No
to miała Dobra Zmiana tak zwany event. Nie taki zwykły,
comiesięczny, gdy kilkaset osób z pieśnią nabożną na
ustach i ogniem świętej nienawiści w sercach przemierza trasę od
warszawskiej archikatedry pod pałac Andrzeja Dudy, by następnie
wysłuchać kolejnego przemówienia starszego pana stojącego na
drabince, a szpalery „kulsonów” oddzielają ten osobliwy pochód
od reszty obywateli, którzy stoją po drugiej stronie kordonów i
machają białymi różami – owymi, wedle oficjalnej wykładni
państwowej, symbolami „skrajnej głupoty i skrajnej nienawiści”.
To już za nami, tego już nie będzie. Tak powiedział Prezes, a
słowo jego święte jest.
Nie,
to by było za mało, wszak mieliśmy rocznicę. Ósmą, okrągłą
rocznicę. Przepraszam Czytelnika za ten oczywisty i zgrany do imentu
bareizm, ale co ja poradzę, że Bóg umarł, Lenin umarł, a Bareja
jest i będzie wiecznie żywy, bo żeby umarł Bareja, to wcześniej
musiałby przestać istnieć naród polski, przepraszam, Naród
Polski, a na to się nie zanosi. Wręcz przeciwnie, Naród Polski
wstał właśnie z kolan, więc Bareja jest dziś jeszcze bardziej
żywy, niż do niedawna był.
A skoro przyszła okrągła rocznica, a miesięcznice się skończyły, to musiało być inaczej. Bardziej. I na porządnym placu, a nie byle uliczce między kościołem a domem pana przez lud zwanego Adrianem.
A skoro przyszła okrągła rocznica, a miesięcznice się skończyły, to musiało być inaczej. Bardziej. I na porządnym placu, a nie byle uliczce między kościołem a domem pana przez lud zwanego Adrianem.
Po
pierwsze: słynna drabinka została uświęcona poprzez wkomponowanie
jej kształtu w kształt pomnika smoleńskiego. Pomnik w założeniu
miał chyba symbolizować trap samolotu prowadzący w otchłań (dzięki
Bogu nikt nie wpadł na pomysł wyrzeźbienia trupów, jak to się
stało w przypadku pomnika wołyńskiego, który okazał się tak
makabryczny, że nawet Dobra Zmiana go nie chce), tyle tylko, że
ktoś zapomniał, że symbole zawsze działają w pewnym kontekście,
i jeśli ten kontekst jest silniejszy od elementu ponadczasowego, to
czasem zamiast podniosłości wychodzi groteska. Dziwię się, że
artyście się nie skojarzyło to, co skojarzyło się prawie
wszystkim. Ale może za dużo wymagam – jeśli istotnie
dobrozmianowość to nie zespół poglądów politycznych, tylko stan
umysłu, to może faktycznie osobom ogarniętym tym stanem kojarzy
się zupełnie coś innego z zupełnie czym innym, a schody z drabinką
jak na złość im się nie kojarzą? Niezbadane są wszak meandry duszy polskiej, a duszy dobrze zmienionej w szczególności.
Mamy w każdym razie coś, co stało się wdzięcznym tematem internetowych memów. Do tego jeszcze tuż przed uroczystością jeden z posłów opozycyjnych wygrzebał z otchłani dziejów plakat niemieckiego zespołu rockowego, na którym przedstawiono niemal identycznego kształtu i koloru schodki. Będzie się działo, jeśli projektant plakatu upomni się o swoje, choć nie wiadomo czy się upomni, bo na przykład sam zespół już oficjalnie ogłosił, że polityka go nie interesuje i ciągać biednego Prezesa po wrażych niemieckich sądach nie zamierza.
Mamy w każdym razie coś, co stało się wdzięcznym tematem internetowych memów. Do tego jeszcze tuż przed uroczystością jeden z posłów opozycyjnych wygrzebał z otchłani dziejów plakat niemieckiego zespołu rockowego, na którym przedstawiono niemal identycznego kształtu i koloru schodki. Będzie się działo, jeśli projektant plakatu upomni się o swoje, choć nie wiadomo czy się upomni, bo na przykład sam zespół już oficjalnie ogłosił, że polityka go nie interesuje i ciągać biednego Prezesa po wrażych niemieckich sądach nie zamierza.
Po
drugie: w sytuacji comiesięcznej Prezes wchodził na drabinkę i
przemawiał zawsze raz. Wczoraj natomiast przemawiał aż dwa razy, raz obok pomnika drabinki, drugi raz na drabince właściwej.
Po trzecie, w ramach walki ze sztampą i oficjalną nudą postanowiono oprócz monumentu, który już jest, odsłonić także monument, którego... jeszcze nie ma. Odsłonięto bowiem podczas uroczystości wspomniany „pomnik schodów” oraz... kamień upamiętniający zamiar postawienia drugiego pomnika, tym razem indywidualnie poświęconemu Poległemu Prezydentowi. Dalibóg nie wiem, dlaczego Dobra Zmiana nie postarała się o dopięcie wszystkiego w terminie i nie dała rady wyrzeźbić dwóch pomników naraz. I to jeszcze w kraju, w którym takich świętych Janów Pawłów Drugich trzaska się co roku dziesiątkami i chyba każde większe miasto, każde mniejsze miasto i co druga wieś gminna już ma przynajmniej jednego. Źle to wróży na przyszłość – wszak obecny obóz rządzący zapowiada, że Lechów Kaczyńskich też będziemy stawiać po sztuce w każdej miejscowości, a tu z jednym nie umie sobie poradzić. Na razie będzie kamień, a pomnik kiedyś tam. Według słów, które padły wczoraj z Ust Najwyższych, stanie się to 10 listopada, ale pamiętajmy, że Genialny Strateg jest elastyczny i często zmienia zdanie, więc jeszcze nic nie wiadomo. Być może skończy się jak ze Świątynią Opatrzności: kamień będzie sobie leżał, a pomnik stanie... za dwieście lat i w jakiejś peryferyjnej dzielnicy, która dziś jeszcze nawet nie należy do Warszawy.
Po trzecie, w ramach walki ze sztampą i oficjalną nudą postanowiono oprócz monumentu, który już jest, odsłonić także monument, którego... jeszcze nie ma. Odsłonięto bowiem podczas uroczystości wspomniany „pomnik schodów” oraz... kamień upamiętniający zamiar postawienia drugiego pomnika, tym razem indywidualnie poświęconemu Poległemu Prezydentowi. Dalibóg nie wiem, dlaczego Dobra Zmiana nie postarała się o dopięcie wszystkiego w terminie i nie dała rady wyrzeźbić dwóch pomników naraz. I to jeszcze w kraju, w którym takich świętych Janów Pawłów Drugich trzaska się co roku dziesiątkami i chyba każde większe miasto, każde mniejsze miasto i co druga wieś gminna już ma przynajmniej jednego. Źle to wróży na przyszłość – wszak obecny obóz rządzący zapowiada, że Lechów Kaczyńskich też będziemy stawiać po sztuce w każdej miejscowości, a tu z jednym nie umie sobie poradzić. Na razie będzie kamień, a pomnik kiedyś tam. Według słów, które padły wczoraj z Ust Najwyższych, stanie się to 10 listopada, ale pamiętajmy, że Genialny Strateg jest elastyczny i często zmienia zdanie, więc jeszcze nic nie wiadomo. Być może skończy się jak ze Świątynią Opatrzności: kamień będzie sobie leżał, a pomnik stanie... za dwieście lat i w jakiejś peryferyjnej dzielnicy, która dziś jeszcze nawet nie należy do Warszawy.
Po czwarte wreszcie: oprócz elementów oficjalnych urządzono część
artystyczną. Zgromadzonej publiczności, specjalnie
wyselekcjonowanej i zaopatrzonej w stosowne identyfikatory, pokazano
filmy tematycznie związane z katastrofą (oczywiście interpretowaną
z punktu widzenia obecnych władz), i to aż w dwóch blokach. W
ogóle symbolem tej rocznicy była podwójność: dwa pomniki, dwie
msze, dwie mowy Prezesa, dwa bloki filmowe, dwa antrakty modlitewne
(Regina Coeli i Koronka do Miłosierdzia Bożego)... Pojedynczy był
zaś koncert i... przemówienie Pana Prezydenta. A wszystko to nam,
maluczkim, którzyśmy nie dostąpili błogosławieństwa Dobrej
Zmiany i na plac nas nie wpuszczano, pięknie opakowała i podała na
tacy „narodowa” TVP na swoim kanale informacyjno-propagandowym,
na przystawkę podając dzień wcześniej w Jedynce osławiony „Smoleńsk”.
Działo
się więc tyle, że uczestnicy będą mieli co opowiadać wnukom.
Chyba że za dwa lata, w rocznicę naprawdę okrągłą, władza
zafunduje nam coś jeszcze bardziej spektakularnego, na przykład
otworzy odbudowany Pałac Saski, a w nim Muzeum Smoleńskie.
Niemożliwe? Tu jest Polska, tu jest Dobra Zmiana, tu wszystko jest
możliwe. Proszę się przyznać: kto jeszcze cztery lata temu
przewidywał, że w niepodległej Polsce po 1989 roku kiedykolwiek
będzie się szło pod sąd za okrzyk „Lech Wałęsa!”?
***
Mógłby
mi ten i ów zwolennik Dobrej Zmiany (o ile tacy w ogóle czytują
WDO) zarzucić, że drwię z tragedii, obrażam pamięć ofiar,
naruszam fundamentalną w polskiej kulturze zasadę szczególnego
szacunku dla zmarłych, zwłaszcza zmarłych tragicznie, odnoszę się
bez należnego respektu do obchodów ważnej rocznicy narodowej, ergo
– jestem lewakiem, kwiczącą świnią oderwaną od koryta
(pokażcie mi, błagam, gdzie ono stoi, bo jakoś go przed 2015
rokiem nie mogłem znaleźć!), zwolennikiem przegranych łże-elit,
wykształciuchem (tylko magister, ale zawsze!), pożytecznym idiotą
Lisa i Makreli, komunistą, złodziejem i elementem animalnym. Ok,
niech im będzie, tylu ludzi dziś w Polsce źle o sobie wzajemnie
myśli i źle sobie wzajemnie życzy, że nawet nie robiłoby to na
mnie jakiegoś wrażenia. Druga strona barykady nie lepsza,
regularnie czytam w internecie komentarze sugerujące, jakoby
Jarosław Kaczyński był Żydem, co ma ponoć być argumentem za
obaleniem Dobrej Zmiany. Zawsze wydawało mi się, że antysemityzm
kłóci się z demokratyzmem, no ale tu jest Polska.
Niech
więc sobie tak zwani prawacy myślą, co chcą. Nie zmieni to
bowiem faktu, że to nie ja zamieniłem tragedię w cyrk, dramat w
kabaret, katastrofę w groteskę i rzecz poważną w absurd bez
granic. Nie ja ani nikt z tych, którzy mają zbliżony do mnie
pogląd na całą złożona kwestię Smoleńska. Wręcz przeciwnie,
„lewackie” szydzenie z katastrofy zniesmaczało mnie raczej, a
nie bawiło.
Mimo
uderzającej po oczach niestosowności pochowania Lecha Kaczyńskiego
na Wawelu, nie umiałem jakoś już w maju tamtego roku rechotać nad
smoleńskim wrakiem, tak jak to robili panowie Wojewódzki i Figurski
w jednej ze stacji radiowych. Demonstracje antyklerykalne pod Pałacem
Prezydenckim, połączone z werbalnymi i fizycznymi atakami na tzw.
obrońców krzyża, faktycznym wyszydzaniem pamięci ofiar wypadku i
oddawaniem moczu do zniczy wydawały mi się takim samym
barbarzyństwem, jakim były późniejsze marsze kiboli i
nacjonalistów atakujących warszawskie squatty, podpalających
„pedalską” tęczę na pl. Zbawiciela i niszczących wozy
transmisyjne nielubianych stacji telewizyjnych. Postawa ówczesnych
władz, które dopuszczały do tego, aby tłum pijanej młodzieży
znieważał i prowokował grupę „krzyżowych” demonstrantów,
był niczym innym, jak uchyleniem się państwa od odpowiedzialności
za bezpieczeństwo obywateli – dokładnie takim, jak dzisiejsza
tolerancja Dobrej Zmiany dla ekscesów antygejowskich i
antymuzułmańskich.
Powtarzanie
dowcipów o „zimnym Lechu” ledwie miesiąc po śmierci bądź co
bądź demokratycznie wybranego prezydenta Rzeczypospolitej uważałem
za rzecz niestosowną. Tony lukru, jakie zaczęły się lać na jego
trumnę ze strony tych samych mediów liberalnych i „celebryckich”,
które jeszcze niewiele wcześniej wyśmiewały dosłownie każde
jego działanie i słowo, w tym również działania i słowa
sensowne, szydziły z, ich zdaniem, mało europejskiej urody
Pierwszej Damy, zwyczajnie mnie mdliły.
Tylko
że to wszystko było niczym wobec groteski, w jaką zamieniono
Smoleńsk i czczenie jego ofiar później, już bez udziału
„lewactwa”, „lemingów” czy jak ich tam jeszcze zwał obóz
pisowski. Bo przecież to nie „lewactwo” kazało posłowi
Macierewiczowi od rana do nocy powtarzać odmieniane przez różne
przypadki słowo „zamach”, tworzyć think tanki od zgniatania
puszek i gotowania parówek, udowadniające, że należy szczególną
wagę przywiązywać do dźwięku „piiiji bziuuuu”, za to nie
należy żadnej wagi przywiązywać do tego, że skoro w samolocie
coś wybuchło, to powinien się w nagraniach pojawić dźwięk „bum
bum”, który się nie pojawia, mimo że pojawia się późniejsze,
finalne „k... mać!”. To nie pan redaktor Lis z panią redaktor
Olejnik kazali najpierw święcie wierzyć w to, że winna jest
brzoza, a zaraz potem w to, że brzoza nie mogła być winna, albo że
może mogła, ale sama z siebie nie wystarczyła, albo że samolot w
ogóle w nią nie trafił. Kwestia brzozy została przez badaczy tak
powywracana na różne strony, że dziś niewykorzystana jest chyba
tylko wersja zakładająca, że żadnej brzozy w ogóle nie było –
być może zostanie wykorzystana w ostatecznym raporcie, który
kiedyś tam w końcu powstanie. To nie lemingi z Miasteczka Wilanów
nad kubkiem sojowej latte wymyślały legendy o tym, jakoby ktoś
przeżył wypadek, po lotnisku chodzili Rosjanie i dobijali rannych,
Putin rozpylał sztuczną mgłę, robotnicy z Samary podłożyli
bomby w samolocie, a brzozę osobiście zasadzili Stalin i Beria. To
nie Platforma, cokolwiek by o niej nie myśleć, podnosiła niektóre z tych teorii do rangi poważnych hipotez rozpatrywanych przez oficjalne
organy Rzeczypospolitej.
To
obóz smoleński sam uczynił ze narodowego dramatu upiorną
tragifarsę, robiąc to od samego początku tak samo konsekwentnie i
wbrew wszelkim głosom rozsądku, jak teraz zamienia w tragifarsę
wszystko, czego się dotknie. To prawica wymyśliła (albo on sam się
jej wymyślił) Prezesa 96 razy wspinającego się na drabinkę i
„dochodzącego do prawdy”, do której w końcu nie doszedł, i
zmuszonego ostatecznie przyznać, że żeby do niej dojść, to
jeszcze trzeba się raz czy dwa mocno natężyć, a i tak nie
wiadomo, czy to pomoże. To Prezes i jego pretorianie przez kilka lat
budowali wirtualne pomniki, przestawiając je co i rusz po całym
Trakcie Królewskim i okolicach, a w końcu, już w realu,
rozrzucając je bez ładu i składu po placu Piłsudskiego. To ministerstwo p. Glińskiego i telewizja p. Kurskiego uparły się, żeby powstał tak jednostronny, kiczowaty i bardzo swobodnie interpretujący rzeczywistość film jak wspomniany "Smoleńsk". Nikt,
tylko sama Dobra Zmiana uparła się wciskać apel smoleński w
program każdej uroczystości z udziałem wojska, a ofiary wypadku
komunikacyjnego nazywać „poległymi”. I to ona postawiła
we wtorek w Warszawie barierki policyjne tak szczelne, że nawet
niektórzy posiadacze oficjalnych zaproszeń przez nie nie przeszli, a przed żelazną wolą Prezesa musiała ustąpić nawet jadąca do chorego karetka pogotowia.
I to Dobra Zmiana, a nie "lewactwo", postanowiło rocznicę ósmą obchodzić z takim zadęciem, jakby była co najmniej pięćdziesiąta.
I to Dobra Zmiana, a nie "lewactwo", postanowiło rocznicę ósmą obchodzić z takim zadęciem, jakby była co najmniej pięćdziesiąta.
Internet
– a przecież to internet jest współczesnym odpowiednikiem tego,
co dawniej nazywano ulicą, reagował po swojemu. Pojawiły się
memy, satyra, naturalna społeczna reakcja na przedziwny zlepek
groteski i patosu. Wrócił „zimny Lech”, w nowym kontekście już
nie tak rażący, choć troszkę zleżały. „Schody do nieba” i
ich pierwowzory (ze szczególnym uwzględnieniem tego znalezionego w
starym tomiku „Tytusa, Romka i A'tomka”) stały się hitem sieci,
co oburzyło wyznawców smoleńskiego kultu, ale, jako się rzekło,
winien jest ten, kto nie pomyślał, zanim zaczął projektować i
rzeźbić. W kulturze, która kocha się w symbolach, również
dekonstrukcja symboli następuje spontanicznie i szybko, jeśli ich
dysponenci popełnią jakiś błąd w sferze kontekstu. Gra
symboliczna zawsze jest przecież grą dwustronną.
Kto
więc ma pretensje o ośmieszanie „poległych”, powinien je
kierować na Nowogrodzką. Może jeszcze do biskupów polskich,
którzy czynnie lub biernie przez lata przyczyniali się do powstania
synkretycznego kultu mesjańskiego zwanego religią smoleńską. A
najlepiej od razu na Żoliborz.
***
Faktyczny
przywódca Narodu Polskiego ogłosił wczoraj koniec miesięcznic.
Nie oznacza to jednak automatycznego wygaszenia tzw. religii
smoleńskiej. Nie po to przecież doczekała się ona wreszcie czegoś
w rodzaju trwałej świątyni, żeby teraz miała przestać istnieć.
Nie po to stawia się po miasteczkach ludowe świątki w postaci
pomników i tablic poświęconych Lechowi Kaczyńskiemu, żeby nikt
nie odprawiał pod nimi stosownych rytuałów. Już zresztą
zapowiedziano, że warszwskie „schodki” zostaną rozbudowane,
między innymi o krzyż smoleński umieszczony w czymś na kształt
wielkiego terrarium. Z punktu widzenia „smolenizmu” krzyż ten
jest ważną relikwią (może stąd pomysł umieszczenia go za
szkłem? – w kapsułkach za szkłem często umieszcza się przecież
relikwie katolickie).
„Smolenizm”
jako kult przekształci się, być może jakoś wyciszy, ale nie
zniknie. Nie dlatego, że Jarosław Kaczyński wierzy w teorie
zamachowe, możliwe zresztą, że tak naprawdę nie wierzy. Nie jest
to rzecz najważniejsza. Zadekretowany przez Dobrą Zmianę sojusz
tronu i ołtarza także nie ma nic wspólnego z tym, czy Jarosław
Kaczyński prywatnie wierzy w Boga katolickiego, muzułmańskiego,
czy jakiegokolwiek innego, czy w ogóle w żadnego nie wierzy. Tak
jak konfesjonalizacja Polski następuje, bo jest Dobrej Zmianie
potrzebna do zachowania wpływów w dużej części elektoratu, tak
kult smoleński będzie trwał, bo to Smoleńsk i wytworzona wokół
niego martyrologiczno-parareligijna narośl stanowią fundament
zwycięstwa i trwania Dobrej Zmiany. To na trupach smoleńskich i
wytworzonej wokół nich mitologii obecny obóz władzy zbudował
swoistą kapsułę, która pozwoliła mu przetrwać najtrudniejszy
czas i odbudować swój potencjał wyborczy. Uczyniwszy katastrofę
osią politycznego sporu, przeniósłszy jego centrum z pola
racjonalności i użyteczności na pole mesjańskich rojeń i legend
miejskich, Prezes odebrał drugiej stronie oręż. PiS nigdy nie był
uważany za partię wiarygodną w obrębie polityki rozumnej,
natomiast żadna inna partia w III RP nie była tak bardzo wiarygodna
w obrębie polityki emocji, symbolu, narodowych mitów, a więc w
obszarze, w którym chłodna, technokratyczna, nieco plastikowa w
wyrazie Platforma kompletnie nie umiała się poruszać, bo jeśli
nawet by chciała – musiałaby odrzucić to wszystko, co ją od
PiS-u różni, a wtedy przegrałaby jeszcze dotkliwiej.
Jest
bowiem Dobra Zmiana organizmem nekrofagicznym. Karmi się ów
organizm nie tylko trupami smoleńskimi, ale i trupami ofiar
Powstania, skazanych na śmierć Wyklętych, ofiar Grudnia i stanu
wojennego. Wyrasta z potężnego w polskiej kulturze nurtu
romantyczno-bohaterskiego, ze specyficznie polskiej, głęboko
zakorzenionej potrzeby nurzania się we łzach i krwi straceńców,
uwznioślania cierpienia i zgonu, i z pomieszania tego wszystkiego z
mesjanistyczną wiarą w szczególne posłannictwo Polaków, które
ofiar wymaga, i którego ofiary są dowodem. Nurt ten przez ostatnie
dekady wydawał się słabnąć i odchodzić w przeszłość,
podobnie jak formacja polityczno-kulturowa na nim ufundowana.
Smoleńsk dosłownie spadł narodowym konserwatystom z nieba,
obnażając przy okazji skalę powierzchowności fali modernizacyjnej
przełomu tysiącleci. Okazało się, że wyposażeni w smartfony,
jeżdżący pendolino, poruszający się (chyba pierwszy raz w
historii) po w miarę równych drogach, mentalnie i emocjonalnie
tkwimy w saskim błocie i dziewiętnastowiecznej romantycznej mgle.
W
smoleński zamach i brednie o sztucznej mgle albo o bombach pod
kocykiem izolacyjnym wierzy mniejszość. Romantyczny mit jest zaś
wdrukowany w głowy większości. Krew tragicznie przelana przemawia
również do sporej części tych, którzy w zamach nie wierzą.
Obóz
nazywający się wówczas „niepokornym” lub „niepodległościowym”
doskonale się w tej sytuacji odnalazł. Pompując smoleńskie
szaleństwo i ubierając je w szaty religijno-patriotyczne, pożywiał
się bez żadnych oporów na krwi ofiar katastrofy, w zależności od
potrzeby sortując je na lepsze (z „poległym prezydentem” na
czele) i gorsze lub odwrotnie – podkreślając wspólnotę łączącą
wszystkich zabitych (mieliśmy z tym do czynienia wczoraj).
Ogłaszając się zaś tymi, którzy jako jedyni dążą do odkrycia
pełnej prawdy o zamachu, automatycznie postawił się w oczach
swoich wyznawców i sporej części bardziej umiarkowanych wyborców
po jedynie słusznej i dobrej stronie manichejskiego podziału na
patriotów i zdrajców, poszukiwaczy prawdy i kłamców, prawdziwych
Polaków i wynarodowionych lemingów, obrońców narodowej godności
i jurgieltników zachodnich mocarstw. Gdy zaś to wszystko się
stało, wystarczył odpowiedni poziom nastrojów antysystemowych,
błędy ustępującej władzy i niemal nieprawdopodobna, a jednak
rzeczywista sekwencja wydarzeń politycznych, aby Dobra Zmiana doszła
do władzy.
Póki
więc będzie trwał w naszej kulturze ów paradygmat żądający
nieustannej adoracji grobów i żałobnego wzmożenia, póki będą
trwały mesjańskie mity, jednym słowem póki żerowanie na ludzkiej
śmierci i przekształcanie jej w polityczne paliwo będzie się
opłacać, póty będzie trwał nekrofagiczny cyrk wokół brzozy i
tupolewa. Nie będzie tradycyjnych, zorganizowanych miesięcznic, ale
będą zapewne „spontaniczne” manifestacje ludu smoleńskiego.
Komisja Macierewicza będzie produkowała kolejne „ostateczne
raporty” podważające ustalenia raportów poprzednich. Pod
pretekstem dekomunizacji w kolejnych miejscowościach przepychać się
będzie w drodze zarządzeń zastępczych i wyroków NSA (który,
sądząc po zachowaniu prominentnych sędziów, już dawno poddał
się bez walki) ulice i place Lecha Kaczyńskiego. I tak w
nieskończoność, bo paradygmaty kulturowe trwają długo.
Szczególnie tu, na peryferiach Zachodu i Wschodu, taplających się
dziś w coraz bardziej wciągającym bagienku swojszczyzny i
wsobności. Wbrew zdrowemu rozsądkowi i wyjaśnieniom specjalistów
nadal od kwietnia do kwietnia będziemy tańczyć taniec śmierci
wokół rdzewiejącego w rosyjskim błocie rozbitego samolotu aż do
czasu, gdy jakimś cudem rozwieje się mgła i padną narodowe mity.
Chyba
że wcześniej padnie Dobra Zmiana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz