niedziela, 22 maja 2016

Suwerenny sen wariata

 Pani premier ryknęła. Do ryknięcia sprowokowała ją Komisja Europejska, która zażądała od jej rządu odkręcenia hecy z Trybunałem Konstytucyjnym, i to w ciągu kilku dni. Inaczej prawdopodobnie grożą nam sankcje, choć nie do końca jeszcze wiadomo jakie. Arsenał w unijnych magazynach jest spory, problem w tym, że nieraz już się okazywało, że Bruksela straszy, a potem niewiele z tego wynika. Oświadczenie Komisji to jednak rodzaj ultimatum, w obliczu którego stronnictwo Dobrej Zmiany zachowało się jak byk dźgnięty muletą: wierzgnęło, wypuściło nosem powietrze, grzebnęło kopytem w piasku areny i wydało z siebie dziki ryk, po czym zadarło ogon do góry i ruszyło na oślep do ataku, a do wyartykułowania bólu i wściekłości Prezes delegował właśnie panią premier.
W sumie to nawet trzeba się cieszyć. Jak wiadomo, pani Szydło do tej pory podczas wygłaszania przemówień sprawiała wrażenie nieco zatartej maszynki do mówienia nakręconej przez posła Kaczyńskiego, a jej jękliwego tonu nie dało się słuchać bez nasilającej się w miarę upływu czasu chęci ziewania. Tym razem jakimś cudem (czyżby boskim, w efekcie uprzedniej wizyty na konsekracji kościoła Ojca Dyrektora?) wystąpił przed narodem (pardon, suwerenem!) żywy człowiek, który nie dość, że okazywał jakieś rzeczywiste emocje, to jeszcze sprawiał wrażenie, że przynajmniej w niektórych momentach mówi od siebie, a nie od Jarosława. Mówczyni krzyczała, pohukiwała, czerwieniała na twarzy, robiła groźne miny, zwijała dłonie w pięści i gestykulowała tak energicznie, że aż jej podskakiwała broszka. W jakimś sensie jest to faktycznie dobra zmiana, bo jeśli już szefowa naszego rządu musi wygadywać rzeczy, od których cierpnie skóra i włos się jeży na głowie, to niech chociaż robi to tak, żeby słuchacza pobudzić, a nie uśpić.

Treściowo – poza większą niż zwykle dawką agresji – nie usłyszeliśmy w zasadzie nic nowego. Dowiedzieliśmy się po raz kolejny o wrednych urzędnikach z Brukseli, którzy czepiają się o jakieś wyimaginowane ograniczanie demokracji, czyli o coś, czego w Polsce nie ma i nigdy nie było. Urzędnicy czepiają się, bo po pierwsze są wredni z natury, po drugie są podburzani przez zdrajców i zaprzańców z opozycji, którzy wynoszą polskie sprawy za granicę i niczym targowiczanie donoszą na ojczyznę wolną, którą wreszcie raczył nam zwrócić Pan we współpracy z Dobrą Zmianą. Czepiają się, bo czerpią informacje o Polsce tylko od wspomnianych zdrajców, a nie od wybranego demokratycznie przez Polaków legalnego rządu, który ci zdrajcy chcą obalić, aby wrócić do koryta. A przecież po pierwsze Polska jest suwerenna, suwerenna, po wielokroć suwerenna, i żaden urzędas z obcych stron nie będzie jej dyktował, jak ma rozwiązywać własne problemy, po drugie rząd jest od dawna gotowy do kompromisu w sprawie Trybunału, tylko opozycja się upiera przy swoim jak ten osioł, po trzecie wreszcie opozycja kłamie, usiłując wmówić wszystkim dookoła, że PiS chce wyprowadzić kraj z Unii, bo PiS wyprowadzać nikogo znikąd nie chce, a sama pani premier jest dumną Europejką.
Sala sejmowa fantastycznie dostosowała się do poziomu emocjonalnego wystąpienia nominalnej szefowej rządu. Lewa strona sali buczała, krzyczała, tupała, waliła w pulpity i krzyczała „opublikuj”. Prawa strona skandowała „Beata, Beata”. Poseł Schetyna powiedział, że Polska się za panią Szydło wstydzi. Poseł Kukiz także wyraził swój wstyd, ale nie za jedną osobę, tylko za cały parlament („to jest parodia parlamentu!”), stwierdził, że „takiej atmosfery, jak tu, nie ma nawet na koncercie hiphopowym” i zapowiedział skomponowanie piosenki ułożonej z poselskich okrzyków. Uszczypnął też ministra Waszczykowskiego za zaproszenie do Warszawy Komisji Weneckiej, porównując go do Konrada Mazowieckiego, który sprowadził do Polski Krzyżaków. Marszałek-senior Morawiecki-ojciec opowiadał o walce demokracji i pieniądza, przy czym demokrację ma u nas reprezentować PiS i koło Morawieckiego, a pieniądz - wszyscy mający na temat granic suwerenności Polski zdanie inne niż wyżej wymienieni. Poseł Petru czytał przedstawicielom obozu rządzącego urywki z „konstytucji, której nie znają”. Poseł Winnicki zażądał wyprowadzenia z Sejmu „symbolu okupacji”, czyli unijnej flagi. Podczas jednego z wystąpień posłowie i ministrowie PiS-u demonstracyjnie wyszli na pewien czas z sali jak obrażone dzieci z piaskownicy. A potem na mównicę znów weszła pani premier i jeszcze raz powtórzyła mniej więcej to samo, co wcześniej, wywołując kolejne fale tupania i buczenia z jednej i oklasków z drugiej strony sali.

Jeszcze ciekawiej zrobiło się po przerwie, gdy okazało się, że większość rządząca w państwie, które miesiąc temu z dumą obchodziło tysiąc pięćdziesiątą rocznicę wydarzenia uznawanego za początek państwowości, a za dwa i pół roku będzie obchodziło stulecie odzyskania niepodległości, wysmażyła… uchwałę o obronie suwerenności Polski i prawach jej obywateli. Takie uchwały z reguły przyjmuje się w chwilach odzyskiwania rzeczywistej suwerenności czy nawet formalnej niepodległości, pomysłodawcy tego dokumentu na pierwszy rzut oka wyglądają więc na wariatów, którym się wydaje, że jest rok 1918 i właśnie wykluwa się z jaja II RP. W tym szaleństwie jednak jest jakaś metoda, bo skoro pisowcy i ich zwolennicy sami siebie lubią nazywać „obozem niepodległościowym”, to faktycznie mogą być przekonani, że dopiero po ich dojściu do władzy odzyskaliśmy polską państwowość i trzeba to co chwila potwierdzać w mowie i piśmie. Szczególnie że wokół odzyskanej ojczyzny cicho stąpają zaczajeni wrogowie, a na własnym podwórku szaleje Targowica.
Uchwała oczywiście przeszła, a w jej uzasadnieniu usłyszeliśmy, że „biało-czerwona drużyna Dobrej Zmiany” naprawia Polskę, a „tak zwani liderzy opozycji” w tym przeszkadzają, donoszą, inspirują obce siły i usiłują robić wrażenie, że to oni reprezentują Polskę. W samej uchwale czytamy zaś o „działaniach podważających suwerenność naszego państwa”, które ponoć „podważają zasady demokracji, porządek prawny i spokój społeczny w kraju”. Jak działania podejmowane przez Unię w obronie tych zasad i tego porządku mogą te zasady i ten porządek naruszać, tego nam już nie wytłumaczono, bo i po co. Ważne, że wie to Prezes i wie to mityczny suweren, który Prezesowi dał władzę i ponoć go w stu procentach popiera.
Debata nad uchwałą była chwilami równie kuriozalna, jak sama uchwała. Posłanka Pomaska z Platformy najwyraźniej chciała się wpisać w ogólny trend wyobrażania sobie, że jest rok inny niż 2016, w związku z czym postanowiła, że wcieli się w posła Rejtana i – jak on podczas sejmu warszawskiego w 1773 roku – efektownie coś rozedrze na oczach całej sali. Garsonki lub innej części garderoby najwyraźniej było jednak pani posłance szkoda, poprzestała więc na rozdarciu egzemplarza projektu uchwały. Wypowiedział się na temat uchwały przewodniczący Nowoczesnej, który tym razem nie próbował na szczęście błyszczeć wiedzą historyczną, użył za to prześlicznego wyrażenia „głosowanie między kimś a kimś”, tak jakby pozazdrościł Donaldowi Tuskowi jego niegdysiejszych opowieści o wyborach, które „były o czymś”.

Trudno nie odnieść wrażenia, że całe wczorajsze obrady najwyższego organu ustawodawczego Rzeczypospolitej przypominały seans terapii zajęciowej przeznaczonej dla osób o, delikatnie mówiąc, z lekka nietypowej konstrukcji psychicznej. Histerycznie pokrzykująca pani premier, drąca papiery posłanka PO, wicemarszałek Tyszka z wyrazem mściwej satysfakcji na twarzy wyłączający posłom opozycji mikrofon, większość rządząca na znak Prezesa grupowo wychodząca z sali, deklaracja suwerenności w 98 lat od chwili odtworzenia państwowości, marszałek Terlecki zarzucający posłance Pomaskiej „brak dobrego smaku i przytomności jakiejkolwiek” – wszystko to było tylko potwierdzeniem pojawiającej się od dawna w mediach opinii, że osoby obecne na sali są reprezentantami społeczności psychicznie mocno pokręconej.
Nic dziwnego, że niejeden Polak, po obejrzeniu takiego spektaklu najchętniej wysłałby innych Polaków do Tworek. Diagnozowanie stanu psychicznego pojedynczych osób i całych grup społecznych stało się u nas nawet ostatnio swego rodzaju modą. Jeden z „niepokornych” tygodników przy pomocy dyplomowanego psychiatry próbował ostatnio przekonywać, że cała opozycja cierpi na rodzaj obłędu, który objawia się obsesją na punkcie PiS-u i prezesa Kaczyńskiego (psychiatra, zganiony przez kolegów po fachu, oświadczył, że wywiad z nim zmanipulowano). Były minister spraw zagranicznych zwrócił się pisemnie do aktualnego ministra obrony per „Antek, ty świrze!”, zapewne doskonale zdając sobie sprawę, że parę milionów Polaków chętnie by to za nim powtórzyło, tylko się boją procesu o obrazę władz państwowych. Sam Prezes RP dał natomiast do zrozumienia, że coś nie w porządku z głową ma Bill Clinton, który twierdzi, że demokracja w Polsce jest ograniczana. Według Prezesa nic takiego się nie dzieje, a każdego, kto ma inne zdanie, należałoby „zbadać metodami medycznymi”. Miejmy nadzieję, że minister Radziwiłł nie zrozumie tego dosłownie i nie zleci podwładnym wysyłania wszystkim Polakom podzielającym opinię Clintona skierowań na profilaktyczne badania u psychiatrów, bo nam się kompletnie zatkają poradnie zdrowia psychicznego. Żeby nie było, że to wódz kaczystów zaczął, a inni są czyści: od lat co i rusz ten i ów dziennikarz czy bloger próbuje odgadnąć stan psychiczny Prezesa, przy czym od momentu zmiany rządu temat ten jest eksploatowany z podwójną siłą. Podobny problem ma poseł Kukiz, który przyznał się kiedyś do bycia niepijącym alkoholikiem. Od tej pory nie ma w internecie artykułu o pośle-piosenkarzu, pod którym nie zastanawianoby się w komentarzach, na ile dawny czynny alkoholizm wpływa na obecny stopień jasności jego umysłu.

Chciałoby się napisać, że to nieładnie babrać się w cudzych mózgach, bo każdy ma prawo do prywatności. Problem w tym, że politycy zamknęli nas – i to na naszą prośbę, wyrażoną kartką wyborczą – w szklanej klatce zbiorowych urojeń i usiłują nam wmówić, że te urojenia to rzeczywistość. Mieszają się w naszych głowach halucynacje obozu rządowego z halucynacjami opozycji, robiąc naszym mózgom krzywdę, nie wiadomo, czy na pewno odwracalną.

Władza przekonuje nas, że mimo upływu lat wciąż żyjemy owiani całunem smoleńskiej mgły, w której majaczy przesuwająca się co jakiś czas z miejsca na miejsce złamana brzoza, a rosyjscy specnazowcy na osobisty rozkaz Putina dobijają rannych polskich polityków. Mgła ta jednak powoli ustępuje, przepędzana przez dzielnego ministra Macierewicza, dzięki czemu możemy coraz wyraźniej widzieć Polskę jeszcze trochę w ruinie, ale już od pół roku dzielnie z tej ruiny podnoszoną przez „biało-czerwoną drużynę Dobrej Zmiany”. Drużyna ta jest jednogłośnie popierana przez suwerena, a także błogosławiona przez Ojca Dyrektora i Ojca Niebieskiego, dzięki czemu ruin wokół coraz mniej, a coraz więcej nowych jasnych domów, kościołów i pomników Poległego Prezydenta. Pomiędzy odbudowywanymi ruinami Polski biegają pospołu kibole i narodowcy uzbrojeni w race oraz zrekonstruowani Żołnierze Wyklęci uzbrojeni w karabiny, tropiąc niestrudzenie i coraz skuteczniej wrogów ojczyzny i inne ladacznice. W zaroślach ukrywają się zaś przed nimi syryjscy uchodźcy z podręcznymi bombami w tobołkach i spodniami gotowymi do zdjęcia na widok pierwszej przechodzącej słowiańskiej dziewicy, dokarmiani po kryjomu przez oszalałe lewactwo i lekkoduchów broniących praw człowieka, a także przez cyklistów, biegaczy i wegetarian.
Na zewnątrz kruche granice tego raju otoczone są przez gwałcących polski interes urzędników międzynarodowych, dogadującą się ponad naszymi głowami z Putinem i zapraszającą do Europy tłumy terrorystów Angelę Merkel, sterowanych przez światowe lewactwo i gejostwo właścicieli polskich mediów prywatnych, oszczerców niszczących dobre imię Polski w świecie, Żydów twierdzących, że ich wymordowaliśmy i kłopotliwego papieża Franciszka, z którym nie wiadomo, co zrobić, bo nie da się go do powstającej z kolan Polski nie wpuścić. Wewnątrz kraju ryją zaś pod Dobrą Zmianą całe stada świń odciętych od koryta, a na powierzchni knuje przeciw niej wataha zdrajców, targowiczan, odszczepieńców i innych Polaków gorszego sortu. A także ludzie drugiej kategorii, establishment w futrach i Tomasz Lis.

Temu urojeniu rządowemu przeciwstawia się urojenie opozycyjne, w którym Polska jest totalną ruiną zarządzaną przez otoczonego kompletnymi idiotami i pełzającymi lizusami memlającego satrapę o zepsutych zębach, trzymającego za sznurki dwie marionetki udające premiera i prezydenta, przy czym satrapa ten z pewnością po całych dniach nie robi nic innego, tylko marzy o dyktaturze, więzieniach dla opozycji i stryczku dla Donalda Tuska. Ruina stoi na miejscu kwitnącej i dostatniej zielonej wyspy, na której były absolutnie przestrzegane wszystkie prawa konstytucyjne, władza zawsze stała po stronie obywateli, każdy mógł się przejechać pendolino i zjeść trochę ośmiorniczek, społeczeństwo było zadowolone z życia i sytuacji w kraju, a szczęśliwe rodziny bez trudu spłacały kredyty zaciągnięte w celu kupna nowoczesnych, wygodnych mieszkań i białych domków z kolumienkami. W tym raju na ziemi pracownicy byli rządzącym wdzięczni za uelastycznianie rynku pracy, dzięki któremu w ogóle mieli jakieś zajęcie, w każdym kranie płynęła ciepła woda, przestępcy i ekstremiści bali się prawa i policji, a niewidzialna ręka rynku sprawiedliwie oddawała każdemu to, na co zasłużył.
Było miło, spokojnie, dobrze i nowocześnie, zorganizowaliśmy futbolowe mistrzostwa Europy, cały świat nas szanował i chwalił. Co prawda istniał przez jakiś czas problem z pokrzykującą coś niezrozumiale garstką oszołomów spod krzyża smoleńskiego zostali oni jednak szybko usadzeni przez nowoczesną i europejską młodzież laicką, która pokazała im, gdzie ich miejsce, a po spełnieniu obywatelskiego obowiązku poszła do „Zakąsek-Przekąsek” wypić toast za polską wolność. I jeśli można coś zielonej wyspie zarzucić, to to, że wciąż za mało było na niej konkurencji i urynkowienia życia gospodarczego i społecznego, bo przecież im więcej rynku, tym lepiej się żyje. Im szybszy wyścig, tym szczęśliwsze charty.
Aż nagle nie wiadomo skąd pojawili się roszczeniowi prawicowi gówniarze z pokolenia millenialsów, zapijaczona patologia z klas niższych, niewdzięczni przedsiębiorcy czepiający się nie wiadomo czego, utopijni socjaliści obrażeni jak dzieci na wolny rynek oraz zaczadzeni i otumanieni propagandą kaczystów starsi i słabo wykształceni mieszkańcy wsi i małych miast. Podburzani przez dyszącego zemstą Prezesa, niewydarzonego grajka Kukiza i kilku idiotów z prawa i z lewa poszli oni nie wiadomo po co na wybory i raj zamienili w piekło. Trzeba więc raj odzyskać i podnieść Polskę z ruin pozostawionych przez Prezesa. Wystarczy przecież, że „znów będzie tak, jak było”, a wszyscy będą szczęśliwi, oprócz może starszych i niewykształconych mieszkańców wsi i małych miast. Ale nimi nie trzeba się przejmować, bo, jak powiedział kiedyś premier Tusk, i tak w końcu wymrą jak dinozaury. Albo z tych wsi wyjadą do metropolii i się tam ucywilizują na chwałę Polski wolnej, nowoczesnej i europejskiej.

Każda ze stron obecnego konfliktu każe nam wierzyć w swoją wersję, w swój sen wariata, w Polskę, której nigdzie nie ma lub w Polskę, której nigdy nie było. Wielu z nas, chcąc nie chcąc, przytula się do jednej lub drugiej z tych Polsk, próbujemy bowiem w oparach absurdu, przez które już nic nie widać, znaleźć cokolwiek, czego można się uchwycić, i co nas poprowadzi, nawet jeśli obie Polski zmierzają do nieuchronnego zderzenia. Ci zaś, którzy kroczą sami i po omacku, odbierają poplątane sygnały z obu stron, a ich kraj staje się dla nich powoli jednym wielkim snem schizofrenika. Kłębowiskiem wykluczających się wzajemnie myśli, słów i obrazów, przez które najmocniej przebija się ostatnio histeryczny krzyk obozu rządowego: „suwerenność, suwerenność, jesteśmy suwerenni!”.

Tak, żyjemy w śnie wariata. Suwerennym jak jasna cholera!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz