piątek, 13 kwietnia 2018

Ósma, okrągła rocznica, czyli cyrk nekrofagiczny

No to miała Dobra Zmiana tak zwany event. Nie taki zwykły, comiesięczny, gdy kilkaset osób z pieśnią nabożną na ustach i ogniem świętej nienawiści w sercach przemierza trasę od warszawskiej archikatedry pod pałac Andrzeja Dudy, by następnie wysłuchać kolejnego przemówienia starszego pana stojącego na drabince, a szpalery „kulsonów” oddzielają ten osobliwy pochód od reszty obywateli, którzy stoją po drugiej stronie kordonów i machają białymi różami – owymi, wedle oficjalnej wykładni państwowej, symbolami „skrajnej głupoty i skrajnej nienawiści”. To już za nami, tego już nie będzie. Tak powiedział Prezes, a słowo jego święte jest.
Nie, to by było za mało, wszak mieliśmy rocznicę. Ósmą, okrągłą rocznicę. Przepraszam Czytelnika za ten oczywisty i zgrany do imentu bareizm, ale co ja poradzę, że Bóg umarł, Lenin umarł, a Bareja jest i będzie wiecznie żywy, bo żeby umarł Bareja, to wcześniej musiałby przestać istnieć naród polski, przepraszam, Naród Polski, a na to się nie zanosi. Wręcz przeciwnie, Naród Polski wstał właśnie z kolan, więc Bareja jest dziś jeszcze bardziej żywy, niż do niedawna był.
A skoro przyszła okrągła rocznica, a miesięcznice się skończyły, to musiało być inaczej. Bardziej. I na porządnym placu, a nie byle uliczce między kościołem a domem pana przez lud zwanego Adrianem.
Po pierwsze: słynna drabinka została uświęcona poprzez wkomponowanie jej kształtu w kształt pomnika smoleńskiego. Pomnik w założeniu miał chyba symbolizować trap samolotu prowadzący w otchłań (dzięki Bogu nikt nie wpadł na pomysł wyrzeźbienia trupów, jak to się stało w przypadku pomnika wołyńskiego, który okazał się tak makabryczny, że nawet Dobra Zmiana go nie chce), tyle tylko, że ktoś zapomniał, że symbole zawsze działają w pewnym kontekście, i jeśli ten kontekst jest silniejszy od elementu ponadczasowego, to czasem zamiast podniosłości wychodzi groteska. Dziwię się, że artyście się nie skojarzyło to, co skojarzyło się prawie wszystkim. Ale może za dużo wymagam – jeśli istotnie dobrozmianowość to nie zespół poglądów politycznych, tylko stan umysłu, to może faktycznie osobom ogarniętym tym stanem kojarzy się zupełnie coś innego z zupełnie czym innym, a schody z drabinką jak na złość im się nie kojarzą? Niezbadane są wszak meandry duszy polskiej, a duszy dobrze zmienionej w szczególności.
Mamy w każdym razie coś, co stało się wdzięcznym tematem internetowych memów. Do tego jeszcze tuż przed uroczystością jeden z posłów opozycyjnych wygrzebał z otchłani dziejów plakat niemieckiego zespołu rockowego, na którym przedstawiono niemal identycznego kształtu i koloru schodki. Będzie się działo, jeśli projektant plakatu upomni się o swoje, choć nie wiadomo czy się upomni, bo na przykład sam zespół już oficjalnie ogłosił, że polityka go nie interesuje i ciągać biednego Prezesa po wrażych niemieckich sądach nie zamierza.
Po drugie: w sytuacji comiesięcznej Prezes wchodził na drabinkę i przemawiał zawsze raz. Wczoraj natomiast przemawiał aż dwa razy, raz obok pomnika drabinki, drugi raz na drabince właściwej.
Po trzecie, w ramach walki ze sztampą i oficjalną nudą postanowiono oprócz monumentu, który już jest, odsłonić także monument, którego... jeszcze nie ma. Odsłonięto bowiem podczas uroczystości wspomniany „pomnik schodów” oraz... kamień upamiętniający zamiar postawienia drugiego pomnika, tym razem indywidualnie poświęconemu Poległemu Prezydentowi. Dalibóg nie wiem, dlaczego Dobra Zmiana nie postarała się o dopięcie wszystkiego w terminie i nie dała rady wyrzeźbić dwóch pomników naraz. I to jeszcze w kraju, w którym takich świętych Janów Pawłów Drugich trzaska się co roku dziesiątkami i chyba każde większe miasto, każde mniejsze miasto i co druga wieś gminna już ma przynajmniej jednego. Źle to wróży na przyszłość – wszak obecny obóz rządzący zapowiada, że Lechów Kaczyńskich też będziemy stawiać po sztuce w każdej miejscowości, a tu z jednym nie umie sobie poradzić. Na razie będzie kamień, a pomnik kiedyś tam. Według słów, które padły wczoraj z Ust Najwyższych, stanie się to 10 listopada, ale pamiętajmy, że Genialny Strateg jest elastyczny i często zmienia zdanie, więc jeszcze nic nie wiadomo. Być może skończy się jak ze Świątynią Opatrzności: kamień będzie sobie leżał, a pomnik stanie... za dwieście lat i w jakiejś peryferyjnej dzielnicy, która dziś jeszcze nawet nie należy do Warszawy.
Po czwarte wreszcie: oprócz elementów oficjalnych urządzono część artystyczną. Zgromadzonej publiczności, specjalnie wyselekcjonowanej i zaopatrzonej w stosowne identyfikatory, pokazano filmy tematycznie związane z katastrofą (oczywiście interpretowaną z punktu widzenia obecnych władz), i to aż w dwóch blokach. W ogóle symbolem tej rocznicy była podwójność: dwa pomniki, dwie msze, dwie mowy Prezesa, dwa bloki filmowe, dwa antrakty modlitewne (Regina Coeli i Koronka do Miłosierdzia Bożego)... Pojedynczy był zaś koncert i... przemówienie Pana Prezydenta. A wszystko to nam, maluczkim, którzyśmy nie dostąpili błogosławieństwa Dobrej Zmiany i na plac nas nie wpuszczano, pięknie opakowała i podała na tacy „narodowa” TVP na swoim kanale informacyjno-propagandowym, na przystawkę podając dzień wcześniej w Jedynce osławiony „Smoleńsk”.

Działo się więc tyle, że uczestnicy będą mieli co opowiadać wnukom. Chyba że za dwa lata, w rocznicę naprawdę okrągłą, władza zafunduje nam coś jeszcze bardziej spektakularnego, na przykład otworzy odbudowany Pałac Saski, a w nim Muzeum Smoleńskie. Niemożliwe? Tu jest Polska, tu jest Dobra Zmiana, tu wszystko jest możliwe. Proszę się przyznać: kto jeszcze cztery lata temu przewidywał, że w niepodległej Polsce po 1989 roku kiedykolwiek będzie się szło pod sąd za okrzyk „Lech Wałęsa!”?

***

Mógłby mi ten i ów zwolennik Dobrej Zmiany (o ile tacy w ogóle czytują WDO) zarzucić, że drwię z tragedii, obrażam pamięć ofiar, naruszam fundamentalną w polskiej kulturze zasadę szczególnego szacunku dla zmarłych, zwłaszcza zmarłych tragicznie, odnoszę się bez należnego respektu do obchodów ważnej rocznicy narodowej, ergo – jestem lewakiem, kwiczącą świnią oderwaną od koryta (pokażcie mi, błagam, gdzie ono stoi, bo jakoś go przed 2015 rokiem nie mogłem znaleźć!), zwolennikiem przegranych łże-elit, wykształciuchem (tylko magister, ale zawsze!), pożytecznym idiotą Lisa i Makreli, komunistą, złodziejem i elementem animalnym. Ok, niech im będzie, tylu ludzi dziś w Polsce źle o sobie wzajemnie myśli i źle sobie wzajemnie życzy, że nawet nie robiłoby to na mnie jakiegoś wrażenia. Druga strona barykady nie lepsza, regularnie czytam w internecie komentarze sugerujące, jakoby Jarosław Kaczyński był Żydem, co ma ponoć być argumentem za obaleniem Dobrej Zmiany. Zawsze wydawało mi się, że antysemityzm kłóci się z demokratyzmem, no ale tu jest Polska.
Niech więc sobie tak zwani prawacy myślą, co chcą. Nie zmieni to bowiem faktu, że to nie ja zamieniłem tragedię w cyrk, dramat w kabaret, katastrofę w groteskę i rzecz poważną w absurd bez granic. Nie ja ani nikt z tych, którzy mają zbliżony do mnie pogląd na całą złożona kwestię Smoleńska. Wręcz przeciwnie, „lewackie” szydzenie z katastrofy zniesmaczało mnie raczej, a nie bawiło.

Mimo uderzającej po oczach niestosowności pochowania Lecha Kaczyńskiego na Wawelu, nie umiałem jakoś już w maju tamtego roku rechotać nad smoleńskim wrakiem, tak jak to robili panowie Wojewódzki i Figurski w jednej ze stacji radiowych. Demonstracje antyklerykalne pod Pałacem Prezydenckim, połączone z werbalnymi i fizycznymi atakami na tzw. obrońców krzyża, faktycznym wyszydzaniem pamięci ofiar wypadku i oddawaniem moczu do zniczy wydawały mi się takim samym barbarzyństwem, jakim były późniejsze marsze kiboli i nacjonalistów atakujących warszawskie squatty, podpalających „pedalską” tęczę na pl. Zbawiciela i niszczących wozy transmisyjne nielubianych stacji telewizyjnych. Postawa ówczesnych władz, które dopuszczały do tego, aby tłum pijanej młodzieży znieważał i prowokował grupę „krzyżowych” demonstrantów, był niczym innym, jak uchyleniem się państwa od odpowiedzialności za bezpieczeństwo obywateli – dokładnie takim, jak dzisiejsza tolerancja Dobrej Zmiany dla ekscesów antygejowskich i antymuzułmańskich.
Powtarzanie dowcipów o „zimnym Lechu” ledwie miesiąc po śmierci bądź co bądź demokratycznie wybranego prezydenta Rzeczypospolitej uważałem za rzecz niestosowną. Tony lukru, jakie zaczęły się lać na jego trumnę ze strony tych samych mediów liberalnych i „celebryckich”, które jeszcze niewiele wcześniej wyśmiewały dosłownie każde jego działanie i słowo, w tym również działania i słowa sensowne, szydziły z, ich zdaniem, mało europejskiej urody Pierwszej Damy, zwyczajnie mnie mdliły.

Tylko że to wszystko było niczym wobec groteski, w jaką zamieniono Smoleńsk i czczenie jego ofiar później, już bez udziału „lewactwa”, „lemingów” czy jak ich tam jeszcze zwał obóz pisowski. Bo przecież to nie „lewactwo” kazało posłowi Macierewiczowi od rana do nocy powtarzać odmieniane przez różne przypadki słowo „zamach”, tworzyć think tanki od zgniatania puszek i gotowania parówek, udowadniające, że należy szczególną wagę przywiązywać do dźwięku „piiiji bziuuuu”, za to nie należy żadnej wagi przywiązywać do tego, że skoro w samolocie coś wybuchło, to powinien się w nagraniach pojawić dźwięk „bum bum”, który się nie pojawia, mimo że pojawia się późniejsze, finalne „k... mać!”. To nie pan redaktor Lis z panią redaktor Olejnik kazali najpierw święcie wierzyć w to, że winna jest brzoza, a zaraz potem w to, że brzoza nie mogła być winna, albo że może mogła, ale sama z siebie nie wystarczyła, albo że samolot w ogóle w nią nie trafił. Kwestia brzozy została przez badaczy tak powywracana na różne strony, że dziś niewykorzystana jest chyba tylko wersja zakładająca, że żadnej brzozy w ogóle nie było – być może zostanie wykorzystana w ostatecznym raporcie, który kiedyś tam w końcu powstanie. To nie lemingi z Miasteczka Wilanów nad kubkiem sojowej latte wymyślały legendy o tym, jakoby ktoś przeżył wypadek, po lotnisku chodzili Rosjanie i dobijali rannych, Putin rozpylał sztuczną mgłę, robotnicy z Samary podłożyli bomby w samolocie, a brzozę osobiście zasadzili Stalin i Beria. To nie Platforma, cokolwiek by o niej nie myśleć, podnosiła niektóre z tych teorii do rangi poważnych hipotez rozpatrywanych przez oficjalne organy Rzeczypospolitej.
To obóz smoleński sam uczynił ze narodowego dramatu upiorną tragifarsę, robiąc to od samego początku tak samo konsekwentnie i wbrew wszelkim głosom rozsądku, jak teraz zamienia w tragifarsę wszystko, czego się dotknie. To prawica wymyśliła (albo on sam się jej wymyślił) Prezesa 96 razy wspinającego się na drabinkę i „dochodzącego do prawdy”, do której w końcu nie doszedł, i zmuszonego ostatecznie przyznać, że żeby do niej dojść, to jeszcze trzeba się raz czy dwa mocno natężyć, a i tak nie wiadomo, czy to pomoże. To Prezes i jego pretorianie przez kilka lat budowali wirtualne pomniki, przestawiając je co i rusz po całym Trakcie Królewskim i okolicach, a w końcu, już w realu, rozrzucając je bez ładu i składu po placu Piłsudskiego. To ministerstwo p. Glińskiego i telewizja p. Kurskiego uparły się, żeby powstał tak jednostronny, kiczowaty i bardzo swobodnie interpretujący rzeczywistość film jak wspomniany "Smoleńsk". Nikt, tylko sama Dobra Zmiana uparła się wciskać apel smoleński w program każdej uroczystości z udziałem wojska, a ofiary wypadku komunikacyjnego nazywać „poległymi”. I to ona postawiła we wtorek w Warszawie barierki policyjne tak szczelne, że nawet niektórzy posiadacze oficjalnych zaproszeń przez nie nie przeszli, a przed żelazną wolą Prezesa musiała ustąpić nawet jadąca do chorego karetka pogotowia.
I to Dobra Zmiana, a nie "lewactwo", postanowiło rocznicę ósmą obchodzić z takim zadęciem, jakby była co najmniej pięćdziesiąta.
Internet – a przecież to internet jest współczesnym odpowiednikiem tego, co dawniej nazywano ulicą, reagował po swojemu. Pojawiły się memy, satyra, naturalna społeczna reakcja na przedziwny zlepek groteski i patosu. Wrócił „zimny Lech”, w nowym kontekście już nie tak rażący, choć troszkę zleżały. „Schody do nieba” i ich pierwowzory (ze szczególnym uwzględnieniem tego znalezionego w starym tomiku „Tytusa, Romka i A'tomka”) stały się hitem sieci, co oburzyło wyznawców smoleńskiego kultu, ale, jako się rzekło, winien jest ten, kto nie pomyślał, zanim zaczął projektować i rzeźbić. W kulturze, która kocha się w symbolach, również dekonstrukcja symboli następuje spontanicznie i szybko, jeśli ich dysponenci popełnią jakiś błąd w sferze kontekstu. Gra symboliczna zawsze jest przecież grą dwustronną.

Kto więc ma pretensje o ośmieszanie „poległych”, powinien je kierować na Nowogrodzką. Może jeszcze do biskupów polskich, którzy czynnie lub biernie przez lata przyczyniali się do powstania synkretycznego kultu mesjańskiego zwanego religią smoleńską. A najlepiej od razu na Żoliborz.

***

Faktyczny przywódca Narodu Polskiego ogłosił wczoraj koniec miesięcznic. Nie oznacza to jednak automatycznego wygaszenia tzw. religii smoleńskiej. Nie po to przecież doczekała się ona wreszcie czegoś w rodzaju trwałej świątyni, żeby teraz miała przestać istnieć. Nie po to stawia się po miasteczkach ludowe świątki w postaci pomników i tablic poświęconych Lechowi Kaczyńskiemu, żeby nikt nie odprawiał pod nimi stosownych rytuałów. Już zresztą zapowiedziano, że warszwskie „schodki” zostaną rozbudowane, między innymi o krzyż smoleński umieszczony w czymś na kształt wielkiego terrarium. Z punktu widzenia „smolenizmu” krzyż ten jest ważną relikwią (może stąd pomysł umieszczenia go za szkłem? – w kapsułkach za szkłem często umieszcza się przecież relikwie katolickie).
„Smolenizm” jako kult przekształci się, być może jakoś wyciszy, ale nie zniknie. Nie dlatego, że Jarosław Kaczyński wierzy w teorie zamachowe, możliwe zresztą, że tak naprawdę nie wierzy. Nie jest to rzecz najważniejsza. Zadekretowany przez Dobrą Zmianę sojusz tronu i ołtarza także nie ma nic wspólnego z tym, czy Jarosław Kaczyński prywatnie wierzy w Boga katolickiego, muzułmańskiego, czy jakiegokolwiek innego, czy w ogóle w żadnego nie wierzy. Tak jak konfesjonalizacja Polski następuje, bo jest Dobrej Zmianie potrzebna do zachowania wpływów w dużej części elektoratu, tak kult smoleński będzie trwał, bo to Smoleńsk i wytworzona wokół niego martyrologiczno-parareligijna narośl stanowią fundament zwycięstwa i trwania Dobrej Zmiany. To na trupach smoleńskich i wytworzonej wokół nich mitologii obecny obóz władzy zbudował swoistą kapsułę, która pozwoliła mu przetrwać najtrudniejszy czas i odbudować swój potencjał wyborczy. Uczyniwszy katastrofę osią politycznego sporu, przeniósłszy jego centrum z pola racjonalności i użyteczności na pole mesjańskich rojeń i legend miejskich, Prezes odebrał drugiej stronie oręż. PiS nigdy nie był uważany za partię wiarygodną w obrębie polityki rozumnej, natomiast żadna inna partia w III RP nie była tak bardzo wiarygodna w obrębie polityki emocji, symbolu, narodowych mitów, a więc w obszarze, w którym chłodna, technokratyczna, nieco plastikowa w wyrazie Platforma kompletnie nie umiała się poruszać, bo jeśli nawet by chciała – musiałaby odrzucić to wszystko, co ją od PiS-u różni, a wtedy przegrałaby jeszcze dotkliwiej.

Jest bowiem Dobra Zmiana organizmem nekrofagicznym. Karmi się ów organizm nie tylko trupami smoleńskimi, ale i trupami ofiar Powstania, skazanych na śmierć Wyklętych, ofiar Grudnia i stanu wojennego. Wyrasta z potężnego w polskiej kulturze nurtu romantyczno-bohaterskiego, ze specyficznie polskiej, głęboko zakorzenionej potrzeby nurzania się we łzach i krwi straceńców, uwznioślania cierpienia i zgonu, i z pomieszania tego wszystkiego z mesjanistyczną wiarą w szczególne posłannictwo Polaków, które ofiar wymaga, i którego ofiary są dowodem. Nurt ten przez ostatnie dekady wydawał się słabnąć i odchodzić w przeszłość, podobnie jak formacja polityczno-kulturowa na nim ufundowana. Smoleńsk dosłownie spadł narodowym konserwatystom z nieba, obnażając przy okazji skalę powierzchowności fali modernizacyjnej przełomu tysiącleci. Okazało się, że wyposażeni w smartfony, jeżdżący pendolino, poruszający się (chyba pierwszy raz w historii) po w miarę równych drogach, mentalnie i emocjonalnie tkwimy w saskim błocie i dziewiętnastowiecznej romantycznej mgle.
W smoleński zamach i brednie o sztucznej mgle albo o bombach pod kocykiem izolacyjnym wierzy mniejszość. Romantyczny mit jest zaś wdrukowany w głowy większości. Krew tragicznie przelana przemawia również do sporej części tych, którzy w zamach nie wierzą.
Obóz nazywający się wówczas „niepokornym” lub „niepodległościowym” doskonale się w tej sytuacji odnalazł. Pompując smoleńskie szaleństwo i ubierając je w szaty religijno-patriotyczne, pożywiał się bez żadnych oporów na krwi ofiar katastrofy, w zależności od potrzeby sortując je na lepsze (z „poległym prezydentem” na czele) i gorsze lub odwrotnie – podkreślając wspólnotę łączącą wszystkich zabitych (mieliśmy z tym do czynienia wczoraj). Ogłaszając się zaś tymi, którzy jako jedyni dążą do odkrycia pełnej prawdy o zamachu, automatycznie postawił się w oczach swoich wyznawców i sporej części bardziej umiarkowanych wyborców po jedynie słusznej i dobrej stronie manichejskiego podziału na patriotów i zdrajców, poszukiwaczy prawdy i kłamców, prawdziwych Polaków i wynarodowionych lemingów, obrońców narodowej godności i jurgieltników zachodnich mocarstw. Gdy zaś to wszystko się stało, wystarczył odpowiedni poziom nastrojów antysystemowych, błędy ustępującej władzy i niemal nieprawdopodobna, a jednak rzeczywista sekwencja wydarzeń politycznych, aby Dobra Zmiana doszła do władzy.

Póki więc będzie trwał w naszej kulturze ów paradygmat żądający nieustannej adoracji grobów i żałobnego wzmożenia, póki będą trwały mesjańskie mity, jednym słowem póki żerowanie na ludzkiej śmierci i przekształcanie jej w polityczne paliwo będzie się opłacać, póty będzie trwał nekrofagiczny cyrk wokół brzozy i tupolewa. Nie będzie tradycyjnych, zorganizowanych miesięcznic, ale będą zapewne „spontaniczne” manifestacje ludu smoleńskiego. Komisja Macierewicza będzie produkowała kolejne „ostateczne raporty” podważające ustalenia raportów poprzednich. Pod pretekstem dekomunizacji w kolejnych miejscowościach przepychać się będzie w drodze zarządzeń zastępczych i wyroków NSA (który, sądząc po zachowaniu prominentnych sędziów, już dawno poddał się bez walki) ulice i place Lecha Kaczyńskiego. I tak w nieskończoność, bo paradygmaty kulturowe trwają długo. Szczególnie tu, na peryferiach Zachodu i Wschodu, taplających się dziś w coraz bardziej wciągającym bagienku swojszczyzny i wsobności. Wbrew zdrowemu rozsądkowi i wyjaśnieniom specjalistów nadal od kwietnia do kwietnia będziemy tańczyć taniec śmierci wokół rdzewiejącego w rosyjskim błocie rozbitego samolotu aż do czasu, gdy jakimś cudem rozwieje się mgła i padną narodowe mity.
Chyba że wcześniej padnie Dobra Zmiana.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz