niedziela, 14 sierpnia 2016

Lato (bez)nadziei

Dobra Zmiana najwyraźniej zajęła się nawet pogodą. Ostatnie lato dogorywającej III RP było aż do przesady słoneczne i gorące, jak większość wakacji po 1989 roku. Pierwsze lato nowej Polski przypomina wakacje w peerelu. Pochmurne, niezbyt ciepłe, chwilami mokre i wręcz zimne. Przeklinają je właściciele nadmorskich pensjonatów i ośrodków wczasowych, przeklinają je tłumy turystów, którzy po zeszłorocznym śródziemnomorskim sierpniu zaryzykowali wczasy w kraju. Pierwsze lato nowej Polski jest wspomnieniem tej sprzed 1989 roku, tak jak i ona sama przypomina nieco późny PRL.

Tak jak rok temu, tak i teraz pogoda koresponduje ze stanem społecznej aktywności. Rok temu zaprzysięgał się prezydent Duda. U wielu – wbrew pozorom nie tylko u zwolenników Prawa i Sprawiedliwości - budził nadzieję na nowy styl i nowe otwarcie. Dziś wiemy, że tak jak obecne lato przypomina te sprzed globalnego ocieplenia, tak obecny prezydent przypomina swoich poprzedników z Polski Ludowej, zwanych wówczas przewodniczącymi Rady Państwa. Instytucja ta, reprezentowana przez swojego szefa, formalnie była kolegialną głową państwa, faktycznie zaś była jedynie notariuszem decyzji zapadających w gabinetach Komitetu Centralnego. Prezydent Duda pełni taką samą funkcję, z tym, że KC jest dziś mniej sformalizowane. W pisowskich projektach zmian ustrojowych jego odpowiednik nazywany jest po prostu centrum dyspozycji politycznej, w rzeczywistości znajduje się w labiryncie neuronów i szarych komórek w głowie Prezesa. I chyba tylko u Prezesa budzi dziś Pan Prezydent jakąkolwiek nadzieję. W pierwszy rzędzie tę, że – mimo, iż wciąż ma taką konstytucyjną możliwość (ba, nawet powinność!) - nie zerwie się ze smyczy.

Rok temu, w upale i słonecznym blasku, trwała kampania parlamentarna, ścierały się różne koncepcje, również różne koncepcje Zmiany, bo czy tego chcą czy nie chcą dość żałosne figury rządzące dziś politycznym centrum, Zmiana jako taka była w Polsce autentycznym pragnieniem milionów, bynajmniej nie tylko tych głosujących na partię Prezesa. Skądś się przecież wziął Kukiz i jego program radykalnej zmiany ordynacji wyborczej, skądś się wzięli socjaldemokraci z Razem, nie był przypadkiem ani wysyp libertariańskich „kuców”, ani nagłe zaludnienie ulic przez ciemny i niebezpieczny żywioł nacjonalistyczny.
Po omacku, wybierając rozsądnie lub całkowicie nierozsądnie, szukaliśmy czegoś nowego. Jedni z nas, widząc coraz większe oderwanie elit od reszty społeczeństwa, podążali za pragnieniem sprawiedliwości i godności dla wszystkich warstw społecznych, inni mieli poczucie deficytu wolności ekonomicznej i niezrozumiałej opresji ze strony bezdusznych organów własnego przecież państwa, jeszcze inni lekarstwa na osobiste i zbiorowe lęki, na obawę przed społecznym wykluczeniem, wojną, terroryzmem, starciem kultur, szukali w plemiennych rytuałach faszyzujących ruchów „patriotycznych”. Wbrew pozorom w każdej z tych grup można było spotkać wyborców różnych partii opozycyjnych. Ugrupowania mainstreamu miały na to jedną odpowiedź: ledwo skrywaną pogardę dla wszystkich, którzy sprzeciwiali się kontynuacji dotychczasowych rządów i nie rozumieli dziejowej misji Platformy i jej sojuszników. Media prorządowe, politycy, ekonomiści mówili o „gówniarzach”, „frustratach” i „nieudacznikach, których Polska być może nie potrzebuje”, radzono skorzystać z „szansy emigracji”. W zamian za utrzymanie władzy obiecywano spełnienie postulatów PiS-u, Razem, Kukiza i Nowoczesnej razem wziętych, nie zauważając, że po pierwsze społeczeństwo widzi, że się one wzajemnie wykluczają, po drugie – zapamiętało, że przed wyborem Andrzeja Dudy ta sama Platforma publicznie wyśmiewała te postulaty jako niedorzeczne.
Z tego fermentu, z tego bulgotania społecznej magmy wziął się PiS u władzy. I także wielu ludziom dawał nadzieję. Jednym – że Dobra Zmiana w istocie będzie dobra. Innym – że niezależnie od tego, jak zła będzie, fundamentów demokracji jednak nie ruszy. Że Prezes będzie naszym prawicowym Justinem Trudeau: spróbuje wyczyścić system z tego, co jego zdaniem nie służy dobru kraju i obywateli, zachowując jednocześnie to wszystko, co zabezpiecza prawa i wolności, rozwój gospodarczy i dobrą jakość kontaktów międzynarodowych.

***

Dziś zamiast nadziei i fermentu mamy apatię pod zamglonym i chłodnym sierpniowym niebem. Dziś już wiadomo, że rządzą nami ludzie, którzy postawili sobie za cel skolonizowanie własnego kraju przy jednoczesnej próbie wmówienia obywatelom, że działają w ich imieniu i dla ich dobra, i którzy w tym dziele nie cofną się przed niczym, choć zapewne – i obym się nie mylił - nie zdecydują się użyć zinstytucjonalizowanej przemocy państwowej. Tego pochmurnego i chłodnego lata już wiemy, że wybraliśmy do władzy grupę, która wedle własnego widzimisię uznaje (lub nie) wyroki sądowe, umarza (lub nie) postępowania prokuratorskie, uznaje i nagradza (lub nie) prawdziwe lub nieistniejące zasługi historyczne różnych osób, potępia i karze (lub nie) propagowanie ideologii szowinistycznych i godzących w wolności obywatelskie – wszystko w zależności od aktualnie obowiązującej linii postępowania wyznaczanej w willi na Żoliborzu. Mamy władzę, która gdzie chce, tam stawia święte figury, tablice smoleńskie i głazy Lecha Kaczyńskiego, wydaje niekonstytucyjne ustawy i nie przejmuje się Trybunałem Konstytucyjnym, a spośród jego wyroków sama sobie wybiera te, które zamierza ogłosić i być może nawet ich przestrzegać, i te, których ani ogłaszać, ani przestrzegać nie ma zamiaru.
Ta władza ani nie strzela, ani nie bije, ani nie torturuje, Kaczyński nie jest Putinem, Erdoganem, Alijewem ani Sisim. On ma na społeczny opór i opozycję inny, trzeba przyznać, że zdecydowanie bardziej humanitarny patent: ostentacyjne ignorowanie jakiegokolwiek sprzeciwu. Żadne KOD-y, żadne partie opozycyjne, związki zawodowe, organizacje prawnicze, komitety helsińskie, komisje weneckie, brukselskie, strasburskie, watykańskie, ludzkie, boskie ani żadne inne nie są w stanie powstrzymać Prezesa przed robieniem tego, co robi, bo on je po prostu konsekwentnie i planowo ignoruje. Jego ludzie czasami z kimś się spotkają, uśmiechną, zapewnią o gotowości do dialogu, po czym wracają do kraju, bredzą coś o wstawaniu z kolan czy też obronie interesów kraju i „suwerena”, i dalej robią swoje. Przy każdym ataku z dowolnej strony stosują uniki lub wykorzystują energię przeciwnika do zneutralizowania jego działań i rozłożenia go na ziemi. Ot, takie polityczne aikido, w którego stosowaniu Prezes doszedł do perfekcji.

I może nie byłoby to takie frustrujące i wpędzające w beznadzieję, gdyby nie jakość i siła opozycji. Platforma pod przewodnictwem Grzegorza Schetyny właśnie ogłosiła skręt na prawo. Będzie się teraz przytulać do Kościoła, nie porzucając jednocześnie neoliberalizmu. Być może ma to być sposób na ugranie czegoś po prawej stronie (wyciągnięcie części prawoskrętnych przedsiębiorców od Kukiza i Prezesa?), ale jednocześnie świetna recepta na zablokowanie przepływu umiarkowanych wyborców od Nowoczesnej do PO. Trudno też będzie liczyć takiej Platformie na utrzymanie poparcia liberalnej światopoglądowo „Gazety Wyborczej”, dla której zresztą jest to kolejny kłopot, musiałaby bowiem ona postawić właśnie na Nowoczesną. Tymczasem partia ta wydaje się zbyt neoliberalna i „banksterska”, żeby nie kłóciło się to z obecną, coraz bardziej centrolewicową linią dziennika z Czerskiej.

Reszta opozycji też nie budzi nadziei. Wspomniana Nowoczesna jakby straciła impet i dryfuje, a jej postbalcerowiczowski program gospodarczy, jakby wyjęty z początków lat 90. ubiegłego wieku, może w połączeniu z nazwą ugrupowania budzić w roku 2016 raczej wesołość, niż chęć oddania głosu w wyborach. Nie sprzyjają jej zresztą nieprzemyślane wypowiedzi samego prof. Balcerowicza, który twierdzi, jakoby partie kwestionujące neoliberalizm chciały dojść w Polsce skokowo do niemieckiego poziomu zarobków, bo niższy im nie odpowiada.
PSL właściwie nie wiadomo, z kim trzyma i po której stronie stoi (od czasu do czasu jakby próbował stosować sprawdzoną dotychczas metodę „zgoda, zgoda, a Bóg wtedy rękę poda”, tyle że przy obecnym natężeniu zimnej wojny domowej metoda ta po prostu nie działa), wiadomo za to, że balansuje w okolicach progu wyborczego, i nie wiadomo, czy za trzy lata w ogóle będzie z tej partii co zbierać, szczególnie jeśli Prezes w taki czy inny sposób postara się zneutralizować ludowców podczas o rok wcześniejszych wyborów lokalnych. Jeśli PSL straci samorządy, straci podstawy istnienia, a kolejny kawałek tortu trafi do brzucha Dobrej Zmiany.
Jest wreszcie Kukiz, czyli ruch tylko formalnie opozycyjny, jest to bowiem opozycja a la russe, pełniąca funkcję mniej więcej taką, jak partia komunistyczna czy ruch Żyrynowskiego u Putina. Kukizowcy do czasu do czasu pozwalają sobie na krytykę władzy, czasem nawet ostrą, od czasu do czasu dla zasady zagłosują przeciwko jakiemuś rządowemu pomysłowi, jednak tam, gdzie chodzi o podtrzymanie skuteczności Dobrej Zmiany, grzecznie podnoszą łapki razem z wojskiem posła Jarosława. Robią to nawet posłowie narodowi, mimo że teoretycznie PiS jest dla nich za mało endecki i za mało patriotyczny, bo według nich powinien natychmiast w ramach Dobrej Zmiany wyprowadzić nas z Unii, a tego nie robi. Oprócz Kukiza jest jeszcze w Sejmie postkukizowa drobnica popierająca rząd, a poza Sejmem z ludzi rozsądnych Zandberg, a z mniej rozsądnych Kowalski, Braun, Korwin-Mikke… Z całego tego towarzystwa nadzieję na rzeczywiście dobrą zmianę budzi jedynie Partia Razem, problem w tym, że po początkowych sukcesach utknęła ona pod progiem wyborczym, a do tego wskutek pomyłki proceduralnej może stracić dotację z PKW. I marne to pocieszenie dla p. Zandberga, że neoliberałowie od Ryszarda Petru popełnili dokładnie taki sam błąd.

Obrazu beznadziei dopełnia to, co dzieje się w Komitecie Obrony Demokracji. Najgorsze jest nawet nie to, że ruch, który miał wstrząsnąć podstawami Dobrej Zmiany, grzęźnie w wewnętrznych sporach, utrudnia własnym zwolennikom formalne zapisywanie się, a do tego – w przeciwieństwie do partii rządzącej – w czasie wakacji niemal znikł z mediów (z wyjątkiem „mediów narodowych”, które od czasu do czasu przypominają narodowi, jacy to zdrajcy i zaprzańcy do KOD-u należą). Bardziej martwi, że KOD, w zasadzie na własne życzenie, stał się organizacją ludzi w co najmniej średnim wieku o co najmniej średnich dochodach. Przez ostatnie miesiące nie zrobiono nic, aby przyciągnąć młodych i doły społeczne, a więc siły, bez których nie da się obalić żadnej władzy. Od czasu do czasu prawicowi blogerzy z satysfakcją przypominają starą prawdę, że bez poparcia studentów i chuliganów nie da się zrobić rewolucji. To poparcie mają dziś w dużym stopniu PiS i jego głośni i cisi sojusznicy. Nic dziwnego, że robią swoją rewolucję, śmiejąc się Komitetowi prosto w nos.
Swoje dokładają zwolennicy KOD-u z warstw wyższych, okazujący widoczną pogardę warstwom niższym, które według nich „sprzedały wolność za 500 złotych” a do tego jeszcze ponoć nie umieją kulturalnie wypoczywać nad Bałtykiem. O tym, jak to się stało, że dla tylu ludzi w Polsce suma 500 złotych jest kąskiem na tyle smacznym, aby cokolwiek za nią przehandlować, od przedstawicieli byłego establishmentu nie usłyszymy ani słowa. Nie uświadczy się też u nich ani grama refleksji nad tym, jak to się stało, że światła i wszechwiedząca, europejska i nowoczesna elita wychowała sobie w wolnej Polsce tak niekulturalny, prostacki lud, mimo masowego wysyłania przedstawicieli tego ludu na studia. Nie wiem, w jaki sposób mogłyby te wszystkie wypowiedzi i działania osób związanych z ruchem powiększyć zastępy koderów, wiem za to, że z powodzeniem mogą powiększyć zastępy zwolenników Dobrej Zmiany i czyszczenia elit.
Wszystko to razem frustruje, odbiera nadzieję i coraz większą liczbę Polaków przeciwnych Dobrej Zmianie skłania do schowania się w bezpiecznym świecie prywatności i pozapolitycznych zainteresowań. Jeśli nie wierzyliśmy, że można bez użycia policyjnych pałek i obecności wojska na ulicach przejąć pełnię władzy i rozmyślnie złamać wszelkie umowy i zasady, a przy tym utrzymać wysokie poparcie społeczne i odebrać przeciwnikom ochotę do działania, to już nie musimy wierzyć. Już to wiemy, to się dzieje na naszych oczach.

***

Był jednak tego lata i promyk nadziei. Były Światowe Dni Młodzieży, impreza wprawdzie wyznaniowa i międzynarodowa, ale generująca przekaz, który dotarł w Polsce do ogromnej liczby ludzi, zarówno katolików, jak i pozostałych. Był papież Franciszek.

Paradoksalnie, Franciszek jest produktem idącej przez świat idei zmiany i nowego początku dokładnie w takim samym stopniu, jak nasz Prezes. A i splot wydarzeń, które doprowadziły go do Tronu Piotrowego, był równie trudny do przewidzenia jak ten, który doprowadził posła Kaczyńskiego do pełni władzy w Polsce. To są dwie twarze nowej epoki, twarz dobra i twarz zła, twarz zmiany niosącej nadzieję i zmiany niosącej strach. I właśnie u nas, w Polsce, na oczach całego świata zachodniego, stanęły one naprzeciw siebie.
Przyznam, że skojarzenia miałem podobne do większości obserwatorów pielgrzymki Franciszka: to, co się działo w Krakowie i okolicach, pod wieloma względami przypominało pielgrzymki Jana Pawła II w czasach słusznie minionych. Przywódca Kościoła katolickiego przyjechał do kraju, którego władzom było to kompletnie nie w smak, i mówił to, czego te władze absolutnie sobie nie życzyły, żeby mówił. Pyszna była scena na Wawelu, gdy cały garnitur pisowskich jastrzębi oraz Pan Prezydent (który jak zwykle miał na twarzy uśmiech wyrażający nie wiadomo skąd płynące poczucie zarozumiałego samozadowolenia), musiał wysłuchać papieskiego pouczenia o konieczności dialogu i otwarcia, zarówno na inaczej myślących we własnym kraju, jak i na przedstawicieli innych kultur i narodów. Uderzały kwaśne miny przedstawicieli naszych narodowo-katolickich władz partyjno-państwowych, gdy w Częstochowie Franciszek wzywał do wyzbycia się pragnienia „władzy, wielkości i sławy” i przypominał o chrześcijańskim powołaniu do służby drugiemu, pokory i szacunku wobec każdego człowieka, zwracały uwagę dziwne grymasy niektórych ministrów na dźwięk słów wzywających do miłosierdzia dla arabskich uchodźców.
Wszystko to było może jeszcze bardziej wymowne, niż w czasach komunizmu, o ile bowiem wtedy sprzeczność pomiędzy punktem widzenia Kościoła a punktem widzenia antyreligijnej z ducha peerelowskiej władzy była niejako naturalna, o tyle teraz słowa papieża wywoływały konsternację u przedstawicieli rządu wręcz demonstracyjnie podkreślającego swoją łączność z Kościołem i katolickim i przywiązanie do katolickiej tradycji.
Jeszcze bardziej wymowne były puste krzesła podczas mszy dla duchowieństwa w Łagiewnikach. Franciszek nie robi co prawda odgórnej rewolucji w polskim Kościele, nawet nie wspiera wyraźnie tej oddolnej (Watykan jest głuchy na to, co ma mu do powiedzenia choćby broniący się przed szykanami ze strony swojego biskupa ksiądz Lemański), nie da się jednak ukryć, że Franciszkowa koncepcja tego, czym powinno być chrześcijaństwo i jakie jest powołanie osoby duchownej, wydaje się skrajnie różna od tej, której hołdują polscy purpuraci.

Przyjechał więc do nas papież, który wzywa do zmian, do aktywnego uczestnictwa w budowie nowego świata, do owego tyle razy już przywoływanego „wstania z kanapy”, papież, który prawdziwe, ewangeliczne chrześcijaństwo pojedynczego człowieka i autentycznej międzyludzkiej wspólnoty przeciwstawia fałszywemu chrześcijaństwu feudalnej hierarchii i głębokiego podziału na tych, którzy noszą sutanny i całą resztę poddaną ich duchowej władzy. Mieliśmy do czynienia z człowiekiem, który swojego Boga widzi wśród słabych, prześladowanych i wykluczonych, a nie wśród tych, którzy w jakikolwiek sposób wykluczają i prześladują, choćby robili to Bogiem na ustach i krzyżem na sztandarach. Takie chrześcijaństwo, otwarte i podchodzące z szacunkiem do każdej ludzkiej istoty, wyzbywające się pychy, chrześcijaństwo nie bojące się przeciwstawić ksenofobii, nacjonalizmowi i religijnemu uzasadnianiu agresji, wzywające do „budowania murów, a nie mostów”, chrześcijaństwo otwarte na wszelką inność, budzi sympatię wśród wyznawców innych religii i ludzi niewierzących, i ma szansę odegrać w przyszłości znaczącą rolę w wysiłkach na rzecz bezpieczniejszego i lepszego świata.
Jest bowiem w podejściu Franciszka do misji jego własnej religii ponadwyznaniowe, ogólnoludzkie przesłanie, na które nikt nie powinien być obojętny – w szczególności ci, którzy do tej pory na katolicyzm i wszelkie przekazy płynące z tamtej strony patrzyli z nieufnością. Mieliśmy bowiem podczas ŚDM do czynienia z faktycznym wezwaniem, skierowanym do nie tylko do chrześcijan czy katolików, ale do wszystkich ludzi, których przeraża nieuchronność historycznej zmiany i jej kierunek, do wszystkich, którzy już są jej ofiarami, bądź mogą się nimi stać. Jest to wezwanie do czynnej budowy świata, który ma być alternatywą dla świata Putinów, Erdoganów, Sisich i Asadów, świata krwi i strachu. Jest to apel o stworzenie alternatywy dla świata Trumpów, Orbanów i Kaczyńskich, świata manipulacji i żądzy władzy. Wezwanie, aby ci, którzy chcą służyć dobru, powstali z kanapy, bo dawno już wstali z niej i aktywnie działają ci, którzy stoją po stronie zła, lęku i przemocy.

Papież rzucił ziarno. Jest naszym wielkim szczęściem, że stało się to w Polsce, w takiej Polsce, jaką nam buduje Dobra Zmiana. Iskierka czegoś dobrego błysnęła w szarości, lato na chwilę odzyskało blask. Pozostała nadzieja, że coś kiedyś z tego ziarna wykiełkuje, że naprzeciw gąszczu nietolerancji, ksenofobii i autorytaryzmu za jakiś czas wyrosną pierwsze roślinki otwartości, wolności i przyzwoitości, że empatia i poczucie wspólnoty odniosą zwycięstwo nad nienawiścią, lękiem i bezczelnością polityków budujących władzę na fundamencie zła, zasłanianego katolickim i narodowym sztandarem.
Niech nam z tego lata pozostanie w pamięci chyba najpiękniejszy obrazek krakowskich dni lipcowych: papież mówiący o tym, że zła nie da się zwalczyć złem, że trzeba je zwalczać dobrem, i półtora miliona słuchających go uczestników ŚDM, a wszystko i wszyscy skąpani w niesamowitym, ciepłym, złotopomarańczowym blasku zachodzącego słońca.
Niech właśnie ten moment zostanie z nami we wspomnieniach z 2016 roku. I niech nam to dobre światło świeci w ciemnych, niepewnych czasach.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz