poniedziałek, 4 lipca 2016

Dżihad pszenno-buraczany

Boimy się od lat arabskiego dżihadu, boimy się tak bardzo, że nawet papież Franciszek nie dałby rady przekonać większości z nas do przyjęcia choćby jednego syryjskiego uchodźcy. Tymczasem okazuje się, że ulągł nam się nasz własny dżihad. Nasz, mój, twój, na własnej krwi wyhodowany, stworzony w czysto polskich, narodowo-katolickich umysłach nad talerzem parującego bigosu i kieliszkiem czystej wyborowej. Słowiański, płowowłosy, pszenno-buraczany.

„Zabicie wroga ojczyzny to nie grzech. To droga do nieba” – wlepki tej treści pojawiły się ostatnio na warszawskich ulicach. Jeszcze jakieś dziesięć lat temu, nawet w czasach pierwszej Dobrej Zmiany, zwanej wówczas „rewolucją moralną” i „budową IV RP”, ich pojawienie się wywołałoby zapewne głośny krzyk sprzeciwu w mediach, i to nie tylko tych zwanych obecnie „lewackimi”. Prawdopodobnie zresztą w ogóle by ich nie było, autorzy baliby się bowiem reakcji prokuratury, która w tamtych czasach mimo wszystko chyba zareagowałaby zgodnie z rolą, którą powinna spełniać w państwie jako tako demokratycznym.
Dzisiaj – gdyby nie „Gazeta Wyborcza” i współprzewodnicząca Partii Razem Marcelina Zawisza – być może w ogóle nikt by się nad ta sprawą nie pochylił. Nawet nie dlatego, że naklejki są produktem wytworzonym na zlecenie zespołu Zjednoczony Ursynów, wykonującego tzw. rap patriotyczny, a więc nie firmuje ich żadna oficjalna organizacja polityczna, a u nas rzeczy niepolityczne w zasadzie już prawie nie istnieją, o ile nie są np. piłkarską reprezentacją kraju. Nikt by się nie pochylił, bo pod rządami Dobrej Zmiany jesteśmy każdego dnia oswajani ze słowną i symboliczną przemocą, i oswoiliśmy się z nią już tak bardzo, że prawie jej nie zauważamy. Przypomina to trochę oswajanie nas z podskórną pogardą dla niższych warstw społecznych, które stosował obóz neoliberalny (stygmatyzacja osób uboższych, starszych, mieszkających w małych miastach i na wsi, bezrobotnych i religijnych jako wyborców mniej wartościowych, co miało w założeniu odbierać pisowskiej opozycji siłę mandatu społecznego). Obecna władza robi to samo w stosunku do wszystkich przeciwników politycznych Prawa i Sprawiedliwości. A prezes Kaczyński i jego przyboczni sprawiają wrażenie ludzi kompletnie się nie przejmujących ani tym, co wygadują i wypisują publicznie zwolennicy prawicy, ani tym, do czego takie słowa mogą doprowadzić. Najważniejszy jest bowiem doraźny efekt propagandowy.

Zaczęło się, jak pamiętamy, od sprawy uchodźców arabskich. Sam Prezes oskarżył tych ludzi o roznoszenie chorób, a skrajna prawica wyszła na ulice z hasłami o „jebaniu islamu” i okrzykami „nie islamska, nie laicka, wielka Polska katolicka”. Do walki zaś zagrzewali narodowców niektórzy księża katoliccy. Niewiele czasu dzieliło pierwsze agresywne wystąpienia uliczne tzw. „młodzieży patriotycznej” od pierwszych czynnych ataków na ludzi o innym niż czysto biały kolorze skóry. Dość ciekawe były zresztą reakcje bardziej umiarkowanych wyborców prawicy: podczas rozmów z nimi można się było dowiedzieć, że za rozbite nosy Chilijczyków i Hindusów odpowiada premier Kopacz, która zaprosiła uchodźców do Polski, a przecież można było przewidzieć, że niektórzy ludzie mogą ze strachu sięgnąć po przemoc. Roślina o nazwie „wina Tuska”, zasiewana uparcie przez PiS, wyrosła w głowach „patriotów” tak bujnie, że przetrwała nawet jego odejście z krajowej polityki. Zmodyfikowano jej tylko trochę nazwę.
Potem rozpoczęła się pisowska kampania zohydzania przeciwników wewnętrznych, wyzywanie ich od zdrajców, Polaków gorszego sortu, ludzi drugiej kategorii, elementu animalnego, antypolskich donosicieli, Targowicy i tym podobnych. Kampania ta była przez Prezesa nie tylko tolerowana, ale wręcz została przez niego zainspirowana podczas słynnego przemówienia, będącego odpowiedzią na pierwszą dużą demonstrację Komitetu Obrony Demokracji. Kampania ta wywołała nie tylko lęk i niesmak wśród zwolenników obozu demokratycznego, nawet tych nie popierających KOD-u ani sprzymierzonych z nim partii politycznych, ale także falę nienawistnych komentarzy w mediach i internecie, skierowanych przeciwko polskim demokratom. Do anonimowego hejtu przyłączali się prawicowi politycy, postulując na przykład ogolenie głowy posłanki Gasiuk-Pihowicz. Wszystko to przy dość biernej postawie organów ścigania. Chłopcy ministra Ziobry nawet słynnego transparentu o ladacznicach i szubienicach, wywieszonego na warszawskiej „Żylecie” nie uznali za czyn karalny, ale za „element debaty publicznej”. Zapewne ten ostatni akt wyrozumiałości Dobrej Zmiany w stosunku do zwolenników wieszania przeciwników politycznych ośmielił raperów ze Zjednoczonego Ursynowa do umieszczenia swoich wlepek w przestrzeni publicznej.
Logicznie rzecz biorąc, trudno się było spodziewać, że się one w niej nie pojawią. Skoro bowiem zapowiedź wieszania jest elementem debaty publicznej, to dlaczego nie miałaby nim być prosta informacja o tym, jak Pan Bóg ocenia zabijanie wrogów ojczyzny? Tym bardziej, że w przeciwieństwie do kibolskiego hasła, w tekście naklejek nie ma ani jednego słowa pozwalającego zidentyfikować konkretnych wrogów ojczyzny, żadne Lisy ani inne KOD-y się tam nie pojawiają, z czego zapewne autorzy tych tekstów wywiedli przekonanie, że skoro prokuratura zostawiła w spokoju kiboli, to ich tym bardziej zostawi.
Dodatkowo, nasze organy ścigania i porządku publicznego mają teraz na głowie masę innych rzeczy. Trzeba zabezpieczyć szczyt NATO, zbliżają się Światowe Dni Młodzieży, też wymagające policyjnego zabezpieczenia, pod koniec lata odbędzie się Przystanek Woodstock, uznany w tym roku za imprezę podwyższonego ryzyka i także wymagający dodatkowej pracy od służb państwowych. CBA co i rusz wchodzi z kontrolami do kolejnych instytucji, niewykluczone, że zreformowana prokuratura będzie się musiała niedługo zajmować ich kierownictwem i pracownikami. W pojęciu chłopaków ze Zjednoczonego Ursynowa instytucje państwowe zapewne nawet nie będą miały czasu się zajmować głupią wlepką, której wydrukowania oni sami nie uważają zresztą za coś złego. Cóż zresztą może im zrobić prokuratura, skoro dopiero co red. Sierocki zaprosił ich do występu w „narodowej” TVP? Tak, Zjednoczony Ursynów dostąpił ostatnio zaszczytu obecności w kąciku muzycznym Teleexpresu.

***

Nie wiem, na ile Jarosław Kaczyński zdaje sobie sprawę, co rozpętał. Jego własna kampania hejtu wobec opozycji (i w ogóle wobec osób o innych poglądach) sama w sobie wyrządziła wiele szkód, jednak jej skutki stają się coraz groźniejsze przede wszystkim w wyniku innych działań obecnej władzy, może mniej spektakularnych, ale mocno użyźniających poletko, na którym może wzrosnąć trująca roślina już nie słownej, ale fizycznej przemocy.
Obóz Dobrej Zmiany nie ogranicza bowiem nawożenia tego poletka jedynie do aktów uderzającej wręcz tolerancji dla mowy nienawiści. Gdyby nawożenie sprowadzało się tylko do tego, być może dałoby się tę spiralę w końcu zatrzymać. Są przecież w Polsce „prawnoczłowiecze” i antyfaszystowskie organizacje pozarządowe, są – jeszcze - w miarę niezawisłe sądy, teoretycznie można nienawistników skarżyć do skutku, składać do sądów zażalenia na decyzje prokuratur, w ostateczności odwoływać się do organów międzynarodowych (choć w oczywisty sposób naraziłoby to skarżących na przyklejenie łatki „donoszących na własny kraj”). Rzeczą znacznie gorszą jest to, że kaczyści próbują „młodzież patriotyczną” włączyć w swój mechanizm propagandowo-ideologiczny, a nawet wykorzystać ją jako jeden ze wsporników tworzonego systemu władzy.
Pierwszy z elementów tego planu prowadzi do swoistego „dopieszczania” tego środowiska (stąd widok Pana Prezydenta idącego w kondukcie Łupaszki na tle zielonych flag z falangą, słowa pisowców o kibolach jako o najbardziej patriotycznym elemencie społeczeństwa, wreszcie wyrozumiałość ministra Ziobry dla narodowca skazanego za szarpaninę z policją). W społeczeństwie wywołuje to wrażenie, jakoby poglądy, wypowiedzi i zachowania uznawane dotąd za skrajne, stały się normalną (i nie tylko moralnie neutralną, ale wręcz godną pochwały) częścią politycznego mainstreamu. Skoro rządzący obnoszą się ze swoim sojuszem z łysymi troglodytami skłonnymi do przemocy, mającymi wbudowany w psychikę imperatyw skanowania otoczenia w poszukiwaniu wrogów ojczyzny, skoro ludzie ci są dopuszczani na odległość kroku od salonów władzy, to widać żadni z nich chuligani, tylko dobrzy chłopcy z właściwie ustawioną patriotyczna busolą. A jeśli nawet ci z nich, którzy jednocześnie oddają się hobby kibolskiemu, czasem to i owo poniszczą albo ciut poszczerbią sobie lub policjantom łby w imię honoru barw klubowych, to i lepiej – przynajmniej wiadomo, że tacy nie uciekną do mamy, gdy przyjdzie do nas i po nas Putin.
A gdy grożenie przemocą, pochwała przemocy i zapowiadanie jej zastosowania zaczyna być przez wielu ludzi uznawane za normę, i skoro przekonanie to jest wzmacniane zachowaniami przedstawicieli państwa i prawa, już tylko krok dzieli nas od powszechnego uznania za normę wprowadzania brutalnych słów w czyn.
I tu musimy wspomnieć o drugim elemencie planu Prezesa. Tym, który w połączeniu z coraz większym oswojeniem z przemocą i nacjonalizmem może nas doprowadzić do tragedii.

Chodzi oczywiście o tworzone wlaśnie przez min. Macierewicza Oddziałów Obrony Terytorialnej. Nie wiem, jak sobie wyobraża pan minister te oddziały, jak planuje wprowadzić w nich dyscyplinę i w jaki sposób mają one stać się lojalnym wojskiem demokratycznego państwa (bo oficjalnie nasze wojsko nadal broni Polski demokratycznej), skoro wyraźnie zachęca się do wstępowania do nich tzw. „młodzież patriotyczną”, która po pierwsze z racji swoich często skrajnych poglądów daleka jest od szacunku dla demokracji i praw obywatelskich, po drugie przynajmniej częściowo wywodzi się z tzw. ruchów kibicowskich, a więc ze środowiska, które raczej trudno uznać za grupę obywateli zdyscyplinowanych i karnych. Obywatele ci bowiem potrafią w amoku zniszczyć stadion własnego klubu albo pół miasta, a swój stosunek do organów państwa wyrażają najczęściej złożonym z czterech liter skrótem postulującym uprawianie seksu analnego z funkcjonariuszami policji.
Jednocześnie właśnie owa „młodzież patriotyczna” słucha zespołów w rodzaju Zjednoczonego Ursynowa, wbijających im w głowy pogląd, że „Polska jest jedna, a kurew mnogo” (fuj, panowie patrioci, a co znowu to za wstrętny rusycyzm!?), to ona zapewne porozwieszała nieszczęsne wlepki. To ci ludzie słuchają innego „patriotycznego rapera”, Kękę, zapewniającego, że „jeszcze się przejdziemy Łyczakowską, stanie otworem Ostra Brama”, i ostrzegającego, że jeśli nie będziemy dość patriotyczni, to „Niemcy nas kupią za ojro, ojro”. Tenże wykonawca w innej piosence zwierza się ze swoich marzeń o tym, aby „z imieniem Polski umrzeć, śmiercią swoją ją uświęcić”, przy czym z tekstu wyłania się obraz jakiejś oczekiwanej krwawej narodowej rewolty przeciwko tym, którzy powinni wiadomo co robić „zamiast liści”.
O tym, jak bardzo z tego typu „patriotyzmem” jesteśmy już oswojeni, świadczy fakt, że wspomniany Kękę był jedną z gwiazd tegorocznych lubelskich juwenaliów. Nie zaprotestował nikt: ani uczelnie, ani studenci (nawet lewicowi), ani żaden z pozostałych wykonawców, ani sponsorujący imprezę lubelski browar.
I właśnie ludzi urobionych tego typu twórczością i medialną nacjonalistyczną propagandą zamierza Dobra Zmiana umundurować, dać im – przynajmniej na czas ćwiczeń i ewentualnych działań - broń, a w ramach ustawy antyterrorystycznej także prawo do interwencji, jeśli z jakąś gwałtowną demonstracją nie radziłaby sobie policja. Przy najlepszych chęciach trudno widzieć w tym pomyśle coś innego, niż stworzenie w każdym regionie grupy janczarów Dobrej Zmiany, która będzie wywoływała lęk samą swoją obecnością w terenie. Ot, takie ni to ZOMO, ni to ORMO, tyle że wojskowe, a nie policyjne. Na wojnie kompletnie nieprzydatne. Eksperci wojskowi są zgodni: jeśli naprawdę przyjdzie Putin, mamy zagwarantowane, że w otwartym boju nakryje całe to towarzystwo czapkami i pogoni pieszo do Jakucji.

Nikt natomiast nie jest w stanie zagwarantować, że w masie ochotników przyjętych do OOT nie znajdzie się mniejsza lub większa ilość świrów, którzy hasło o zabijaniu wrogów ojczyzny jako drodze do nieba wezmą na poważnie i będą próbowali je wprowadzić w życie. Skoro bowiem pojawiło się ono w przestrzeni publicznej, a najpierw w głowach artystów (?) ze Zjednoczonego Ursynowa, to zapewne drzemie też w innych głowach w całej Polsce, bynajmniej nie tylko artystycznych. Dorobiliśmy się po roku Dobrej Zmiany naszego własnego, polskiego, narodowo-katolickiego dżihadu. Dżihadu patriotycznego. Wystarczyłoby wszak na wlepce słowo „ojczyzna” zamienić na „islam”, i mielibyśmy gotowy slogan do wykorzystania przez propagandzistów Państwa Islamskiego.
Być może niektórym trzeźwiej myślącym i po prostu jeszcze w miarę normalnym Polakom teza, jakoby zabijanie kogokolwiek miało być dla chrześcijanina drogą do zbawienia, wydaje się w XXI wieku nieco szokująca. Niestety, jest u nas cała duża grupa ludzi mających w głowie trującą mieszankę „godnościowych” sloganów Prezesa, smoleńskiego „piijii-bziuu” ministra Macierewicza, kibolskiej ideologii siły i narodowo-katolickich porykiwań ks. Międlara. Pamiętajmy: platformerska pogarda dla wyborców prawicy i rozbudzanie strachu przed Prezesem wyprodukowała niejakiego Cybę, który ruszył z pistoletem polować na Kaczora, by w końcu zastrzelić w zastępstwie szeregowego radnego. Trudno przypuszczać, aby spuszczony ze smyczy i podlany katolickim sosem nacjonalizm, połączony z szerzącą się tolerancją dla nienawiści i podsycaniem strachu przed wszelką innością, nie wyprodukował jakichś Cybów w szeregach prawicowej młodzieży. Jak celnie to ujęła współprzewodnicząca Zawisza, „za chwilę obudzimy się z naszym krajowym odpowiednikiem ISIS – skrajnie prawicowymi zjebami, którzy strzelają do każdego i każdej, którzy im nie pasują do obrazka wielkiej Polski katolickiej”.

***

Można było sobie żartować z ruchu Moherowych Talibów, który próbowali kiedyś zakładać emeryci słuchający Radia Maryja, jednak w przypadku narodowo-katolickiego dżihadu nie należy ograniczać się do wyśmiewania, bo jeśli się po Polsce rozpleni myślenie kategoriami narodowych raperów z Ursynowa, będziemy się śmiać wszyscy - ale baranim głosem. Mała naklejka na warszawskiej ulicy jest bowiem czymś więcej, niż tylko jeszcze jednym znacznikiem pozostawionym w terenie przez skrajną prawicę. Przekroczono kolejną granicę: wezwanie do mordowania ludzi pożeniono z religią. Zrobiono to w kraju, w którym – jak w mało którym w Europie – religia pozostaje dla większości mieszkańców jednym z ważniejszych elementów tożsamości etnicznej i osobistej. Jeśli w takim społeczeństwie usprawiedliwia się przemoc przy użyciu języka religii, jest to równoznaczne z próbą podpalenia lontu, ciekawe tylko, na ile w tym konkretnym wypadku świadomą.
Bardzo bym też chciał wiedzieć, czy Prezes zdaje sobie sprawę z tego, jak niebezpieczną grę prowadzi, i że jest to gra niebezpieczna nie tylko dla Polski, ale i dla niego samego i innych funkcjonariuszy Dobrej Zmiany. Spuszczenie z łańcucha sił, które krzyczą „śmierć wrogom ojczyzny” i obiecują raj w nagrodę za polityczne morderstwa, faktyczne wycofanie się państwa z kontroli nad bezprawiem w debacie publicznej, zapraszanie ludzi o skrajnych poglądach do publicznej telewizji i zachęcanie ich do wstępowania do ochotniczych oddziałów paramilitarnych – wszystko to robione jest zapewne w przekonaniu, że oto PiS i skrajna prawica stworzyły pewną trwałą i wygodną symbiozę. Ma ona z grubsza polegać na tym, że władze pozwalają ugrupowaniom skrajnym na szerzenie antydemokratycznych idei, dopuszczają je do uczestnictwa w uroczystościach państwowych i faworyzują w mediach publicznych, a w zamian za to nacjonaliści nie przeszkadzają Dobrej Zmianie, wspierają ją w walce z „wrogami ojczyzny”, a nawet są skłonne częściowo poddać się pod wojskową komendę „dobrze zmienionego” MON-u. Z punktu widzenia Prawa i Sprawiedliwości jest to być może na chwilę obecną sytuacja idealna. Cichy, ale widoczny sojusz wszechwładnego Prezesa i łysych pałkarzy budzi w wielu środowiskach lęk i niepewność. Problem w tym, że sojusz ten wynika głównie z faktu, że w chwili obecnej PiS i pałkarze definiują wrogów ojczyzny mniej więcej tak samo. Jednak to nie Prezes decyduje, kto jest aktualnie wrogiem i zdrajcą dla „młodzieży patriotycznej” i jej przywódców.
A skoro tak, czy Jarosław Kaczyński wie, co zrobi, jeśli pewnego dnia sytuacja wymknie mu się spod kontroli, a spuszczone za jego przyzwoleniem ze smyczy amstaffy nie zechcą wrócić do nogi? Nie oszukujmy się: ugrupowania skrajnie prawicowe nie siedzą bezczynnie, i obecną sytuację wykorzystują do zwiększenia swych wpływów w społeczeństwie, szczególnie wśród ludzi młodych, z natury rzeczy chętnie podążających za hasłami głoszącymi wywracanie do góry nogami zastanego porządku. Co będzie, gdy nagle okaże się, że Dobra Zmiana to za mało? Może się przecież za kilka lat zdarzyć, że obrośnięci już w piórka, wzmocnieni nowymi siłami i okopani na mainstreamowych w istocie pozycjach narodowcy i ultrakatolicy powiedzą, że PiS zdradził i oszukał naród, że miała być zmiana na lepsze, a jest tylko wymiana starego establishmentu na nowy, że miała być polityka wstawania z kolan, a tymczasem Polska nadal klęczy, tyle że teraz nie przed Angelą Merkel, ale przed Xi Jinpingiem. A zaraz potem na warszawskich ulicach ktoś rozklei wlepki proponujące ogłupionej młodzieży zbawienie wieczne w zamian za głowę Prezesa.
Co wtedy zrobisz, Dobra Zmiano?













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz