysław Bartoszewski nazwał kiedyś dyplomatołectwem. Nie wiem, jaki diabeł podkusił osobę, która zdecydowała o wniesieniu projektu pod obrady akurat w przeddzień Dnia Pamięci Holokaustu. Nie wiem, jaki inny diabeł (może ten sam?) kazał premierowi Morawieckiemu uznać, że akurat uroczystości rocznicy wyzwolenia Auschwitz są najlepszą okazją do publicznego zarzucania Izraelczykom, że w Yad Vashem „brakuje jednego drzewka, drzewka dla Polski”.. Wiem natomiast, że na miejscu izraelskiej pani ambasador (czy może już: ambasadorki?) też bym nie wytrzymał i odszedł od przygotowanego tekstu. Nawet dyplomaci mają ograniczone zasoby spokoju i cierpliwości.
Cała awantura przeciąga się, rozwija i zaczęła już żyć własnym życiem, którego chyba nawet ewentualne weto p. Dudy nie zabije. Doszło już do tego, że Izraelczycy zapowiadają odwołanie pani ambasador z Warszawy do kraju. Strona polska tymczasem brnie dalej: premier Morawiecki zaprosił dziennikarzy zagranicznych do Muzeum Rodziny Ulmów w Markowej i zbeształ tam polskich historyków, którzy ponoć „zmarnowali 25 lat wolnej Polski”, nie chcąc zaangażować się w politykę historyczną, jakiej, według premiera, „żądamy jako wspólnota”. Jeszcze w tym tygodniu do Polski ma przylecieć izraelski minister edukacji, który zapowiada „wypowiedzenie prawdy o udziale narodu polskiego w mordowaniu Żydów”. Nastąpi to zapewne podczas spotkania ministra z polskimi studentami. Obawiam się, że jeśli skończy się to jakąś pyskówką lub próbą zerwania spotkania na przykład przez jakąś bojówkę ONR czy Wszechpolaków, zostaniemy jeszcze tego samego dnia zasypani internetowym przekazem o „żydowskiej prowokacji”.
Na marginesie tego wszystkiego toczy się przy okazji proces idący dokładnie w kierunku przeciwnym wobec oczekiwań obozu rządzącego: zaczął się wysyp tekstów o polskich grzechach wobec Żydów. Wychodzą na jaw kolejne sprawy, choćby coraz głośniejsza historia mordu dokonanego na kilkunastu Żydach najprawdopodobniej przez polską ochotniczą straż pożarną w podkarpackiej Gniewczynie.

Można się więc było spodziewać rządowej akcji izraelskiej i kontrakcji Dobrej Zmiany. Można się też było spodziewać wysypu tekstów pod ogólnym hasłem „przecież myśmy ratowali Żydów, więc czego oni właściwie chcą”. Media społecznościowe zalewają przypomnienia sylwetek polskich Sprawiedliwych, których samo istnienie ma po pierwsze uzasadniać potrzebę istnienia przepisów antydefamacyjnych, po drugie – udowodnić rzekomą bezpodstawność żydowskich pretensji. Podłączyły się pod ten pomysł także media publiczne. Redaktor naczelny radiowej Trójki zaprosił na antenę Jerzego Zelnika (część jego krewnych zginęła w Holokauście), aby opowiadał słuchaczom o bohaterskich Polakach ratujących Żydów. Przy okazji p. Świetlik nie omieszkał pochwalić się „Dziadkiem, Babcią i ich Rodzeństwami, przechowującymi Żydów, zwalczającymi szmalcowników, zabijającymi Niemców”. Jeszcze chwila, a okaże się, że każdy Polak uratował jakiegoś Żyda, a szmalcownicy to tylko tak dla picu ich łapali, żeby Niemcy się czegoś nie domyślili. Tylko skoro tak, to dlaczego się tych Żydów tak mało przechowało do końca wojny?

Można się więc było spodziewać różnych rzeczy. Ale chyba mało kto spodziewał się, że wszystkich nas ochlapie szambo.

A szambo wybiło. Wylało się z internetu, z prawicowej prasy, a nawet z mediów „narodowych” (!) antysemickie, śmierdzące błoto. Jakby wstali z grobów Mieczysław Moczar i Bolesław Piasecki, i zaczęli znów nas zatruwać.
Rafał Ziemkiewicz, jedno z czołowych piór obozu dawniej zwącego się niepokornym, ubolewa nad niewdzięcznością Żydów, których pan Rafał zawsze tak zachwalał, a których część okazała się według niego, tu cytat, „głupimi, względnie chciwymi parchami”. Następnego dnia ten sam Ziemkiewicz wystąpił w dobrozmianowym programie satyrycznym „W tyle wizji”, gdzie ochoczo żartował sobie na temat obozów koncentracyjnych i technik zagazowywania więźniów. Dzielnie mu w tych heheszkach sekundował inny medialno-sceniczny herold Dobrej Zmiany, niegdyś szef komórki PZPR w radiowej Trójce, ale też – w co trudno dzisiaj uwierzyć – naprawdę świetny satyryk, Marcin Wolski. Wolski następnego dnia za swoje zachowanie przepraszał, Ziemkiewiczowi jakoś sdo tej pory nie wstyd.
Zastanawiam się, co trzeba mieć w głowie i ile mroku w duszy, żeby wyjątkowo obrzydliwego określenia "parch" używać wobec jakichkolwiek Żydów, w takim kontekście, dzisiaj, po Holokauście, i to właśnie w kraju, w którym Hitler kazał zbudować i rozpalić krematoria? Czyżby p. Ziemkiewicz, bądź co bądź filolog polski, a więc specjalista od słów i ich znaczeń, nie rozumiał, ze to właśnie wielowiekowa pogarda dla Żydów, zawarta między innymi w nieszczęsnym słowie „parch”, doprowadziła do Zagłady? Czyżby nie rozumieli tego szefowie redakcji, z którymi ów pisarz i publicysta współpracuje, a którzy ani słowem nie wspomnieli o tym, że nie chcą, aby publikował u nich facet używający publicznie antysemickich epitetów?
A przecież to nie jedyne ostatnio przykłady dyskursu wprost nawiązującego do najgorszych tradycji naszego życia publicznego. Red. Nisztor z „Gazety Polskiej” na antenie radia „narodowego” radził przeciwnikom prawa antydefamacyjnego „zastanowić się, czy nie powinni oddać polskich paszportów i zamienić je na izraelskie”. We wspomnianej już tutaj TVP podczas programu na żywo prowadzonego przez pp. Ogórek i Łęckiego osoba z widowni wypomniała jednemu z uczestników, działaczowi ruchu praw pacjenta Adamowi Sandauerowi, żydowskie pochodzenie i oświadczyła, że nie jest on Polakiem. W tym samym czasie na ekranie ukazywały się komentarze widzów, piszących m.in. o tym, że „naród polski rozczula się nad Żydami, a Żydzi kumają się z Niemcami”, „Żydzi złapani przez Niemców zdradzali polskie rodziny, które ich ukrywały” a „Izrael i całe lobby żydowskie pokazują prawdziwą twarz”. Trzeba przyznać, że prowadzący program odcięli się od tych opinii jeszcze w jego trakcie, ale co poszło w eter, to poszło, a próby wytłumaczenia całej sprawy atakiem trolli internetowych (zapewne lewackich) i awarią systemu komputerowego z daleka śmierdzą cynizmem lub głupotą.
Na szczęście, pani Magda i pan Jacek dość stanowczo potępili też antysemickie wycieczki w stosunku do Adama Sandauera. Pewnych rzeczy nie da się jednak cofnąć. Nie da się cofnąć upokarzającej sytuacji, gdy starszy człowiek, mający za sobą represje po Marcu 1968 roku, czuje się zmuszony do publicznego zapewniania w telewizji, że nie jest obrzezany i nie zna hebrajskiego, jakby ewentualne obrzezanie i znajomość tego języka były czymś niestosownym. To się stało, stało się w polskim medium publicznym, i jest to dla wszystkich ludzi przyzwoitych w tym kraju powód do wstydu. Ludzie o parszywych duszach wyszli z ukrycia i rozpoczęli spektakl szczucia, tak dobrze znany sprzed pół wieku.
W Polsce roku 2018 zapachniało szpaltami przedwojennego endeckiego „Prosto z Mostu”, moczarowskiego „Prawa i Życia” i narodowokomunistycznej „Rzeczywistości”. Jakby wstali z grobu lub wrócili z emerytury twórcy getta ławkowego, szafarze „dokumentów podróży stwierdzających brak obywatelstwa polskiego” i niestrudzeni tropiciele żydowskiego spisku w KOR-ze i „Solidarności”. Wyleźli ze swoich jam współcześni Piaseccy, Moczarowie i Porębowie. Wystarczyło kilka dni awantury o nowe przepisy, żebyśmy na nowo przekonali pół świata do prawdziwości słynnej tezy o polskim antysemityzmie wysysanym z mlekiem matki. Drugą połowę świata skłoniliśmy zaś do wpisywania w okienko Google'a frazy „#polishDeathCamp”. I znajdowania tam na przykład wypowiedzi byłego izraelskiego ministra finansów Jaira Lapida, twierdzącego, że „polskie obozy były i żadna ustawa tego nie zmieni”.

Dziś szambo wybiło także pod Pałacem Prezydenckim. Tłum narodowców pod wodzą posła Winnickiego i niejakiego Tumanowicza wykrzykiwał coś o „żydowskich kłamstwach” i „wymyślonym pogromie kieleckim”, skandował „nie przepraszam za Jedwabne” i żądał od prezydenta Dudy, aby ten „zdjął jarmułkę i podpisał ustawę”. Krzyczano o „żydokomunie, która podnosi łeb”, śpiewano „koniec wesela, wracajcie do Izraela”.
Pan Prezydent, który właśnie dopiero co wrócił z obchodów rocznicy likwidacji getta białostockiego), ma kłopot. Podpisze – dostanie klapsa od zagranicy i środowisk żydowskich, chyba nawet tych, które do tej pory popierały Dobrą Zmianę. Nie podpisze – dostanie go od „dorodnej młodzieży patriotycznej”, a drugiego zapewne od Prezesa. Tak czy siak, ma biedaczysko problem. A czas leci...

***

Władze Najjaśniejszej usilnie przekonują, że kara za „przypisywanie wbrew faktom Narodowi Polskiemu” różnych mniejszych i większych grzechów dosięgnie jedynie osoby świadomie piszące nieprawdę i przypisujące Polakom coś, czego nie robili. Jednak sam przepis jest sformułowany w taki sposób, że można go interpretować na różne sposoby, a sama materia raczej nie ułatwia jednoznacznych ocen i pozostawia osobom i instytucjom decyzyjnym ogromną dowolność.
Przypomnijmy: przyjęte przez Sejm przepisy zakazują „publicznego przypisywania wbrew faktom Narodowi Polskiemu” współudziału w zbrodniach nazistowskich (a także różnych innych zbrodniach wojennych) i „rażącego umniejszania winy rzeczywistych sprawców”. Z obszaru działania nowej regulacji łaskawie wyłączono twórczość artystyczna i naukową, ale o tym, co jest, a co nie jest twórczością artystyczną i naukową będzie decydował w pierwszym rzędzie ziobroludek, któremu wpłynie na biurko doniesienie od dowolnej grupy szczerze oburzonych przedstawicieli Narodu Polskiego. On także będzie decydował, co jest, a co nie jest faktem historycznym i na tej podstawie kierował sprawę do sądu lub ją umarzał. W dalszej kolejności sprawę będzie rozpatrywał sąd, który również będzie musiał ustalać prawdę historyczną, często w kwestiach, w których ze stuprocentowym ustaleniem wszystkich faktów problem mają nawet zawodowi historycy. A także będzie musiał jednoznacznie stwierdzić, czy to, co mu przedstawiono, to już nauka lub literatura, czy jeszcze publicystyka i reportaż.
Wyobraźmy więc sobie np. Andrzeja Stasiuka, który jeden ze swoich kolejnych ni to reportaży, ni to impresji, ni to gawęd poświęci na przykład wyprawie po podlaskich, lubelskich i podkarpackich sztetlach. Wystarczy, że przytoczy w niej kilka opowieści o szmalcownikach, o przejmowaniu przez Polaków pożydowskiego mienia, o polowaniach na ludzi ukrywających się po lasach – i już ma jak w banku donos ze strony „czynnika społecznego”. Bo skoro opisani szmalcownicy byli Polakami, ludzie urządzający się w mieszkaniach wymordowanych sąsiadów byli Polakami i bandyci szukający Żydów w lasach byli Polakami, to wszyscy oni stanowią na tyle dużą część Narodu Polskiego, że ów Naród – który przecież wedle własnego o sobie mniemania składał się w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach z samych Ulmów, Sendlerów i członków Żegoty – ma prawo czuć się „pomówiony wbrew faktom”.
Nie chciałbym być sędzią, który musiałby zdecydować, czy Stasiuk pisze reportaże, czy jednak dzieła artystyczne, i czy wobec tego trzeba mu przysolić trzy lata za „przypisywanie wbrew faktom Narodowi Polskiemu” tego i owego, czy też można uznać, że wszystko, co napisał, to tylko wizja artysty i wobec tego Naród Polski może swojego pisarza co najwyżej pocałować w pewną część ciała. Granice różnych gatunków wypowiedzi nie są przecież ostre, istnieją formy pośrednie, trudno na przykład jednoznacznie zakwalifikować niektóre gatunki prozy biograficznej, trudno też stwierdzić jednoznacznie, czy „Sąsiedzi” Jana Tomasza Grossa to dzieło popularnonaukowe, reportaż historyczny czy akt publicystyki bieżącej.
Zauważmy, że Stasiuk mógłby ani razu nie użyć w swojej książce sformułowania „polski obóz koncentracyjny”, przeciwko któremu jest ponoć skierowane ostrze nowelizacji (a które, co nieco zdumiewa, w uchwalonym przez parlamentarzystów tekście w ogóle nie pada!), a i tak mógłby się doczekać wezwania do prokuratutry. Obrońców dobrego imienia polskości i Polaków są dziś u nas przecież całe stada, ludzi, którzy byliby w stanie przeczytać ze zrozumieniem jakakolwiek książkę Stasiuka – zdecydowanie mniej.

Rzecz nie dotyczy jednak przecież tylko autorów krajowych! Izraelska ambasada z pewnością w jakimś stopniu przejmuje się ewentualnymi kłopotami polskich pisarzy i publicystów piszących o Zagładzie, ale nieporównywalnie bardziej obawia się kłopotów, jakie mogą pod rządami nowego prawa mieć polscy Żydzi, w szczególności nieliczni żyjący jeszcze ocaleńcy, którzy chcieliby jeszcze przed śmiercią złożyć niekoniecznie wygodne dla Polaków świadectwo. Czy jeśli starsza pani opowie na antenie prywatnej rozgłośni radiowej o swoich doświadczeniach ze szmalcownikami, to jeszcze będzie miała do tego prawo, czy – jeśli nie będzie w stanie przedstawić dowodów innych oprócz własnych słów i pamięci – musi się obawiać srogiego pisma od ziobroludków, straszącego ją karami za „pomawianie wbrew faktom Narodu Polskiego”? A jeśli ktoś zebrałby kilkadziesiąt takich świadectw i wydał je książkowo, to czy podlegałby pod ustawę tylko on, czy również jego rozmówcy? A co z osobami, które mieszkają w Izraelu i będą chciały takie świadectwa opublikować? Ustawa działa również za granicą i wobec cudzoziemców – czy izraelski dziennikarz publikujący niewygodne dla nas książki i artykuły o czasach Shoah mógłby się po przyjeździe do Polski spodziewać aresztowania?
Kształt nowych przepisów, który dobrozmianowym zwyczajem przegłosowano w senacie w środku nocy, budzi więc ogromne wątpliwości. Gdyby je wprowadzono w takiej formie, dawałyby one prokuraturze i sądom ogromne pole do interpretacji. A tam, gdzie istnieje zbyt szerokie pole do interpretacji, istnieje także pole do nadużyć. Szczególnie w kraju, w którym oficjalna ideologia partii rządzącej odwołuje się do najprymitywniej rozumianego, plemiennego patriotyzmu, a prokuratorzy i sędziowie faktycznie utracili niezależność od władzy wykonawczej. Wprowadzenie podobnych paragrafów nawet w kraju w pełni demokratycznym budziłoby niepokój. W państwie, w którym wola „powstającego z kolan” suwerena ma decydować o interpretacji prawa, a wymiar sprawiedliwości przekształcany jest w narzędzie do egzekwowania tej woli, przepisy takie stają się po prostu groźne.

Mamy już zresztą pierwszy przykład, w jaki sposób mogą owe paragrafy interpretować przeróżni obrońcy honoru narodowego, wszystkie te Reduty Dobrego Imienia i rózne inne reduty, które zapewne będą teraz pączkować, bo skoro dotację rządową mogła u nas dostać (i to jeszcze w III RP!) neonazistowska Duma i Nowoczesność, to tym bardziej mogą na nią liczyć patriotycznie wzmożeni antydefamatorzy. Oto poseł Winnicki, człowiek sprawiający wrażenie, jakby był krzyżówką przedwojennego falangisty z powojennym zetempowcem, stwierdził kilka dni temu, że ustawa powinna obejmować teksty takie, jak te publikowane przez Jana Tomasza Grossa, bo po pierwsze „niejako zawodowo zajmuje się on zakłamywaniem prawdy historycznej i znieważaniem Narodu Polskiego”, a po drugie immunitet naukowy go nie chroni, bo „Gross nie jest żadnym naukowcem, ponieważ nie reprezentuje żadnego warsztatu naukowego”.
Tak oto doczekaliśmy się czasów, w których ludzie nie posiadający nawet tytułu magistra będą mogli oceniać warsztat naukowy profesorów i na tej podstawie, wedle własnego widzimisię, publicznie twierdzić, że łamią oni prawo i, także wedle własnego uznania, donosić na nich, lub nie, do prokuratury. Posła Winnickiego pochwalono na wPolityce, „nowoczesnym portalu ludzi myślacych”, oburzając się jednocześnie na redaktor Renatę Kim, która ośmieliła się przypomnieć o strachu, jaki odczuwali ukrywający się Żydzi przed polskim otoczeniem. Całe szczęście, że red. Kim nie nosi nazwiska żydowskiego, tylko koreańskie – inaczej ani chybi wylałyby się na nią antysemickie fekalia.
***

Być może środowisko rządzące obecnie Polską rzeczywiście święcie wierzy, że gdy już wyczyścimy naszą przestrzeń publiczną z wszelkich odniesień do niechlubnych zachowań naszych rodaków w stosunku do zabijanej przez Niemców ludności żydowskiej, zadziała to na nas jak zaklęcie modyfikujące pamięć w opowieści o Harrym Potterze, a w mit niepokalanego, zawsze czystego w intencjach i czynach Narodu Polskiego uwierzą bez wątpliwości i bez wyjątku wszyscy Polacy. Tak jakby nie pamiętano, że nawet w czasach totalnej peerelowskiej cenzury prewencyjnej nie dało się zagłuszyć ludzkiej pamięci. Tym bardziej nie da się jej zagłuszyć dzisiaj.
Nie da się też pozbawić ludzi myślących umiejętności myślenia i kojarzenia faktów. A fakty, te świeże, z 2018 roku, raczej nie skłaniają do uwierzenia w przesadną życzliwość katolickich Polaków wobec ich żydowskich współobywateli.
Bo żyjemy, tu i teraz, w Polsce, w której słowo Żyd nie przestało w wielu środowiskach być rodzajem obelgi, gdzie od Żydów wyzywają się wzajemnie grupy kibolskie, a na murach roi się od rysunków szubienic z Gwiazdą Dawida. Tu i teraz możemy oglądać w telewizji działacza społecznego, który publicznie spowiada się ze swojej tożsamości narodowej, najwyraźniej czując się w obowiązku zapewnić, że nie jest to tożsamość żydowska. To w roku 2018 zwolennicy Dobrej Zmiany cynicznie grają na antysemickich stereotypach, przywołując jako wcielenie wszelkiego zła postać „Żyda Sorosa” i powiązanego z nim Adama Michnika. Temu drugiemu bez przerwy – i to nawet na forum intrernetowym „Gazety Wyborczej” - wypomina się rodowe nazwisko Szechter i żyjącego od dawna za granicą przyrodniego brata, stalinowskiego zbrodniarza o tymże nazwisku. To połączenie red. Michnika z Szechterem ma zresztą określony cel: przypomnienie mitu o tzw. żydokomunie i zaliczenie do niej nie tylko postaci dawno nie żyjących Bermana, Minca, Fejgina czy Różańskiego, ale także, jako ich „spadkobiercę”, żyjącego współcześnie Michnika, a co za tym idzie „Gazety” i całego koncernu medialnego Agory.

A przecież jest jeszcze w Polsce coś takiego, jak dawny sztetl. Są te wszystkie Kocki, Bychawy, Goraje, Tykociny, Węgrowy, Góry Kalwarie, Szczebrzeszyny, Tomaszowy... A w nich wciąż istnieją przerobione z żydowskich sklepów mieszkania z wyjściem prosto na ulicę, istnieją ulice Bóżnicze i Jatkowe. Resztki dziedzictwa, które otacza głucha cisza.
W Opolu Lubelskim cmentarz żydowski to kilka hektarów zarośniętych chaszczami. Na planie miasta stojącym u wejścia do urzędu miejskiego jest on oznaczony jako „cmentarz nieczynny” (przy czym cmentarz katolicki jest oznaczony jako „cmentarz czynny”, co sugeruje, że oba cmentarze są obiektami tego samego wyznania). Plac po synagodze to wciąż zaśmiecone chwastowisko bez żadnej informacji, co na nim stało i dlaczego już nie stoi. W Kocku ulicę Żydowską można dla odmiany znaleźć tylko na planie wiszącym na rynku – w terenie uliczka ta pozbawiona jest tabliczek z nazwą. W tym samym mieście stoi słynna Rabinówka, dawny dom kockich cadyków, do miasteczka przyjeżdżają żydowskie wycieczki z całego świata specjalnie po to, żeby go zobaczyć. Budynek kilka lat temu porządnie odnowiono, ale też nie ma na nim żadnej tabliczki z informacją, co to za dom i dlaczego jest ważny dla historii Kocka.
W Ożarowie barokowa synagoga jest obecnie pozbawionym dekoracji, zatynkowanym na gładko klocem, w którym kiedyś były jakieś zupełnie niereligijne przedsiębiorstwa, a obecnie nie ma nic. W synagodze bychawskiej do dziś znajdują się magazyny, a stan budynku jest opłakany. W łęczyńskiej znajduje się obecnie muzeum regionalne – ale tylko dlatego, że w swoim czasie zabrakło pieniędzy na jej wyburzenie. W Piaskach i Międzyrzecu na terenie wyburzonych przez Niemców dzielnic żydowskich stoją bloki. Ani w jednym, ani w drugim mieście nie ma żadnej, najmniejszej nawet tabliczki, która informowałaby o tym, co na miejscu tych bloków stało wcześniej i kto tam mieszkał. Są miasteczka, w których już po wojnie większość pożydowskich budynków po prostu rozebrano, często nie po to, żeby tam zbudować coś innego (np. w Kocku do dziś na terenie dawnego getta straszą puste place), ale po to, żeby zatrzeć żydowską przeszłość.
Wszystko to otacza gruba warstwa milczenia. Obecni mieszkańcy albo sami o kwestii żydowskiej wiedzą niewiele (poza tym, że „kiedyś tu byli Żydzi, ale ich Niemcy pozabijali”), albo na próbę rozmowy reagują niechęcią, cisza lub niemal agresją, często wyraźnie podszytą lękiem, że spadkobiercy zamordowanych „wrócą i wszystko zabiorą”. Jest to ta sama głucha cisza i wroga obojętność, która szantażowanym, ściganym i mordowanym Żydom towarzyszyła w latach Zagłady. I tak jak dziś jedynie nieliczni próbują, często wbrew powszechnej niechęci, dbać o żydowskie pamiątki, tak i wówczas tylko nieliczni ratowali swoich sąsiadów, często bardziej bojąc się swoich rodaków o parszywych duszach niż niemieckich żołnierzy.

Nikt, kto choć trochę myśli, nie uwierzy, że w takim kraju, w sytuacji panowania ekstremalnego zła, to samo społeczeństwo – mające przecież za sobą antysemicki trening końcówki lat trzydziestych - jakimś cudem na kilka lat zmieniło się w chór aniołów, kochających bliźnich jak siebie samych i na wyścigi ratujących żydowskich współbraci. Nie da się uwierzyć, że w czasach najgorszych z możliwych nie wyłaziły z dużej części Polaków te mroczne instynkty, które wyłażą dzisiaj, w czasach pokoju i względnego dobrobytu. Nie da się, i żadna ustawa nikogo do tego nie zmusi.