sobota, 14 maja 2016

Kabaret na Titanicu


Zapach lat trzydziestych unosi się w powietrzu. Nie ja na to wpadłem, ale odczucia mam te same, co zwracający na to przede mną uwagę publicyści, blogerzy, artyści… Polska stała się dziś dziwaczną, smutną karykaturą samej siebie sprzed osiemdziesięciu paru lat. Mamy władzę, która prawa przestrzega – albo nie – po uważaniu, przeciwników politycznych obraża i straszy, a rządy sprawuje de facto w imieniu i w interesie jednego człowieka. Mamy sojusz głównych sił opozycyjnych, który wyprowadza na ulicę tysiące demonstrantów, a od władzy żąda przestrzegania demokratycznych norm lub ustąpienia, jeśli ich przestrzegać nie chce bądź nie umie. Mamy wreszcie biegających po ulicach młodych patriotów, którzy szerzą miłość ojczyzny przy pomocy pięści i butów, ćwicząc zdolności proobronne na nieborakach, którzy im się nie podobają ze względów etnicznych i wyznaniowych. Wypisz wymaluj przedwojenny układ sanacja-Centrolew-endecja. Nawet podziały w obozie rządzącym podobne: dałoby się z PiS-u i koalicjantów wydzielić coś na kształt przedwojennego OZN-u, dałoby się też Kluby Demokratyczne. I pewnie by się te podziały zaczęły ujawniać, gdyby z jakichś przyczyn zabrakło wodza, tak jak się zaczęły ujawniać osiem dekad temu.
Brakuje w tej układance tylko państwowej przemocy, której dzisiejsi sanatorzy - z sobie tylko zapewne znanych powodów i na nasze szczęście – przynajmniej na razie nie stosują.
Ale wszystko to jakby nie w realnym świecie. I wszystko jakby w jakimś kabarecie, w przedwojennej rewii. Nie tylko dlatego, że władza obecna dba o kabaretowe skojarzenia, urządzając na przykład dziesięciogodzinne widowisko satyryczno-publicystyczne pt. „Audyt Platformy”. Albo wręcz miksując Dobrą Zmianę z czasami sanacji, co udało się organizatorom tzw. rekonstrukcji historycznej, podczas której ksiądz (prawdziwy) w trakcie mszy (prawdziwej) udzielił państwu Pileckim (nieprawdziwym) ślubu (prawdziwego lub nie – tutaj zdania są podzielone), na którym świadkiem (na niby lub naprawdę – patrz wyżej) był minister kultury (prawdziwy).
Kabaretowo jest również dlatego, że mamy do czynienia z parodią sanacji, parodią Centrolewu i parodią endecji.

Bo może i mamy sanację, ale bez prawdziwego Marszałka i bez intelektualnej podbudowy, do tego wręcz pełzającą z rozmerdanym ogonkiem przed duchowieństwem katolickim, na co sanacja prawdziwa nigdy by sobie nie pozwoliła. Rządzi nami wybrakowany niby-Marszałek, który, w przeciwieństwie do pierwowzoru, był w ruchu niepodległościowym działaczem trzeciego rzędu, czego rzeczywistemu odpowiednikowi „Ziuka” nie jest w stanie wybaczyć. Prawdziwy Piłsudski zbudował sobie swoimi zasługami z przeszłości autorytet, którego podstaw nie kwestionowali nawet polityczni przeciwnicy, Prezes ma taki autorytet tylko wśród swoich, reszta społeczeństwa nie ustaje zaś w nabijaniu się z jego pretensji do bycia mężem opatrznościowym narodu i jedynym spadkobiercą wszelkich tradycji patriotycznych. Niestety, główny aktor w tym kabarecie najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, że choćby zapuścił wąsy i dał się komuś (np. ministrowi Macierewiczowi) podsadzić na Kasztankę, Marszałkiem nie jest i nie będzie.
Podobnie prezydent Duda może się równać z prezydentem Mościckim co najwyżej jeśli chodzi o gorliwość w podpisywaniu ustaw wysmażonych w bezpośrednim otoczeniu wodza. Trudno bowiem porównywać doktora praw mającego bardzo specyficzny stosunek do najwyższego aktu prawnego Rzeczypospolitej z zasłużonym dla nauki i gospodarki polskiej profesorem chemii. Nie ten format, nie te zasługi. Nie mówiąc już o tym (niech mi wybaczy Pan Prezydent poruszanie tej kwestii), że jakoś trudno mi wyobrazić sobie Ignacego Mościckiego prowadzącego jakąkolwiek publiczną korespondencję z Ruchadłem Leśnym, kimkolwiek by ono nie było.

Może i mamy Centrolew, ale co to za Centrolew, w którym główna siła opozycyjna, którą wciąż jest jednak Platforma Obywatelska, uczestniczy jedynie nieoficjalnie, pierwsze skrzypce grają neoliberałowie z Nowoczesnej, pozapartyjny ruch społeczny jest wykorzystywany jako trampolina dla partyjnych liderów, a lewica jest reprezentowana przez nawróconych niegdyś na neoliberalizm postkomunistów z SLD?
Przedwojenny pierwowzór Koalicji Wolność-Równość-Demokracja nie dość, że skupiał wszystkie liczące się ugrupowania znajdujące się na lewo od sanacji, w tym największą z nich Polska Partię Socjalistyczną, to jeszcze do tego proponował gospodarczą i polityczną ucieczkę do przodu. Mając dzisiejszą wiedzę historyczną możemy się spierać, na ile realne były założenia programowe socjalistów i ludowców, ale były to propozycje całkowitej przebudowy ustroju społeczno-gospodarczego państwa, budzące autentyczną nadzieję i na złagodzenie skutków panującego wówczas kryzysu gospodarczego, i na usunięcie społeczno-ekonomicznych przyczyn ówczesnej popularności rozwiązań autorytarnych.
Tymczasem KWRD i PO, zamiast poszukiwać pomysłu na Polskę sprawiedliwszą i bardziej równoważącą interesy różnych warstw i grup społecznych, proponuje - oprócz rzeczy oczywistej, czyli sprzeciwu wobec autorytarnych zapędów Prezesa – powrót do sytuacji sprzed Dobrej Zmiany, czyli do tego wszystkiego, przeciw czemu skierowana była rewolta wyborcza 2015 roku. Czego jednak można się było spodziewać po Ryszardzie Petru, apologecie niewidzialnej ręki rynku i uczniu Leszka Balcerowicza? Czy mógł nam coś innego zaproponować Grzegorz Schetyna, do pewnego momentu jedna z głównych figur czasów „zielonej wyspy” i „ciepłej wody w kranie”? Co innego niż powrót do przeszłości jest nam w stanie zafundować Leszek Miller, „lewicowiec” z partii odpowiedzialnej za dopuszczenie w Polsce możliwości eksmisji na bruk i nieznane w cywilizowanej części Europy uśmieciowienie rynku pracy? Porównywać wyżej wymienionych do przedwojennych liderów opozycji, takich jak Moraczewski, Dubois czy Witos, nawet nie będę próbował. Jeszcze raz tylko napiszę: nie ten format, nie te zasługi. Wyjątkiem jest, paradoksalnie, Leszek Miller, bo, to on razem z prezydentem Kwaśniewskim oficjalnie wprowadzał Polskę do Unii Europejskiej. Może się to nam podobać, albo nie, ale tej zasługi im obu nic nie odbierze.
Spore wątpliwości budzi rozdźwięk między słowami przywódcy KOD-u, p. Kijowskiego, a tym, jak ta organizacja z zewnątrz zaczyna wyglądać. Niezależnie bowiem od tego, ile razy będzie ów przywódca powtarzał, że KOD był, jest i nadal chce być apolitycznym ruchem społecznym, wrażenie ogólne, które ruch ten wywołuje, jest dokładnie odwrotne. Jeśli p. Kijowski naprawdę miał ambicję nieulegania naciskom polityków, to trzeba powiedzieć, że po prostu nie dał rady. Do niedawna widzieliśmy partie przyklejające się do KOD-u, dziś widzimy KOD spleciony z partiami niczym grzyb z glonem w poroście. Doszło do tego, że partie (ostatnio Platforma) organizują KOD-owi manifestacje, a ich przedstawiciele wygłaszają większość przemówień. Nic dziwnego, że spora część społeczeństwa uważa tę organizację za ruch obrony dawnego establishmentu lub wręcz za zakamuflowaną inicjatywę PO lub Nowoczesnej. I nawet olbrzymi jak na polskie warunki tłum podczas ostatniej demonstracji Komitetu nie przekona ich, że jest inaczej.

Najbardziej podobni swoich pradziadków są w tym kabarecie dzielni chłopcy z ONR-u, Młodzieży Wszechpolskiej i podobnych im organizacji. Te same nazwy, ten sam równy marsz czwórkami, ta sama gotowość do oddawania życia za ojczyznę nawet gdy nie ma żadnej wojny. I ta sama przemoc, werbalna i czynna, choć dziś jej jednak mniej, bo i mniej mamy w Polsce różnych „odmieńców”, którym by można było porachować kości. Mówiąc wprost: narodowcom brakuje dziś Żydów do bicia, może dlatego tak rozpaczliwie szukają kogokolwiek, kto by im mógł ich zastąpić. Przed kryzysem imigracyjnym byli to geje, teraz są to uchodźcy, w których imieniu obrywają po głowach wszyscy cudzoziemcy o ciemnej karnacji. A gdzieniegdzie widać już i słychać, że kraina marzeń młodych „patriotów” jest dużo rozleglejsza niż ewentualne „obywatelskie patrolowanie” otoczenia przyszłych ośrodków dla uchodźców. „GW, Nowoczesna, PO, Lis KOD i inne ladacznice, dla was nie będzie gwizdów, będą szubienice” – napisali na ogromnym transparencie kibole Legii Warszawa, jakże chętnie wieszający na trybunach znaki Polski Walczącej, narodowe orły i wizerunki wilków symbolizujące pamięć o Wyklętych. Zbliżeni ideowo do bywalców Żylety ludzie machający zielonymi sztandarami z Falangą noszą opaski lub ubrania z napisem „śmierć wrogom Ojczyzny”. Wszyscy oni zapewne sami chcieliby określać, według własnych chęci i potrzeb, kto jest wrogiem, a kto ladacznicą.
Ale przecież i ta młodzież razem ze swoimi organizacjami jest tylko parodią przedwojennego ruchu endeckiego, który opierał się raczej na zrewoltowanych studentach niż na osiłkach z klas niższych. A i przywódców miał zdecydowanie większego kalibru, niż pp. Winnicki, Andruszkiewicz, Holocher i Kowalski. Cokolwiek by nie mówić o Romanie Dmowskim, był to człowiek wykształcony, który swój program polityczny (choć był to, szczególnie z dzisiejszego punktu widzenia, program obrzydliwy) głęboko przemyślał. Miał też przywódca endecji niezaprzeczalne zasługi w walce o miejsce odrodzonej Polski w Europie. Pętaki rządzące dziś ruchem neoendeckim nie dorastają swojemu politycznemu antenatowi do pięt, łysogłowa czerń wybijająca szyby w „lewackich” lokalach i bijąca Chilijczyków, bo jej się mylą z Arabami, też raczej nie wygrałaby w bitwie na wiedzę ogólną z przedwojennymi korporantami. Choć to akurat bardzo źle świadczy o tych ostatnich, bo od człowieka lepiej wykształconego wymaga się większej odporności na głupotę.

Kabaret, parodia, pastisz tamtych czasów… Łatwo tak myśleć, bo dają do tego powody przywódcy i zwolennicy niemal wszystkich opcji politycznych obecnej doby. Na siłę w miarę poważną, wyglądają dziś chyba tylko młodzi lewicowcy z Partii Razem, którzy (co nawet niezbyt dziwi w kraju, w którym środek sceny politycznej znajduje się gdzieś między Schetyną a Gowinem, a neoliberałowie z Nowoczesnej bywają nazywani „lewactwem”) są przez prawicę oskarżani o szerzenie… komunizmu. W rzeczywistości program mają bardziej umiarkowany niż przedwojenni demokratyczni socjaliści, ale skąd prawica ma to wiedzieć? Prawica się o tym nie uczy, dla niej demokratyczna tradycja lewicowa w historii Polski nie istnieje, centrowa PO to już „lewacy”, a wszystko, co kiedykolwiek było na lewo od centrum, to sami komuniści. I złodzieje.
Mamy jeszcze na marginesie całej tej układanki libertarian z partii KORWiN, zwanych ślicznie „kucami”, ci jednak są czymś w rodzaju kabaretu w kabarecie, dostosowują się więc, w przeciwieństwie do partii p. Zandberga, do ogólnej rewiowej tendencji.

***
Jedna tylko rzecz, także przeniesiona z przedwojnia, wydaje się w tym wszystkim prawdziwa i zupełnie na poważnie. To poczucie, że nadciąga zawierucha, wybuch, katastrofa. Że uruchomiony został proces, który jest już prawie nie do zatrzymania. Osiem dekad ów stan lęku i beznadziei bardziej był związany z sytuacją ogólnoświatową (Hitler, Stalin, kryzys światowy), dziś niepokoją procesy, które sytuacja zewnętrzna częściowo uruchomiła, ale podstawowe źródło mają jednak u nas. Bo jeśli poparcie dla bełkotu o ladacznicach i szubienicach wyrażają niektórzy posłowie na Sejm (!), a ministerstwo obrony nie ma nic przeciwko włączeniu falangistów z ONR do oddziałów obrony terytorialnej, to cały ten show przestaje być śmieszny.
Jeśli z drugiej strony dziennikarka TVP spotyka się z chamską agresją uczestników marszu opozycyjnego, od których dowiaduje się, że jest „reżimową k…” i ma „spie…ć”, jeśli inna uczestniczka tegoż marszu mówi Radiu Wnet (nie zdając sobie zapewne sprawy, że to radio strony przeciwnej), że obóz rządzący należałoby „wywieźć do Oświęcimia i wytruć”, jeśli wreszcie pamięta się o nienawistnych komentarzach pod tekstami o wypadku prezydenta Dudy, widać wyraźnie, że pod ładną powłoką ze słów o „nowym polskim mieszczaństwie’, które „nawet nie depcze trawników” kryje się potencjał agresji wcale nie mniejszy, niż po stronie prawicy, tyle że znacznie bardziej tłumiony.
A gdy się to wszystko złoży w całość i doda do tego absolutny brak i chęci, i pola kompromisu między głównymi aktorami polskiego spektaklu (dotarliśmy do punktu, w którym ustąpienie którejkolwiek ze stron choćby o krok wiązałoby się dla niej z utratą twarzy – „szlachta” jednych i drugich może jedynie albo stanąć w miejscu, albo iść dalej do przodu na zwarcie, „lud” po obu stronach odczuwa już tylko wzajemną pogardę, a spora jego część wręcz nienawiść), trudno się opędzić od wrażenia, że to się musi skończyć jakimś nieszczęściem. Coraz bardziej widać, że wszyscy, od prezesa Kaczyńskiego i przewodniczącego Petru po najgłupszego z łysych „narodowych” troglodytów, gramy w przedstawieniu odbywającym się na Titanicu. Jeszcze płyniemy, jeszcze trwa rewia, jeszcze mogą co bardziej uzdolnieni aktorzy wygłaszać skecze i śpiewać piosenki, jeszcze nawet bywa śmiesznie, ale wszyscy słabiej lub mocniej wyczuwają, że statek, jakby pchany niewidzialną siłą, pruje wprost na przeszkodę, i nie ma nikogo, kto chciałby ten kurs zmienić lub przynajmniej wyłączyć silniki. Mamy poczucie, że realizujemy scenariusz prowadzący do tragedii, ale nie mamy siły, aby się z niego wyrwać. Jakby nas po raz kolejny w historii zahipnotyzowała chochola melodia z „Wesela”.

Zatrzyma ktoś ten statek, czy już jest za późno?






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz