niedziela, 24 lipca 2016

Ministerstwo Głupoty Narodowej

Dzisiejszy wpis jest swego rodzaju apelem do Prezesa Rzeczypospolitej. Jak wiadomo, Pan Prezes czuwa nieustannie, aby Rada Ministrów pracowała rzetelnie i nie zaniedbywała żadnej z dziedzin życia naszego kraju. Jesienią zarządzono nawet w tym celu pewne zmiany w układzie ministerstw. Jednym one się podobają, innym nie – zależy to najczęściej od tego, czy ktoś lubi Prezesa, czy go nie lubi. Tym, którzy lubią, z reguły podoba się wszystko, co Prezes zarządzi, a tym, którzy nie lubią, marszałek Kuchciński zwykł ograniczać możliwość wypowiadania swojego zdania z trybuny sejmowej, więc rząd nie ma się o co martwić.
Za to – w obliczu rosnącej liczby działań i wypowiedzi różnych osób publicznych w Polsce, wywołujących swoją formą i treścią co najmniej zdziwienie nawet u średnio inteligentnego odbiorcy – zwykli obywatele czują się zaniepokojeni brakiem w gabinecie p. Szydło jednego ważnego ministerstwa, które by tymi wszystkimi wypowiedziami i działaniami zarządzało i może jakoś je nawet umiało wykorzystać dla dobra kraju.
Coraz bardziej potrzebne nam jest utworzenie Ministerstwa Głupoty Narodowej. Ministerstwo takie nie tylko zajęłoby się coraz większym obszarem wyjętym spod kontroli centrum dyspozycji politycznej nowej Polski, ale mogłoby również stanowić swego rodzaju most pojednania między zwolennikami kaczyzmu a opozycją, gdyż kandydaci do pracy w tej instytucji obrodzili gęsto po obu stronach barykady. Praca w MGN powinna bowiem być nagrodą za zasługi w produkcji materiału, którym instytucja ta miałaby zarządzać.

Na miejscu posła Kaczyńskiego zarekomendowałbym oddelegowanie do pracy w MGN dwóch ministrów od służb mundurowych i kilkorga innych ministrów od spraw cywilnych. Na ich miejsce z pewnością kogoś by szybko znaleziono, jak bowiem powszechnie wiadomo, znać na swojej robocie to się ostatecznie muszą dyrektorzy departamentów, a tak naprawdę to ich zastępcy, ale ministrowie to już niekoniecznie. Za pp. Błaszczaka, Macierewicza i kilka innych osób można uczynić ministrami kogokolwiek. Byle z partii rządzącej, tak bowiem postanowił Suweren.
Ministra Błaszczaka skierowałbym do nowego resortu w uznaniu jego zasług na polu tropienia macek gejostwa światowego wśród osób rysujących kredkami kwiatki na chodnikach. Co prawda minister odniósł się do kredek francuskich, ale przecież i u nas na każdym osiedlu można spotkać na trotuarach kolorowe malunki kredą (często są to właśnie kwiatki!), najprawdopodobniej złośliwie wykonywane przez osoby z ruchu LGBT niecnie się podszywające pod niewinne dzieci. Należy również docenić twórczy wkład ministra Błaszczaka w teorię zapobiegania aktom terrorystycznym. Otóż p. Błaszczak uważa, że najskuteczniej uchroni nas przed nimi powrót do chrześcijaństwa. W sumie racja: jeśli minister spraw wewnętrznych ma takie podejście do tematu, uratować może nas chyba tylko solenna modlitwa i kilka mszy, najlepiej odprawionych co najmniej w katedrze wawelskiej.
Ministra Macierewicza przyjąłbym do MGN za całokształt jego politycznej działalności. Pan Antoni uparcie doszukuje się znamion zamachu tam, gdzie ich nie ma i nigdy nie było, kilka razy zmienił zdanie na temat brzozy, która raz mogła, a raz nie mogła rozbić samolotu, deklaruje publicznie wiarę w istnienie broni elektromagnetycznej, stworzył komisję do spraw zbadania zbadanej już na wszystkie strony katastrofy, wpadł wreszcie na pomysł wygłaszania tzw. apelu smoleńskiego podczas każdej oficjalnej uroczystości upamiętniającej cokolwiek, choćby to coś miało miejsce przed wynalezieniem samolotu. Już nawet osoby życzliwe Dobrej Zmianie próbują wytłumaczyć ministrowi obrony, że jest to pomysł bezsensowny i samemu PiS-owi przynosi więcej szkody niż pożytku. Doszło do tego, że głos zabrała córka „brata poległego”, postać ikoniczna religii smoleńskiej, która kulturalnie, ale stanowczo skrytykowała mieszanie ofiar katastrofy w Smoleńsku z ludźmi rzeczywiście poległymi i zamordowanymi w różnych tragicznych okolicznościach. Po p. Macierewiczu spłynęło to jednak jak woda po gęsi – uparł się, że będzie przekonywać powstańców warszawskich, którzy apelu nie chcą, żeby go zechcieli. Problem w tym, że powstańcy są tak samo uparci, jak minister, i prędzej zrezygnują z asysty wojska, niż dadzą sobie wepchnąć apel poległych według koncepcji szefa MON.

Należałoby również skierować do MGN w trybie natychmiastowym dotychczasową minister edukacji, p. Zalewską, która mimo usilnych podpowiedzi ze strony redaktor Olejnik, nie umiała jej odpowiedzieć na proste pytanie, kto zabijał Żydów w Jedwabnem i Kielcach. Pani minister zachowywała się jak uczeń, który nie przygotował się na lekcję i żadne naprowadzanie na odpowiedź mu nie pomoże. Przy okazji twórczo wpłynęła na rozwój polszczyzny, nazywając Jedwabne „faktem historycznym, w którym doszło do wielu nieporozumień”. Nikt dokładnie nie wie, co to wyrażenie właściwie znaczy (bardzo przepraszam, ale kto z kim się nie mógł porozumieć „w fakcie historycznym”: mordowani z mordującymi???), ale dzięki pani minister powstało i zapewne będzie w przyszłości poręcznym kluczem zamykającym dyskusje nad innymi tego typu wydarzeniami.
Do pani minister edukacji powinien też dołączyć nowy prezes IPN, Jarosław (Jarosław!) Szarek, który z kolei jest przekonany, że sprawcami zbrodni jedwabieńskiej byli Niemcy, którzy jedynie „posłużyli się grupką Polaków”. W tym samym pokoju powinien też wykonywać swoje obowiązki jego kontrkandydat podczas wstępnej rekrutacji, nauczyciel historii z Puław, Marek Chrzanowski, który stwierdził, że IPN powinien po raz drugi zbadać sprawę jedwabieńską, bo on biedak nie wie, co ma mówić uczniom na ten temat. Najwyraźniej do pana nauczyciela nie dotarło, że powinien przekazywać istniejącą wiedzę historyczną, opartą przecież już nie na słynnej książce prof. Grossa, tylko właśnie na badaniach IPN!
W jednym pokoju z nimi dwoma powinien pracować nowy szef telewizyjnej Dwójki, niegdyś satyryk (i to naprawdę inteligentny i ceniony satyryk!), a dziś orędownik Dobrej Zmiany, Marcin Wolski. Stwierdził on ostatnio, że w Polsce rządzonej przez PO nie był zapraszany do mediów głównego nurtu, wskutek czego „czuł się jak Żyd w III Rzeszy”. Podczas rozmowy kwalifikacyjnej do MGN należałoby zapytać p. Wolskiego, co takiego z nim robili prześladowcy z Platformy: kazali nosić żółtą przypinkę z napisem „pisior”, powybijali mu szyby w oknach, otoczyli jego dom murem z tabliczkami „pisowski obszar mieszkaniowy, wstęp wzbroniony” i zabronili wychodzić na zewnątrz, czy może policjanci reżimu Tuska próbowali go zatrzymać i zastrzelić na ulicy za to, że należy do PiS-u? Bo właśnie tego typu rzeczy robiono Żydom w III Rzeszy, i nie wydaje mi się, żeby red. Wolski tego nie wiedział.

Obok pokoju pp. Wolskiego, Szarka i Chrzanowskiego powinien znaleźć się jakiś pokoik dla luminarza „dobrze zmienionej” elity intelektualnej, red. Ziemkiewicza, który raczył był ostatnio po zamachu w Monachium obrazić jego ofiary wpisem o Niemcach, którzy nie są przygotowani na bycie zabijanymi, bo do tej pory to oni zabijali. Jakoś panu Rafałowi umknęło, że ostatni raz to Niemcy zabijali kogokolwiek 70 lat temu, po czym dostali taką nauczkę, że dziś są jednym z najbardziej pokojowo nastawionych narodów europejskich. Do kanciapy red. Ziemkiewicza dokooptowałbym jeszcze posłankę Pawłowicz, która co i rusz generuje teksty predestynujące ją do wyższych stanowisk w nowym resorcie – zamach monachijski też ją do tego natchnął.
Całym tym zbiorem wybitnych niemcoznawców powinna zarządzać w randze kierownika pani doktor Ewa Kurek, która powiedziała ostatnio w TVP, że w Jedwabnem nie mogli nikomu robić krzywdy Polacy, bo nie istniało wtedy państwo polskie. Zastanawiam się tylko, czy p. Kurek wie, że po pierwsze swoją wypowiedzią zakwestionowała istnienie rządu emigracyjnego i Polskiego Państwa Podziemnego, po drugie najwyraźniej uważa, że rzezi wołyńskiej nie dokonali Ukraińcy (bo państwa ukraińskiego nie było wtedy dużo bardziej niż polskiego), a po trzecie – na co zwróciło uwagę wielu użytkowników Twittera – takiego Sienkiewicza oddała bez walki Rosjanom, Przybyszewskiego – Austriakom a Drzymałę – Niemcom.

Powinno się też skierować do MGN obecnego ministra sprawiedliwości, który wymyślił dostępną dla każdego państwową listę pedofilów, kompletnie się nie troszcząc o to, że w ten sposób zachęca obywateli do samosądów, a przy okazji naraża na niebezpieczeństwo Bogu ducha winne osoby podobne do pokazanych w internecie przestępców. Nietrudno sobie wyobrazić dziarskich młodzieńców dokonujących przy aplauzie tłumu – i w imieniu zdrowej moralnie masy Narodu, rzecz jasna! - linczu np. na bracie bliźniaku jakiegoś pedofila. Nikt przecież w takich sytuacjach nie patrzy w dowód osobisty, tak samo jak żadna z osób wybijających zęby tak zwanym „ciapatym” nie zastanawia się, jakiego rodzaju „ciapatością” legitymuje się ofiara. Agresywna grupa czy jednostka po prostu bije i już, szczególnie jeśli czuje przyzwolenie społeczne, które w przypadku linczu na osobniku uznanym za pedofila byłoby z pewnością jeszcze większe niż w przypadku linczu na osobniku uznanym za Araba.
W nowym resorcie absolutnie konieczne byłoby zatrudnienie dotychczasowego szefa MSZ p. Waszczykowskiego. Nasz szef dyplomacji, w przeciwieństwie do min. Błaszczaka, kredek się nie boi, za to z jego wypowiedzi wynika, że co prawda od syryjskich uchodźców wymaga odwagi żołnierskiej i wstępowania do legionów maszerujących na Damaszek, ale za to sam ma ochotę schować się do mysiej dziury na widok najbardziej nawet chuderlawego wegetarianina na rowerze. Ma też osobliwe poglądy na temat zakresu terytorialnego działania Komisji Europejskiej, która według niego nie powinna wtrącać się w sprawy należącej do UE Polski, za to absolutnie powinna to robić w przypadku nienależącej do tej organizacji Turcji.
W MGN dobrze czułby się także minister Szyszko. Jak wiadomo, jest to polityk, według którego słowo „stodoła” oznacza drewniany dom mieszkalny, i który najchętniej uciekłby do schronu atomowego w wypadku zauważenia na niebie smug chemicznych, a za najskuteczniejszy sposób ochrony parków narodowych przed szkodnikami uważa ich stopniowe wycinanie. Szkodników drzewostanu pan minister nienawidzi tak bardzo, że gotów jest zezwolić Polakom na wycięcie bez zezwoleń wszystkich drzew w kraju, byleby tylko wredne korniki i inne brudnice nie mogły ich dopaść.
Opiekę duchową nad resortem należałoby zaś powierzyć osobie, która dokonała ostatecznej redakcji listu Episkopatu na Światowe Dni Młodzieży. W liście tym ów anonimowy twórca trzy razy wymienił papieża nieżyjącego od ponad dekady, ani razu zaś tego, który żyje, aktualnie sprawuje urząd, i za kilka dni przyjeżdża do Polski.

***

Żeby jednak nie obarczać pracą w Ministerstwie Głupoty Narodowej jedynie członków i zwolenników „biało-czerwonej drużyny Dobrej Zmiany”, miałbym postulat nieco rewolucyjny, ale pożyteczny. Ponieważ Dobra Zmiana oskarżana jest bez przerwy o to, że pogardza opozycją i nie pozwala jej pracować dla dobra kraju, proponuję właśnie do Ministerstwa Głupoty Narodowej przyjąć niektórych polityków i członków zaplecza intelektualnego szeroko pojętej opozycji. Ba! – nawet powinno to być ich obowiązkiem, bo przecież i oni produkują sporo masy przerobowej dla tego urzędu.

Dlaczegóżby nie mógł tam pracować sam Lech Wałęsa, który chciałby po ewentualnym upadku obecnych rządów „wyrywać z korzonkami” wszystkich pisowców „od ministra do sołtysa”, chociaż sołtysi mogą być wybierani i odwoływani jedynie przez mieszkańców swoich wiosek i nic do nich żadnej zmianie, ani dobrej, ani niedobrej? I który tak udatnie i zgrabnie bronił się przed oskarżeniami o donoszenie na kolegów do SB, że zdecydowanie bardziej mu to zaszkodziło, niż pomogło? Jego obecność w resorcie stanowiłaby najpiękniejszy przykład zasypywania przez Prawo i Sprawiedliwość politycznych i historycznych podziałów.
Rzecznikiem prasowym MGN powinna zostać p. Agata Młynarska, zwolenniczka KOD i była dziennikarka TVP. Pojechała ona ostatnio nad morze i bardzo ja zdziwiło i zniesmaczyło, że przedstawiciele grup społecznych innych niż jej własna wypoczywają inaczej, niż jej się wydaje, że powinni. Utyskiwaniem na zły gust w kwestiach mody, odżywiania się i muzyki wczasowiczów z ludu pani Młynarska znakomicie wpisała się w kreowany przez obecną władzę obraz byłego establishmentu jako bandy pasożytów pogardzających ciężko pracującą i przez nich wyzyskiwaną resztą społeczeństwa, ale samo to mieściłoby się jeszcze w normie głupoty strony opozycyjnej, wszak pogardliwie w stosunku do warstw niższych „sprzedających wolność za 500+” wypowiadali się ostatnio różni publicyści.
Pani redaktor zapomniała jednak, że sama przez całe lata jako wpływowy pracownik TVP przyczyniała się do wyrabiania złego gustu w tych masach, które teraz tak krytykuje, a w różnego rodzaju galach biesiadnych i festiwalach czy imprezach plenerowych z udziałem artystów w rodzaju Dody niekiedy sama brała udział jako konferansjerka. Okazała więc pogardę wobec tych, dzięki którym do niedawna, jako gwiazda telewizji publicznej, miesiąc w miesiąc zarabiała więcej pieniędzy, niż niejeden krytykowanych przez nią miłośników disco polo zarabia przez rok. Więcej takich pań Młynarskich, a PiS, napędzany poczuciem upokorzenia tych, którzy mają pecha nie być elitą, będzie rządził wiecznie.
Z pewnością powinna zająć jakieś stanowisko w ministerstwie osoba, która wymyśliła system zapisywania się do Komitetu Obrony Demokracji. Głównymi cechami tego systemu są: konieczność osobistego dostarczania deklaracji członkowskich koordynatorom i konieczność akceptacji kandydata przez dwóch członków wprowadzających. Oczywiście, można i tak przyjmować, ale do loży masońskiej albo towarzystwa wzajemnej adoracji, a nie do masowego ruchu społecznego, którym podobno KOD ma być. Póki co łatwiej zapisać się do PiS-u niż do KOD-u, a chyba nie o to w tym wszystkim chodzi. Na obronę Komitetowi należy zaznaczyć, że i tak nie przebił nieboszczki PZPR, która wymagała jeszcze rocznego tzw. stażu kandydackiego.

Przydałaby się też w ministerstwie jakaś siła naukowa. Proponuję warszwskiego filozofa, profesora Mikołejkę, który jakiś czas temu uznał wszystkie polskie matki więcej niż jednego dziecka za „armię Kaczyńskiego” i zgraję pogardy godnych osobniczek, które „zostały kupione za 500 plus i mają w nosie naszą wolność”. Jakoś nie przyszło mu do głowy, że gdyby dotychczasowy establishment nie dopuścił do sytuacji, w której duża część społeczeństwa pozbawiona jest – często nawet pomimo stałego wykonywania pracy zarobkowej – elementarnego poczucia bezpieczeństwa socjalnego, nie byłoby w Polsce aż tylu osób skłonnych do takiej transakcji.
Z boku przy jakimś biureczku siadłby zaś sobie skromnie redaktor Żakowski, który pochwalił ostatnio przewodniczącego Schetynę za czystki w PO, stwierdzając, że były potrzebne, bo Platforma musi być silna, zwarta i gotowa, żeby móc… wygrać najbliższe wybory i urządzać nam Polskę po PiS-ie. O ile pamiętam, Platforma już raz urządzała nam Polskę po PiS-ie, i urządzała ją tak mądrze i skutecznie, że obywatele woleli głosować na dowolnego diabła, niż na Platformę. Redaktorowi nie przyszło do głowy, że gdyby partia p. Schetyny dostała kolejne lata w celu podobnie mądrego urządzania kraju na modłę neoliberalną, suweren wybrałby później następnego diabła, tylko byłby to diabeł jeszcze gorszy niż PiS.
Opiekun duchowy MGN powinien zaś otrzymać specjalnego asystenta do spraw opozycyjnej części ministerstwa. Najlepiej pasowałby tam ksiądz Stryczek, któremu wydaje się, że biedni w Polsce tak naprawdę nie są biedni, bo całkiem dobrze „żyją z tego, że wyglądają jak biedni”. W kontekście takiego stwierdzenia autorska akcja charytatywna ks. Stryczka pod nazwą „Szlachetna Paczka” wydaje się bezsensowna, bo jej pokazywani w telewizji beneficjenci z reguły na pierwszy rzut oka wyglądają jak biedni, czyli w rzeczywistości na pewno biedni nie są, więc ani szlachetne, ani nieszlachetne, ani żadne inne paczki nie są im do szczęścia potrzebne.

A ponieważ każde ministerstwo musi być wyposażone w portiernię i siedzącego w niej cerbera, proponuję na to stanowisko posła Dobrej Zmiany, p. Pyzika. Do jego obowiązków należałoby wpuszczanie lub niewpuszczanie osób chcących wejść do budynku. Swoje decyzje oznajmiałby im przy pomocy podstawowego zestawu gestów powszechnie zrozumiałych w całym świecie euroatlantyckim.

***

Pozostaje pytanie najważniejsze: kto miałby zostać ministrem głupoty narodowej?
Jedno jest pewne - powinna być to osoba wyjątkowa, która umiałaby całe to towarzystwo natchnąć do pracy dla dobra Ojczyzny, pracy na tym akurat odcinku walki o Dobrą Zmianę wyjątkowo ciężkiej, bo zarządzanie głupotą w kraju takim jak Polska jest zajęciem naprawdę trudnym i skomplikowanym. Musiałby to być człowiek obdarzony charyzmą i poparciem społecznym, a także nie ustępujący swoim podwładnym w umiejętności mówienia rzeczy kontrowersyjnych, nietuzinkowych i niepoprawnych politycznie. Ot, choćby ktoś, kto ma odwagę twierdzić, że szefem pierwszej „Solidarności” była inna osoba, niż ta, która była nim naprawdę.

Tylko czy Prezes Rzeczypospolitej zgodziłby się na takiego kandydata?









poniedziałek, 4 lipca 2016

Dżihad pszenno-buraczany

Boimy się od lat arabskiego dżihadu, boimy się tak bardzo, że nawet papież Franciszek nie dałby rady przekonać większości z nas do przyjęcia choćby jednego syryjskiego uchodźcy. Tymczasem okazuje się, że ulągł nam się nasz własny dżihad. Nasz, mój, twój, na własnej krwi wyhodowany, stworzony w czysto polskich, narodowo-katolickich umysłach nad talerzem parującego bigosu i kieliszkiem czystej wyborowej. Słowiański, płowowłosy, pszenno-buraczany.

„Zabicie wroga ojczyzny to nie grzech. To droga do nieba” – wlepki tej treści pojawiły się ostatnio na warszawskich ulicach. Jeszcze jakieś dziesięć lat temu, nawet w czasach pierwszej Dobrej Zmiany, zwanej wówczas „rewolucją moralną” i „budową IV RP”, ich pojawienie się wywołałoby zapewne głośny krzyk sprzeciwu w mediach, i to nie tylko tych zwanych obecnie „lewackimi”. Prawdopodobnie zresztą w ogóle by ich nie było, autorzy baliby się bowiem reakcji prokuratury, która w tamtych czasach mimo wszystko chyba zareagowałaby zgodnie z rolą, którą powinna spełniać w państwie jako tako demokratycznym.
Dzisiaj – gdyby nie „Gazeta Wyborcza” i współprzewodnicząca Partii Razem Marcelina Zawisza – być może w ogóle nikt by się nad ta sprawą nie pochylił. Nawet nie dlatego, że naklejki są produktem wytworzonym na zlecenie zespołu Zjednoczony Ursynów, wykonującego tzw. rap patriotyczny, a więc nie firmuje ich żadna oficjalna organizacja polityczna, a u nas rzeczy niepolityczne w zasadzie już prawie nie istnieją, o ile nie są np. piłkarską reprezentacją kraju. Nikt by się nie pochylił, bo pod rządami Dobrej Zmiany jesteśmy każdego dnia oswajani ze słowną i symboliczną przemocą, i oswoiliśmy się z nią już tak bardzo, że prawie jej nie zauważamy. Przypomina to trochę oswajanie nas z podskórną pogardą dla niższych warstw społecznych, które stosował obóz neoliberalny (stygmatyzacja osób uboższych, starszych, mieszkających w małych miastach i na wsi, bezrobotnych i religijnych jako wyborców mniej wartościowych, co miało w założeniu odbierać pisowskiej opozycji siłę mandatu społecznego). Obecna władza robi to samo w stosunku do wszystkich przeciwników politycznych Prawa i Sprawiedliwości. A prezes Kaczyński i jego przyboczni sprawiają wrażenie ludzi kompletnie się nie przejmujących ani tym, co wygadują i wypisują publicznie zwolennicy prawicy, ani tym, do czego takie słowa mogą doprowadzić. Najważniejszy jest bowiem doraźny efekt propagandowy.

Zaczęło się, jak pamiętamy, od sprawy uchodźców arabskich. Sam Prezes oskarżył tych ludzi o roznoszenie chorób, a skrajna prawica wyszła na ulice z hasłami o „jebaniu islamu” i okrzykami „nie islamska, nie laicka, wielka Polska katolicka”. Do walki zaś zagrzewali narodowców niektórzy księża katoliccy. Niewiele czasu dzieliło pierwsze agresywne wystąpienia uliczne tzw. „młodzieży patriotycznej” od pierwszych czynnych ataków na ludzi o innym niż czysto biały kolorze skóry. Dość ciekawe były zresztą reakcje bardziej umiarkowanych wyborców prawicy: podczas rozmów z nimi można się było dowiedzieć, że za rozbite nosy Chilijczyków i Hindusów odpowiada premier Kopacz, która zaprosiła uchodźców do Polski, a przecież można było przewidzieć, że niektórzy ludzie mogą ze strachu sięgnąć po przemoc. Roślina o nazwie „wina Tuska”, zasiewana uparcie przez PiS, wyrosła w głowach „patriotów” tak bujnie, że przetrwała nawet jego odejście z krajowej polityki. Zmodyfikowano jej tylko trochę nazwę.
Potem rozpoczęła się pisowska kampania zohydzania przeciwników wewnętrznych, wyzywanie ich od zdrajców, Polaków gorszego sortu, ludzi drugiej kategorii, elementu animalnego, antypolskich donosicieli, Targowicy i tym podobnych. Kampania ta była przez Prezesa nie tylko tolerowana, ale wręcz została przez niego zainspirowana podczas słynnego przemówienia, będącego odpowiedzią na pierwszą dużą demonstrację Komitetu Obrony Demokracji. Kampania ta wywołała nie tylko lęk i niesmak wśród zwolenników obozu demokratycznego, nawet tych nie popierających KOD-u ani sprzymierzonych z nim partii politycznych, ale także falę nienawistnych komentarzy w mediach i internecie, skierowanych przeciwko polskim demokratom. Do anonimowego hejtu przyłączali się prawicowi politycy, postulując na przykład ogolenie głowy posłanki Gasiuk-Pihowicz. Wszystko to przy dość biernej postawie organów ścigania. Chłopcy ministra Ziobry nawet słynnego transparentu o ladacznicach i szubienicach, wywieszonego na warszawskiej „Żylecie” nie uznali za czyn karalny, ale za „element debaty publicznej”. Zapewne ten ostatni akt wyrozumiałości Dobrej Zmiany w stosunku do zwolenników wieszania przeciwników politycznych ośmielił raperów ze Zjednoczonego Ursynowa do umieszczenia swoich wlepek w przestrzeni publicznej.
Logicznie rzecz biorąc, trudno się było spodziewać, że się one w niej nie pojawią. Skoro bowiem zapowiedź wieszania jest elementem debaty publicznej, to dlaczego nie miałaby nim być prosta informacja o tym, jak Pan Bóg ocenia zabijanie wrogów ojczyzny? Tym bardziej, że w przeciwieństwie do kibolskiego hasła, w tekście naklejek nie ma ani jednego słowa pozwalającego zidentyfikować konkretnych wrogów ojczyzny, żadne Lisy ani inne KOD-y się tam nie pojawiają, z czego zapewne autorzy tych tekstów wywiedli przekonanie, że skoro prokuratura zostawiła w spokoju kiboli, to ich tym bardziej zostawi.
Dodatkowo, nasze organy ścigania i porządku publicznego mają teraz na głowie masę innych rzeczy. Trzeba zabezpieczyć szczyt NATO, zbliżają się Światowe Dni Młodzieży, też wymagające policyjnego zabezpieczenia, pod koniec lata odbędzie się Przystanek Woodstock, uznany w tym roku za imprezę podwyższonego ryzyka i także wymagający dodatkowej pracy od służb państwowych. CBA co i rusz wchodzi z kontrolami do kolejnych instytucji, niewykluczone, że zreformowana prokuratura będzie się musiała niedługo zajmować ich kierownictwem i pracownikami. W pojęciu chłopaków ze Zjednoczonego Ursynowa instytucje państwowe zapewne nawet nie będą miały czasu się zajmować głupią wlepką, której wydrukowania oni sami nie uważają zresztą za coś złego. Cóż zresztą może im zrobić prokuratura, skoro dopiero co red. Sierocki zaprosił ich do występu w „narodowej” TVP? Tak, Zjednoczony Ursynów dostąpił ostatnio zaszczytu obecności w kąciku muzycznym Teleexpresu.

***

Nie wiem, na ile Jarosław Kaczyński zdaje sobie sprawę, co rozpętał. Jego własna kampania hejtu wobec opozycji (i w ogóle wobec osób o innych poglądach) sama w sobie wyrządziła wiele szkód, jednak jej skutki stają się coraz groźniejsze przede wszystkim w wyniku innych działań obecnej władzy, może mniej spektakularnych, ale mocno użyźniających poletko, na którym może wzrosnąć trująca roślina już nie słownej, ale fizycznej przemocy.
Obóz Dobrej Zmiany nie ogranicza bowiem nawożenia tego poletka jedynie do aktów uderzającej wręcz tolerancji dla mowy nienawiści. Gdyby nawożenie sprowadzało się tylko do tego, być może dałoby się tę spiralę w końcu zatrzymać. Są przecież w Polsce „prawnoczłowiecze” i antyfaszystowskie organizacje pozarządowe, są – jeszcze - w miarę niezawisłe sądy, teoretycznie można nienawistników skarżyć do skutku, składać do sądów zażalenia na decyzje prokuratur, w ostateczności odwoływać się do organów międzynarodowych (choć w oczywisty sposób naraziłoby to skarżących na przyklejenie łatki „donoszących na własny kraj”). Rzeczą znacznie gorszą jest to, że kaczyści próbują „młodzież patriotyczną” włączyć w swój mechanizm propagandowo-ideologiczny, a nawet wykorzystać ją jako jeden ze wsporników tworzonego systemu władzy.
Pierwszy z elementów tego planu prowadzi do swoistego „dopieszczania” tego środowiska (stąd widok Pana Prezydenta idącego w kondukcie Łupaszki na tle zielonych flag z falangą, słowa pisowców o kibolach jako o najbardziej patriotycznym elemencie społeczeństwa, wreszcie wyrozumiałość ministra Ziobry dla narodowca skazanego za szarpaninę z policją). W społeczeństwie wywołuje to wrażenie, jakoby poglądy, wypowiedzi i zachowania uznawane dotąd za skrajne, stały się normalną (i nie tylko moralnie neutralną, ale wręcz godną pochwały) częścią politycznego mainstreamu. Skoro rządzący obnoszą się ze swoim sojuszem z łysymi troglodytami skłonnymi do przemocy, mającymi wbudowany w psychikę imperatyw skanowania otoczenia w poszukiwaniu wrogów ojczyzny, skoro ludzie ci są dopuszczani na odległość kroku od salonów władzy, to widać żadni z nich chuligani, tylko dobrzy chłopcy z właściwie ustawioną patriotyczna busolą. A jeśli nawet ci z nich, którzy jednocześnie oddają się hobby kibolskiemu, czasem to i owo poniszczą albo ciut poszczerbią sobie lub policjantom łby w imię honoru barw klubowych, to i lepiej – przynajmniej wiadomo, że tacy nie uciekną do mamy, gdy przyjdzie do nas i po nas Putin.
A gdy grożenie przemocą, pochwała przemocy i zapowiadanie jej zastosowania zaczyna być przez wielu ludzi uznawane za normę, i skoro przekonanie to jest wzmacniane zachowaniami przedstawicieli państwa i prawa, już tylko krok dzieli nas od powszechnego uznania za normę wprowadzania brutalnych słów w czyn.
I tu musimy wspomnieć o drugim elemencie planu Prezesa. Tym, który w połączeniu z coraz większym oswojeniem z przemocą i nacjonalizmem może nas doprowadzić do tragedii.

Chodzi oczywiście o tworzone wlaśnie przez min. Macierewicza Oddziałów Obrony Terytorialnej. Nie wiem, jak sobie wyobraża pan minister te oddziały, jak planuje wprowadzić w nich dyscyplinę i w jaki sposób mają one stać się lojalnym wojskiem demokratycznego państwa (bo oficjalnie nasze wojsko nadal broni Polski demokratycznej), skoro wyraźnie zachęca się do wstępowania do nich tzw. „młodzież patriotyczną”, która po pierwsze z racji swoich często skrajnych poglądów daleka jest od szacunku dla demokracji i praw obywatelskich, po drugie przynajmniej częściowo wywodzi się z tzw. ruchów kibicowskich, a więc ze środowiska, które raczej trudno uznać za grupę obywateli zdyscyplinowanych i karnych. Obywatele ci bowiem potrafią w amoku zniszczyć stadion własnego klubu albo pół miasta, a swój stosunek do organów państwa wyrażają najczęściej złożonym z czterech liter skrótem postulującym uprawianie seksu analnego z funkcjonariuszami policji.
Jednocześnie właśnie owa „młodzież patriotyczna” słucha zespołów w rodzaju Zjednoczonego Ursynowa, wbijających im w głowy pogląd, że „Polska jest jedna, a kurew mnogo” (fuj, panowie patrioci, a co znowu to za wstrętny rusycyzm!?), to ona zapewne porozwieszała nieszczęsne wlepki. To ci ludzie słuchają innego „patriotycznego rapera”, Kękę, zapewniającego, że „jeszcze się przejdziemy Łyczakowską, stanie otworem Ostra Brama”, i ostrzegającego, że jeśli nie będziemy dość patriotyczni, to „Niemcy nas kupią za ojro, ojro”. Tenże wykonawca w innej piosence zwierza się ze swoich marzeń o tym, aby „z imieniem Polski umrzeć, śmiercią swoją ją uświęcić”, przy czym z tekstu wyłania się obraz jakiejś oczekiwanej krwawej narodowej rewolty przeciwko tym, którzy powinni wiadomo co robić „zamiast liści”.
O tym, jak bardzo z tego typu „patriotyzmem” jesteśmy już oswojeni, świadczy fakt, że wspomniany Kękę był jedną z gwiazd tegorocznych lubelskich juwenaliów. Nie zaprotestował nikt: ani uczelnie, ani studenci (nawet lewicowi), ani żaden z pozostałych wykonawców, ani sponsorujący imprezę lubelski browar.
I właśnie ludzi urobionych tego typu twórczością i medialną nacjonalistyczną propagandą zamierza Dobra Zmiana umundurować, dać im – przynajmniej na czas ćwiczeń i ewentualnych działań - broń, a w ramach ustawy antyterrorystycznej także prawo do interwencji, jeśli z jakąś gwałtowną demonstracją nie radziłaby sobie policja. Przy najlepszych chęciach trudno widzieć w tym pomyśle coś innego, niż stworzenie w każdym regionie grupy janczarów Dobrej Zmiany, która będzie wywoływała lęk samą swoją obecnością w terenie. Ot, takie ni to ZOMO, ni to ORMO, tyle że wojskowe, a nie policyjne. Na wojnie kompletnie nieprzydatne. Eksperci wojskowi są zgodni: jeśli naprawdę przyjdzie Putin, mamy zagwarantowane, że w otwartym boju nakryje całe to towarzystwo czapkami i pogoni pieszo do Jakucji.

Nikt natomiast nie jest w stanie zagwarantować, że w masie ochotników przyjętych do OOT nie znajdzie się mniejsza lub większa ilość świrów, którzy hasło o zabijaniu wrogów ojczyzny jako drodze do nieba wezmą na poważnie i będą próbowali je wprowadzić w życie. Skoro bowiem pojawiło się ono w przestrzeni publicznej, a najpierw w głowach artystów (?) ze Zjednoczonego Ursynowa, to zapewne drzemie też w innych głowach w całej Polsce, bynajmniej nie tylko artystycznych. Dorobiliśmy się po roku Dobrej Zmiany naszego własnego, polskiego, narodowo-katolickiego dżihadu. Dżihadu patriotycznego. Wystarczyłoby wszak na wlepce słowo „ojczyzna” zamienić na „islam”, i mielibyśmy gotowy slogan do wykorzystania przez propagandzistów Państwa Islamskiego.
Być może niektórym trzeźwiej myślącym i po prostu jeszcze w miarę normalnym Polakom teza, jakoby zabijanie kogokolwiek miało być dla chrześcijanina drogą do zbawienia, wydaje się w XXI wieku nieco szokująca. Niestety, jest u nas cała duża grupa ludzi mających w głowie trującą mieszankę „godnościowych” sloganów Prezesa, smoleńskiego „piijii-bziuu” ministra Macierewicza, kibolskiej ideologii siły i narodowo-katolickich porykiwań ks. Międlara. Pamiętajmy: platformerska pogarda dla wyborców prawicy i rozbudzanie strachu przed Prezesem wyprodukowała niejakiego Cybę, który ruszył z pistoletem polować na Kaczora, by w końcu zastrzelić w zastępstwie szeregowego radnego. Trudno przypuszczać, aby spuszczony ze smyczy i podlany katolickim sosem nacjonalizm, połączony z szerzącą się tolerancją dla nienawiści i podsycaniem strachu przed wszelką innością, nie wyprodukował jakichś Cybów w szeregach prawicowej młodzieży. Jak celnie to ujęła współprzewodnicząca Zawisza, „za chwilę obudzimy się z naszym krajowym odpowiednikiem ISIS – skrajnie prawicowymi zjebami, którzy strzelają do każdego i każdej, którzy im nie pasują do obrazka wielkiej Polski katolickiej”.

***

Można było sobie żartować z ruchu Moherowych Talibów, który próbowali kiedyś zakładać emeryci słuchający Radia Maryja, jednak w przypadku narodowo-katolickiego dżihadu nie należy ograniczać się do wyśmiewania, bo jeśli się po Polsce rozpleni myślenie kategoriami narodowych raperów z Ursynowa, będziemy się śmiać wszyscy - ale baranim głosem. Mała naklejka na warszawskiej ulicy jest bowiem czymś więcej, niż tylko jeszcze jednym znacznikiem pozostawionym w terenie przez skrajną prawicę. Przekroczono kolejną granicę: wezwanie do mordowania ludzi pożeniono z religią. Zrobiono to w kraju, w którym – jak w mało którym w Europie – religia pozostaje dla większości mieszkańców jednym z ważniejszych elementów tożsamości etnicznej i osobistej. Jeśli w takim społeczeństwie usprawiedliwia się przemoc przy użyciu języka religii, jest to równoznaczne z próbą podpalenia lontu, ciekawe tylko, na ile w tym konkretnym wypadku świadomą.
Bardzo bym też chciał wiedzieć, czy Prezes zdaje sobie sprawę z tego, jak niebezpieczną grę prowadzi, i że jest to gra niebezpieczna nie tylko dla Polski, ale i dla niego samego i innych funkcjonariuszy Dobrej Zmiany. Spuszczenie z łańcucha sił, które krzyczą „śmierć wrogom ojczyzny” i obiecują raj w nagrodę za polityczne morderstwa, faktyczne wycofanie się państwa z kontroli nad bezprawiem w debacie publicznej, zapraszanie ludzi o skrajnych poglądach do publicznej telewizji i zachęcanie ich do wstępowania do ochotniczych oddziałów paramilitarnych – wszystko to robione jest zapewne w przekonaniu, że oto PiS i skrajna prawica stworzyły pewną trwałą i wygodną symbiozę. Ma ona z grubsza polegać na tym, że władze pozwalają ugrupowaniom skrajnym na szerzenie antydemokratycznych idei, dopuszczają je do uczestnictwa w uroczystościach państwowych i faworyzują w mediach publicznych, a w zamian za to nacjonaliści nie przeszkadzają Dobrej Zmianie, wspierają ją w walce z „wrogami ojczyzny”, a nawet są skłonne częściowo poddać się pod wojskową komendę „dobrze zmienionego” MON-u. Z punktu widzenia Prawa i Sprawiedliwości jest to być może na chwilę obecną sytuacja idealna. Cichy, ale widoczny sojusz wszechwładnego Prezesa i łysych pałkarzy budzi w wielu środowiskach lęk i niepewność. Problem w tym, że sojusz ten wynika głównie z faktu, że w chwili obecnej PiS i pałkarze definiują wrogów ojczyzny mniej więcej tak samo. Jednak to nie Prezes decyduje, kto jest aktualnie wrogiem i zdrajcą dla „młodzieży patriotycznej” i jej przywódców.
A skoro tak, czy Jarosław Kaczyński wie, co zrobi, jeśli pewnego dnia sytuacja wymknie mu się spod kontroli, a spuszczone za jego przyzwoleniem ze smyczy amstaffy nie zechcą wrócić do nogi? Nie oszukujmy się: ugrupowania skrajnie prawicowe nie siedzą bezczynnie, i obecną sytuację wykorzystują do zwiększenia swych wpływów w społeczeństwie, szczególnie wśród ludzi młodych, z natury rzeczy chętnie podążających za hasłami głoszącymi wywracanie do góry nogami zastanego porządku. Co będzie, gdy nagle okaże się, że Dobra Zmiana to za mało? Może się przecież za kilka lat zdarzyć, że obrośnięci już w piórka, wzmocnieni nowymi siłami i okopani na mainstreamowych w istocie pozycjach narodowcy i ultrakatolicy powiedzą, że PiS zdradził i oszukał naród, że miała być zmiana na lepsze, a jest tylko wymiana starego establishmentu na nowy, że miała być polityka wstawania z kolan, a tymczasem Polska nadal klęczy, tyle że teraz nie przed Angelą Merkel, ale przed Xi Jinpingiem. A zaraz potem na warszawskich ulicach ktoś rozklei wlepki proponujące ogłupionej młodzieży zbawienie wieczne w zamian za głowę Prezesa.
Co wtedy zrobisz, Dobra Zmiano?













piątek, 1 lipca 2016

Smutek i duma

Piszę to dzień po meczu z Portugalią, i wciąż nie mogę się otrząsnąć. Półfinał był na wyciągnięcie ręki. O jeden rzut karny od nas.
Było prawie – prawie! - jak ze Szwajcarią. Znów strzeliliśmy za mało bramek z gry, znów sprokurowaliśmy sobie piłkarski horror do samego końca, ale tym razem niestety okrucieństwo futbolu ostatecznie dopadło nas, a nie przeciwników. Odpadliśmy. „Prawie” zrobiło w tym wypadku różnicę ogromną.

Porażka w karnych to najbardziej bolesny rodzaj przegranej, ale jednocześnie to najniższa porażka, jakiej można doznać na piłkarskim boisku. Odpadliśmy z tych mistrzostw, ale tym razem była to porażka bez wstydu. Odpadliśmy, ale wszyscy, tam, na stadionie i tu, przed telewizorami, czuliśmy po meczu nie tylko smutek, ale i dumę. Takiej Polski dawno na żadnych mistrzostwach nie oglądano. Oczywiście, wielu z nas ma po wczorajszym wieczorze bolesnego futbolowego kaca, ale to jest kac zupełnie inny od tego, który nam fundowano cztery, osiem, dziesięć, czternaście i trzydzieści lat temu.
Polski kibic ma po tym meczu oczywiste poczucie straty, ale nie upokorzenia.
Można wybrzydzać na indolencje strzelecką Milika, na to, że Lewandowski pierwszego gola strzelił dopiero teraz, że Krychowiak, próbując wybijać strzał Sancheza, bardziej nam zaszkodził, niż pomógł – ale to wszystko tak naprawdę detale. Jest w tej drużynie wiele rzeczy do poprawki, nie ukrywa tego zresztą sam trener Nawałka. Jednak nie zmienia to faktu podstawowego: po latach rozczarowań, po całych dziesięcioleciach niemocy, po obejrzeniu całej galerii osobliwości na ławce trenerskiej i gwiazdorów z przerośniętym ego na boisku, mamy wreszcie trenera na miarę oczekiwań i grupę ludzi, którzy swoje indywidualne sympatie, antypatie i ambicje chowają do kieszeni w imię dobra drużyny. Bo to jest drużyna. Po raz pierwszy od bardzo dawna.
Porażka dopiero w rzutach karnych oznacza, że z tym trenerem i tym zespołem ludzkim mogliśmy przy odrobinie szczęścia zajść jeszcze przynajmniej o szczebelek wyżej. Choćbyśmy nie wiem jak krytykowali tego czy innego zawodnika, nie zmieni to faktu, że Polska osiągnęła na seniorskim turnieju mistrzowskim największy sukces od 1982 roku.

Porównania dotyczące ludzi działających w różnych warunkach i w różnych epokach historycznych zawsze są obarczone ryzykiem błędu i popełnienia anachronizmu, ale jeśli już można trenera Nawałkę porównywać do któregoś z poprzedników, to legendarny Kazimierz Górski pasuje tu chyba najbardziej. Nawałka, tak jak Górski, ma nieprawdopodobny instynkt, swoisty trzeci zmysł selekcjonerski, który pozwala mu dostrzegać diamenty nawet tam, gdzie inni widzą tylko popiół (przykład Pazdana mówi sam za siebie). Ma naturalną charyzmę, jednocześnie nie przejawiając ani krzty gwiazdorstwa. To wszystko pozwala mu nie tylko właściwie dobierać skład reprezentacji, ale także pozytywnie wpływać na stosunki międzyludzkie w zespole, tworzyć z tych piłkarzy drużynę, grupę ludzi połączonych wspólnym celem, wspólnymi emocjami i gotowych do wzajemnego wspierania się na boisku, umiejących przejść do porządku dziennego nad urazami i własnym interesem.
Nawałka dokonał rzeczy niezwykłej: stworzył reprezentację na ćwierćfinał Euro w kraju, w którym nadal kuleje system szkolenia, brakuje chętnych do pracy z młodzieżą, a osiedlowe placyki i boiska w imię ekonomicznej opłacalności sprzedano deweloperom i zabudowano blokami. Orliki, choćby najpiękniejsze i otwarte całą dobę, nie zastąpią tego wszystkiego, co zostało zlikwidowane. Jako dzieciak mieszkałem na najmniejszym ursynowsko-natolińskim osiedlu w Warszawie. Gdy przyszła mi ochota na ganianie za piłką, do dyspozycji miałem osiem boisk. Były tam koślawe bramki, w większości bez siatek, w ciepłym półroczu biegało się w kurzu, w chłodnym – po błocie lub śniegu, ale miejsca do gry nie brakowało. Dziś na tym osiedlu jest jeden Orlik, pełniący dodatkowo funkcję boiska szkolnego i chyba nic więcej, a dzieci pewnie mieszka tam tyle samo, bo co prawda przyrost naturalny spadł, ale liczba ludności osiedla wzrosła co najmniej o jedną trzecią. Dawno tam nie byłem, ale podejrzewam, że na podwórkach wiszą tabliczki z napisami „zakaz gry w piłkę”. Tak jak na większości podwórek jak Polska długa i szeroka.

Stworzył więc Nawałka dobrą reprezentację w kraju, gdzie dziecko grające w piłkę jest traktowane przez dorosłych niemal na równi z chuliganem niszczącym kosze na śmieci i wybijającym szyby, gdzie dostęp do boisk dla młodzieży jest de facto reglamentowany, gdzie kluby sportowe w większości zatrzymały się w rozwoju na poziomie ostatniej dekady ubiegłego wieku, a eksportowe drużyny regularnie dostają lanie już w rundach wstępnych europejskich pucharów. Ostatni klubowy półfinał zaliczyliśmy w roku 1991, ostatnią rundę grupową – w 1996. W europejskiej piłce klubowej nas po prostu nie ma. Stan ten przez lata bywał traktowany jako usprawiedliwienie kolejnych porażek drużyny narodowej. Zwalniani po nieudanych eliminacjach i turniejach trenerzy, gdy już wykorzystali wszystkie inne argumenty, powtarzali jak mantrę, że „jaka liga, taka reprezentacja”, więc jeśli ktoś ma jakieś pretensje, to proszę bardzo, ale nie do nich. Bo przecież w kraju z taką ekstraklasą się po prostu nie da. Rekord dziwacznych usprawiedliwień pobił zaś Leo Beenhakker, który winę za swoje porażki zrzucił na… polską mentalność, z którą nie da się podobno osiągać sukcesów. Jakbyśmy w 1974 czy 1982 roku pożyczali sobie mentalność od innych narodów.
Obecny trener pokazał, że jednak się da, i nie przeszkodzi w tym ani słaba liga (tak naprawdę nie jest to sprawa najważniejsza: Hiszpanie przez całe lata mieli słabą reprezentację przy bardzo silnej lidze, Duńczycy wygrali Euro w roku 1992, nie mając w składzie ani jednego zawodnika z marniutkiej rodzimej ekstraklasy), ani polska mentalność, ani nawet deficyty systemu szkolenia i zasobu boisk. I że nie trzeba mieć w drużynie całego zastępu Lewandowskich i Błaszczykowskich, żeby dojść do ćwierćfinału, wystarczy dwójka egzemplarzy oryginalnych, uzupełnionych odpowiednio wybraną i zmotywowaną resztą. Aż strach pomyśleć, dokąd by ten zespół doszedł, gdyby nie katastrofalna forma strzelecka Milika.

Oczywiście, byłoby bardzo niedobrze, gdyby zaczęto teraz pisać o naszej reprezentacji tylko teksty pochwalne wymieszane z hagiografiami trenera. Można i należy zadawać pytania o Milika (może potrzebny był psycholog – strasznie dziwna była ta nagła utrata umiejętności celowania w światło bramki, którą ten zawodnik przecież posiada i pokazywał ją w eliminacjach), o taktykę (czy aby jednak w drugiej połowie nie była zbyt defensywna), o Kapustkę (czy z Portugalczykami nie należało go wpuścić wcześniej), wreszcie o rzuty karne i przygotowanie bramkarzy w tym względzie (Fabiański, fantastyczny w grze, przy karnych zachowywał się tak, jakby w ogóle ich nie ćwiczył na treningach).
Można i należy naciskać na PZPN, który pod kierownictwem Zbigniewa Bońka co prawda się zmienia, ale wolniej, niż powinien, trzeba krytykować poziom ekstraklasy, panujące w niej nieporządki i kult pieniądza, całkowicie nieraz przesłaniający aspekt sportowy, a także rozpanoszenie się w niektórych klubach tzw. ruchów kibicowskich, często oskarżanych o dość szemrane powiązania. Wręcz bezwzględnie należy się przyczepiać do systemu szkolenia dzieci i młodzieży, który nie dość, że od najmłodszych grup jest nastawiony bardziej na wyniki, niż na rozwijanie umiejętności, to jeszcze grzęźnie w patologiach czasem przypominających te znane ze szkolnictwa, z kiepskimi wynagrodzeniami, miękkim terrorem rodziców i religią sprawozdawczości na czele, a czasem te znane z dorosłej piłki i wymienione tu wcześniej. To wszystko utrudnia rozwój polskiego futbolu, a często odstrasza rodziców od posyłania maluchów na zajęcia piłkarskie, wielu osobom nasza piłka kojarzy się bowiem z bagnem pełnym dziwnych ludzi, dziwnych interesów i działającym na dziwnych zasadach, bagnem od którego należy trzymać się z daleka, bo może młodego człowieka wciągnąć i zatopić.
Powinni więc dziennikarze, blogerzy i kibice robić wszystko, aby zarówno nasza federacja piłkarska, jak i ministerstwo sportu (niechże się na coś przyda cała ta Dobra Zmiana!) z większym zapałem zwalczały sportowe patologie, a trenerowi Nawałce, jak każdemu innemu selekcjonerowi, należy patrzeć na ręce i zadawać pytania.

Wszystko to jednak nie może nam przesłonić najważniejszego: wydostaliśmy się z ciemnego lasu. Gole Błaszczykowskiego i rajdy Kapustki, bezbłędne interwencje Pazdana i wspaniałe parady Fabiańskiego, mrówcza praca Lewandowskiego, piękna, godna sportowców i reprezentantów kraju postawa całej drużyny, a także to, co piłkarze i trener prezentowali poza boiskiem, świadomość własnej wartości przy jednoczesnej skromności i świadomości braków i niedociągnięć – wszystko to budzi nadzieję na następne lata i turnieje.
Należy się tej drużynie od nas wielki hołd, podziękowanie i wyrazy uznania za twardość, nieustępliwość, odwagę i determinację w dążeniu do celu, za piękny, biało-czerwony karnawał, który oby był tylko przedsmakiem tego, co przynieść nam mogą kolejne eliminacje i mistrzowskie turnieje. Należy im się nasza wdzięczność nie tylko za tegoroczny wynik, za chwile radości, za pierwszy od 34 lat ćwierćfinał, ale być może przede wszystkim za przywrócenie nam futbolowej godności, za powrót nadziei, że nasze miejsce na piłkarskiej mapie świata znów będzie miejscem wśród walczących o strefę medalową, a nie wśród piłkarskich pariasów.

Za radość i nadzieję, za emocje i walkę, za przywróconą dumę polskich kibiców – za wszystko to Wam dziś, Panowie, dziękujemy.
I wierzymy, że to nie koniec, ale dopiero początek.