sobota, 21 kwietnia 2018

Do tyłu i na kolanach

„W Polsce żadnych małżeństw jednopłciowych nie będzie” - orzekł jednoosobowy centralny ośrodek dyspozycji politycznej RP podczas spotkania przedwyborczego z mieszkańcami Trzcianki. I dodał, że my, tu, na proklamowanej nie tak dawno wyspie wolności, „spokojnie sobie zaczekamy”, aż Europa w tej kwestii, jak to ujął, „otrzeźwieje”. W kolejnym zaś zdaniu raczył wyrazić pogląd, jakoby na Zachodzie za stwierdzenie, że ze związków homoseksualnych nie ma dzieci, szło się do więzienia.
Ale my tu, u siebie, ani teraz, ani później takich bezeceństw wyprawiać nie pozwolimy. Bo myśmy przecież trzeźwi i dlatego odróżniamy dobro od zła, czego bezbożny Zachód, upojony do nieprzytomności permisywizmem moralnym i „demokracją bez wartości, która zamienia się w jawny lub zakamuflowany totalitaryzm”, już nie potrafi. I to nasze będzie w końcu na wierzchu, bo przecież sam Najwyższy jest z nami, „bo u Chrystusa my na ordynansach, słudzy Maryi”, bo są z nami nasi biskupi, z nimi nasz Prezes, a z Prezesem - Ojciec Dyrektor. Trzeźwiej więc, Europo, a my sobie poczekamy i doczekamy. Jeśli już nie z tym Prezesem, to na pewno z jakimś z następnym.

***

„Królestwo moje nie jest z tego świata” - powiadał, według relacji ewangelistów, Jezus Chrystus. Naród polski (teraz się chyba naprawdę powinno pisać „Naród Polski”, wszak właśnie powstał on – a może On??? - z kolan, na których ponoć klęczał był wcześniej przez 27 lat) specjalnie się tym Chrystusowym zastrzeżeniem nie przejmuje. I nie chodzi bynajmniej o to, że jakiś czas temu oficjalnie uznano u nas Jezusa za „Króla i Pana” (przy czym tylko co bardziej zorientowani polscy katolicy wiedzą, że nie został On jednak wprost ogłoszony królem Polski, bo na przykład czeskie portale bez żadnej wątpliwości informowały Czechów, że „Jeżisz je kralem Polska”, a jeden z nich wysmażył nawet reprotażyk pod tytułem „Jezus jest w Polsce królem, a państwowe firmy zostały zawierzone Matce Boskiej”). Od niemal trzydziestu lat budujemy sobie bowiem nad Wisłą może nie dostojne królestwo, ale jednak całkiem poważną (przynajmniej w założeniu poważną) republikę, która powinna być z tego świata, ale jakoś jej to nie wychodzi. Jej władze zaś zdają się za swoje najważniejsze zadanie uważać zgadywanie, czego chciałby Jezus, gdyby istotnie był królem Polski, i wprowadzanie tego w życie. W pełnej zgodzie ze słynnym „postulatem Goryszewskiego”, brzmiącym; „nie jest ważne, czy w Polsce będzie dobrobyt, ważne, żeby Polska była katolicka”.
Na wypadek zaś, gdyby władzom w jakimś momencie nie starczało sił lub pomysłów na roztrząsanie życzeń Bożych, albo też były one chwilowo zajęte rozwiązywaniem jakichś nieprzyzwoicie przyziemnych problemów socjalnych, ekonomicznych czy politycznych, dani są naszemu krajowi (a może, jak – i tylko tak – słyszy się w wiadomym radiu, dani są „Ojczyźnie naszej”) ludzie, którzy wydają się egzystować nad Wisłą tylko w jednym celu: przypominania władzy, że tron istnieje po to, żeby wypełniać prawodawcze zalecenia ołtarza. Reszta zadań tronu to tylko jakieś elementy uboczne, którym może on ostatecznie poświęcić trochę uwagi, o ile zostanie mu chwilka czasu po wypełnieniu zadania głównego.
Sądząc po tym, jak się ma w Polsce od dawna służba zdrowia, prawa pracownicze, przestrzeganie praw człowieka przez policję, kwestie reprywatyzacyjne, sprawy socjalne, poziom wiedzy i obycia absolwentów wszelkich typów szkół, stan komunikacji na terenach wiejskich, a ostatnio także parę innych rzeczy, kolejni sternicy naszej nawy państwowej od lat zdecydowanie preferują wypełnianie woli Bożej od wypełniania woli suwerena.

Ogłaszanie Narodowi Polskiemu woli Bożej – o ile nie ogłasza jej wprost, jak to się stało w Trzciance, sam Prezes - odbywa się u nas w postaci biskupich enuncjacji, które relacjonują później media tradycyjne i elektroniczne, używając przy tym najczęściej frazy „biskupi chcą”. Od lat więc czytaliśmy lub nadal czytamy, że „biskupi chcą powrotu religii do szkół”, „biskupi chcą zakazu zabiegów in vitro”, czy też że „biskupi chcą święta w Wielki Piątek”. Ostatnio jeden z tabloidów wywrzeszczał nawet na pierwszej stronie, że „biskupi chcą nam zabrać alkohol”. Co ciekawe, im częściej wyrażenie „biskupi chcą” pojawia się w połączeniu z jakimś konkretnym „chceniem”, tym większe prawdopodobieństwo, że owo chcenie prędzej czy później „z kraju marzeń przejdzie w rzeczywistość”. Religię w szkołach mamy wszak od dawna, dostępność in vitro krok po kroku jest ograniczana, o święcie w Wielki Piątek wypowiadają się już czynniki partyjno-państwowe (na razie z pewną taką nieśmiałością i rezerwą, ale poczekajmy, poczekajmy...), a i sprzedaż alkoholu łatwiej od pewnego czasu ograniczyć. Każda interesująca biskupów ustawa w Rzeczypospolitej jest zresztą na etapie projektu pilnie badana przez Komisję Wspólną Rządu i Episkopatu. I niejedną już uchwalono w specyficznym trybie „bo biskupi chcieli”.
W przypadku biskupich chceń zasada „chcieć to móc” sprawdza się więc niemal w stu procentach. Można by rzec: taka będzie Rzeczpospolita, jakie jej biskupów chętki.

***

W zasadzie cała historia III RP to historia urzędowej hipokryzji. Konstytucja – zarówno dawna, „wykastrowana” w 1989 postpeerelowska uzupełniona o wałęsowskie dodatki, jak i obowiązująca od 1997 obecna ustawa zasadnicza – od samego początku deklarowała przecież świecki charakter państwa i pełną równość wszystkich wyznań.
I w tym właśnie świeckim państwie deklarującym równość wszystkich wyznań od samego początku było jasne, że procent rzeczywistej świeckości w owej świeckości wcale nie musi być duży, a wyznania, niczym orwellowskie zwierzęta, są równe i równiejsze. Jednym słowem, w teorii było nowocześnie, a w praktyce – jak w konstytucji 1921 roku. A tam, przypomnijmy, zastosowano przedziwaczną prawnie i logicznie formułę, wedle której katolicyzm miał w Polsce „stanowisko naczelne wśród równouprawnionych wyznań”. Po 1989 roku nikt nawet nie próbował ukrywać, że takiego „stanowiska naczelnego” nie ma. Dość długo za to wypierano ze świadomości zbiorowej fakt, że przy Okrągłym Stole Episkopat nie był tak naprawdę jedynie bezinteresownym mediatorem, lecz całkiem skutecznie walczącą o swoje interesy trzecią stroną rozmów. Pierwsze koncesje – jak choćby wstępne próby ograniczenia prawa do aborcji czy wpływ na treść podręcznika do wychowania do życia w rodzinie - wywalczył sobie zresztą u słabnącej władzy „jaruzelskiej” jeszcze przed rozpoczęciem tych rozmów.

A potem przyszedł rok 1989 i rozpoczęła się pierwsza fala jawnej i otwartej konfesjonalizacji kraju.
Zaczęto więc masowo święcić świeżo zbudowane budynki użyteczności publicznej, szkoły, komisariaty policji, szpitale, sanatoria i hospicja, a nawet „doświęcać” te, które już istniały. W roku 1990 to w kościele i w imię Chrystusa policja (wówczas chyba nawet jeszcze pod nazwą MO) przepraszała naród za współudział w zbrodniach starego systemu i deklarowała przejście na stronę społeczeństwa. Niemal wszystkie nowe lub odtwarzane partie polityczne rozpoczynały działalność od poświęcenia sztandaru i mszy katolickiej. W szkołach, szpitalach, biurach, a nawet niektórych sądach pojawiły się krzyże. A w prasie coraz częściej czytaliśmy, że „biskupi chcą”. Biskupi chcieli powrotu religii do szkół – dostali, co chcieli, i to mocą nawet nie rozporządzenia (nie mówiąc już o ustawie, bo to by za długo trwało jak na cierpliwość naszych purpuratów) ale wprowadzonej chyłkiem-ciszkiem instrukcji. Chcieli ustawy antyaborcyjnej – dostali ją. I to taką, która nawet z istniejącymi wyjątkami jest jedną z najostrzejszych regulacji w Europie, a mimo to od początku nazywana jest, również przez środowiska ponoć liberalne, kompromisem. Bo i w istocie był to kompromis: ortodoksyjni hurrakatolicy zawarli go z umiarkowaną konserwą, pomijając w zasadzie jakiekolwiek zdanie w tej kwestii środowisk lewicowych (kojarzonych zresztą wtedy w stu procentach z komunistami, a więc traktowanych trochę jak trędowaci), raczkującego dopiero segmentu nowych organizacji pozarządowych czy tym bardziej środowisk feministycznych, postrzeganych w roku 1993 jako galeria egzotycznych dziwadeł.
Jakby przy okazji, i bez rozgłosu porównywalnego z ustawą , na szeroką skalę zaczął działać pozakonstytucyjny, nie wiadomo, na jakich zasadach się opierający i nie znający trybu odwoławczego od swoich decyzji organ zwany Komisją Majątkową, przez całe lata po uważaniu zwracający (lub wręcz rozdający) instytucjom kościelnym budynki, ziemię, lasy i inne dobra, o które te instytucje występowały, a czasem jeszcze dodający coś ekstra na podstawie dziwacznych wycen. Podobnie postępowały i postępują do dziś niektóre samorządy, zresztą w Polsce lokalnej, zwłaszcza na poziomie gminnym, pracowicie odtworzono tradycyjny model, w którym plebania jest ośrodkiem władzy niemal równorzędnym ze strukturami oficjalnymi.
Szybko się zresztą okazało, że chrześcijańskie miłosierdzie, oficjalnie głoszone przez Kościół, dziwnie jakoś kończy się tam, gdzie zaczyna się finansowy interes instytucji kościelnych. Ci sami ludzie, którzy, stojąc na ambonach potępiali konsumpcjonizm, pogoń za pieniądzem i gromadzenie bogactw, nie wahali się kilkukrotnie podnosić czynszów w przejmowanych przez siebie obiektach i wyrzucać ich dotychczasowych użytkowników na bruk. Na zarzuty o hipokryzję i bezduszność odpowiedź była tylko jedna: Kościół nie jest instytucją charytatywną.

Równo dwadzieścia lat temu ratyfikowano konkordat (uchwalony pięć lat wcześniej, również w trybie „bo biskupi chcieli”, a trochę też w trybie „bo Papieżowi byłoby przykro”). Tym sposobem kościelna rekonkwista zyskała ramy prawne, i to międzynarodowe! Przeciętny obywatel – z wyjątkiem tych od zawsze martwiących się o świeckość państwa – niespecjalnie się tym przejął, tym bardziej, że III RP przeżywała właśnie czas największej papolatrii i zachwytu osobą „naszego Wielkiego Papieża”. Atmosfera była taka, jakbyśmy ten konkordat zawierali sami ze sobą, bo w końcu po obu stronach stołu siedzieli Polacy. Wielu naszym rodakom polski duchowny w białej sutannie rządzący Państwem Watykańskim wydawał się nawet bardziej „prawdziwym” Polakiem, niż postkomunistyczny prezydent Kwaśniewski, ówczesny przywódca Najjaśniejszej. A jeśli nawet pojawiały się od czasu do czasu w prasie jakieś wątpliwości i kwestie sporne, zostały one już rok później utopione na amen w hektolitrach przesłodzonej śmietanki wypływającej z papieskich kremówek.
W ten sposób, wśród wiwatów na cześć Jana Pawła II, przy wtórze coraz głośniejszej propagandy ośrodka toruńskiego i u progu ostatecznego zmierzchu potęgi partii postkomunistycznej, utrwalił się niespotykany gdzie indziej model liberalnej demokracji konfesyjnej – czyli czegoś, co teoretycznie jest tak wewnętrznie sprzeczne, że nie ma prawa istnieć, a jednak tu, nad Wisłą, w tym kraju cudów, zaistniało.
A kilkanaście lat później na tak przygotowanym gruncie wyrosła i wybujała trująca roślina Dobrej Zmiany.

***


Wspomniana zaś Dobra Zmiana od samego początku nie tylko wsłuchuje się w głos Kościoła instytucjonalnego i w miarę swoich coraz większych możliwości wypełnia wolę Episkopatu i co bardziej przebojowych niższych duchownych, ale nawet sama próbuje ją odgadywać i wypełniać jeszcze zanim zostanie ona wyrażona. Towarzyszy temu zadziwiająca nawet jak na polskie warunki czołobitność wobec przedstawicieli kleru. Osoba, której umysł pełni wspomniana na wstępie funkcję centralnego ośrodka dyspozycji politycznej RP, i do której to osoby przybywają na audiencje niemal wszyscy możni i wielmożni w kraju, sama udaje się regularnie z wizytami jedynie do pałaców biskupich i toruńskich pałaców medialnych (czasami też do któregoś z budynków prezydenckich, ale z rzadka). Osoba pełniąca urząd prezydenta RP bywa zaś w kościele chyba częściej niż w jakimkolwiek innym budynku publicznym, z wyjątkiem, być może, własnego pałacu.
U toruńskich drzwi Ojca Dyrektora pokornie stają co pewien czas pozostali przedstawiciele obecnych władz. Legendarna stała się już wspólna wizyta w Toruniu osób pełniących do niedawna urzędy premiera i szefa kancelarii premiera. Osoby te, obie, jak pamiętamy, tej samej płci żeńskiej i tego samego imienia Beata, znaczącego nota bene w kościelnej łacinie tyle co „błogosławiona”, unisono zapewniały gospodarza spotkania, że nie zaniedbują chrześcijańskiego obowiązku modlitwy. Obie panie wypowiedziały w tym celu bodajże dwukrotnie przepiękną frazę „Ojcze Dyrektorze, tak, Beaty się modlą”. Niestety, albo Beaty modliły się za słabo, albo modliły się o uwolnienie od brzemienia może niesamodzielnej, ale mimo to zbyt wielkiej władzy, bo niedługo później obie zostały wolą Prezesa przeniesione na niższe stanowiska.
Nic dziwnego, że to właśnie od Dobrej Zmiany duchowieństwo szczególnie oczekuje dowodów oddania Kościołowi Świętemu – Matce Naszej. Tu już nie ma miejsca na półśrodki, kompromisy, wykręty i małe kroczki. Ma być po naszemu, po bożemu, po narodowo-katolicku! Od 2015 roku dmie się u nas w złote kościelne surmy, ogłaszając ostatnią krucjatę nowoczesnej Europy. Do tej pory biskupi po prostu chcieli – dziś biskupi chcą podwójnie. Chce się Dobra Zmiana grzać w cieple ołtarzowych świec – musi oddać Bogu i to, co boskie, i to, co cesarskie.

Wypełnianiu biskupich chętek sprzyja panująca w Polsce atmosfera quasi-rewolucyjna. Wolno dziś przecież każdemu wziąć miotłę i czyścić co się da, byle tylko wymiatać te śmieci, co trzeba, i w słusznym kierunku. A skoro wolno znieważać inaczej myślących, tłuc po pyskach mówiących obcymi językami i zachęcać do emigracji przeciwników antysemityzmu, wolno także każdemu, kto się ma za żołnierza wspomnianej krucjaty, robić porządek na modłę inkwizycyjną. Tu jest najbardziej katolicki kraj Europy, tu jest ojczyzna Naszego Wielkiego Świętego Papieża, tu Jezus i Maryja siedzą na tronie – i tu mają być Okopy Świętej Trójcy. Będziemy bastionem, choćby miał to być bastion ostatni.
Niewiarygodnie szybko i tłumnie powychodziły ostatnio z jakichś prastarych dziur przedziwne okazy żywych skamielin, pragnące zawrócić Polskę do mentalnego paleozoiku. Instytut Ordo Iuris, Bractwo Piusa X, rycerze Chrystusa Króla Polski, aktywni w różnych instytucjach i gremiach członkowie świeckich zakonów, członkowie kółek parafialnych, potężna Rodzina Radia Maryja ze swoim guru, dobrozmianowi kuratorzy i popierająca katolicyzację szkół część nauczycieli, katecheci w radach pedagogicznych, prawicowi radni różnych szczebli, lekarze z klauzulą sumienia, aptekarze żądający klauzuli sumienia, zakonspirowani i jawni członkowie Opus Dei, narodowo wzmożeni księża i katolicko wzmożeni profesorowie wszech nauk - wszyscy oni ujęli w dłoń kropidła i wyszli na widok publiczny, goniąc gdzie pieprz rośnie niewiernych.
Podejrzane o antychrześcijańską deprawację może dziś być dosłownie wszystko. W szczególności zaś to, co może sprowadzić na złą drogę lub szatańsko opętać chrześcijańską dziatwę. Kotki Hello Kitty, kucyki Little Pony – toż to zakamuflowane diabelstwo! Wychowanie seksualne w szkołach? Nikt nie będzie demoralizował świństwami naszych katolickich dzieci! Halloween w szkole? Koniec z tym pogaństwem, będą bale wszystkich świętych. Szkolny tydzień Harry'ego Pottera? Wykluczone, dość tego okultyzmu, magii i przemocy! Tu jest Dobra Zmiana, tu żadnego Hogwartu nie będzie!!!
Obrywają oczywiście także dorośli, a nawet... zwierzęta! Małżeństwa gejowskie? Nigdy w życiu, a poza tym to geje są chorzy i trzeba ich leczyć. Unia leczyć zabrania, ale u nas będzie wolno, nie damy się lewactwu i kto nam co zrobi? Konwencja antyprzemocowa? A niech ją szlag trafi, nie dopuścimy do przemycania do polskiego prawa ideologii gender i innych chorych teorii, a poza tym to niech się ludzie żenią, wszak przemoc domowa to problem związków nieformalnych, po błogosławieństwie przy ołtarzu od razu ustaje. EllaOne? Jeszcze czego, gzić by się lafiryndom chciało bez konsekwencji! Eutanazja na życzenie? Życie jest darem Boga, a nie żeby sobie tak każdy je sam odbierał tylko dlatego, że całymi nocami wyje z bólu. Przecież to nawet lepiej, że wyje, bo cierpienie uszlachetnia, a poza tym każde cierpienie ma sens.
A jeśli się zdarzy, że gdzieś, w jakimś zoo, zakochane osły postanowią sobie pokopulować na widoku publicznym, to co?
To się je rozdzieli na wniosek radnych miejskich!

Tak, tak. Żyjemy w kraju, w którym rozdzielono jakiś czas temu siłą parę zżytych ze sobą zwierząt, żeby nie obrażały moralności publicznej. Tak wygląda polski dwudziesty pierwszy wiek.

***

W takiej atmosferze było tylko kwestią czasu wniesienie przez jakąś ciotkę prawicowej rewolucji projektu zaostrzenia prawa aborcyjnego. Projekt, który pierwszy raz pojawił się kilkanaście miesięcy temu, drugi raz pojawił się na raty tej zimy i znów wywołał falę społecznego niezadowolenia. Przy okazji obnażył hipokryzję centroprawicowej opozycji, która za każdym razem zdecydowanie sprzeciwia mu się werbalnie, ale gdy przychodzi do głosowania, wstrzymuje się lub wychodzi. Wszystko po to, żeby, jak mawia Prezes, i rubelka zarobić, i cnoty nie stracić. Najwyraźniej panie i panowie z Platformy i Nowoczesnej się przeliczyli, bo cnotę stracili bezpowrotnie, a i rubelek jakby się wyśliznął... I nie pomogą tu ani gromkie okrzyki polityków tych partii wydawane przy okazji Czarnego Piątku, ani nawet interwencje posłanki Scheuring-Wielgus w obronie demonstrantek (również ciężarnych!) zatrzymywanych za posiadanie rac. Po głosowaniach ich poznacie. A te wskazują, że reprezentująca siły ancien regime'u opozycja parlamentarna niczego się nie nauczyła, i niczego nie rozumie także z obecnej sytuacji w Polsce. Postawa zarówno obalonego establishmentu, jak i faktycznie go wpierających posłów z nowego zaciągu od p. Petru, wyraźnie wskazuje, że jeśli mamy kiedykolwiek zbudować demokratyczną Polskę rzeczywiście na nowo i odrzucić przy tym zastarzałe wady III RP, społeczeństwo musi przy pomocy kartki wyborczej zmieść ze sceny zarówno PiS z przystawkami, jak i „totalną opozycję”.
Tymczasem projekt zaostrzenia ustawy cały czas jest w Sejmie. Projekt barbarzyński, zakładający, że matka musi donosić nawet ciążę nie rokującą żadnych szans na przeżycie dziecka po urodzeniu, a dziecko to musi się urodzić, nawet jeśli życie będzie dla niego oznaczało jedynie długie godziny umierania w niewyobrażalnym bólu. Przedstawiała go z mównicy niezmordowana Kaja Godek, pozująca na niezależną działaczkę społeczną, która jednakowoż dziwnym trafem od ponad dwóch lat pobiera wynagrodzenie budżetowe w „odzyskanej” przez Dobrą Zmianę spółce skarbu państwa.
Trzeba pani Godek przyznać, że walczy o swoje jak lwica. Gdy trzeba, powarkuje w mediach i na „zwolenników zabijania dzieci nienarodzonych”, i na opieszałą we wprowadzaniu nowych przepisów Dobrą Zmianę, organizuje antyaborcyjny opór w całym kraju i w ogóle wszędzie jej pełno. Niemal w każdym wywiadzie przypomina o tym, że każdy dzień bez ustawy to wymierna liczba „zamordowanych bezbronnych dzieci”. Ma to sprawić, żeby w głowie przeciętnego Polaka utrwalił się obraz kliniki aborcyjnej jako czegoś na kształt usłanych wychudzonymi trupami pól śmierci w hitlerowskich obozach koncentracyjnych. Jest to wizja doskonale korespondująca z używanym niekiedy w dyskursie katolickim wyrażeniem „holokaust nienarodzonych”. Pani Godek absolutnie nie obchodzi, co będzie czuła kobieta zmuszona do noszenia przez dziewięć miesięcy potwornie zniekształconego „dziecka poczętego”, o którym będzie wiadomo, że umrze w ogromnych cierpieniach kilka dni po urodzeniu. Nie obchodzi jej także, co czuje sama owa cierpiąca i umierająca istota. Powołuje się przy tym pani Godek na wolę katolików polskich, choć przecież de facto reprezentuje mniejszość wśród nich samych. Jeśli bowiem 85 procent społeczeństwa jest przeciw nowym regulacjom, to nie ma siły, żeby wśród tych 85 procent nie było zdecydowanej większości polskich katolików.

Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy nagły powrót do projektu akurat teraz spowodowany był tym, że „biskupi chcieli”, czy może raczej wrzucono go po to, aby gwarantowana ogólnopolska awantura przykryła niezręczny temat horrendalnie wysokich nagród, które rozdali sobie ostatnio urzędnicy Dobrej Zmiany. Nie sposób jednak zapomnieć, że kilka dni wcześniej media informowały, że „biskupi chcą przyspieszenia prac” nad projektem. Wydany bowiem został komunikat Konferencji Episkopatu, w którym biskupi zaapelowali o „niezwłoczne podjęcie prac nad projektem”.
I Sejm niezwłocznie je podjął, tym razem dziwnym trafem naprawdę niezwłocznie, a nie z niezwłocznością odłożoną, jak w przypadku pamiętnych nieopublikowanych wyroków Trybunału Konstytucyjnego. Tym razem o niezwłoczność walczono jak o niepodległość. Komisja Praw Człowieka pod przewodnictwem posła-prokuratora Piotrowicza tak się spieszyła, że odmówiła głosu przedstawicielom większości organizacji pozarządowych obecnych na sali. Podczas pracy nad projektem obrażano przeciwne mu posłanki, a poseł Sanocki pytał, „co ma kobieta do tego, że dziecko ma się urodzić”. Ten sam parlamentarzysta o posłankach opozycji wyraził się per „dziewczynki” i bez zezwolenia matki ostentacyjnie dotykał dziecka jednej z przedstawicielek organizacji pozarządowych. Padł też argument o „konieczności wypełniania macierzyńskiej powinności”, trącący nieco latami 30. XX wieku i państwem totalitarnym. „Nasze kobiety” mają oto rodzić „nasze dzieci”, i nic im do tego, jakie to dzieci, i czy zdrowe. Wszak, jak stwierdził jeszcze inny tytan prawicowego intelektu, kobiety nie powinny się martwić, że będą rodzić potworki, ani tym, że te potworki od razu umrą, bo przecież wszyscy kiedyś umrzemy.
A później nastąpił akt politycznego aikido prezesa Kaczyńskiego, który nagle przesunął termin dalszej pracy nad projektem na następny miesiąc ( początkowo procedury miały się zacząc tuż po rocznicy katastrofy smoleńskiej, dziś wiadomo już, że przesunięto je na kolejne posiedzenie parlamentu), licząc zapewne na to, że zdoła nieco rozproszyć energię społeczną przed tzw. Czarnym Protestem i rozwodnić temat na czas świąt wielkanocnych, odsłaniania pomnika smoleńskiego, i – jak się okazuje – chyba także wyjątkowo długiej w tym roku majówki. Najwyraźniej jednak czujniki analizujące w głowie Wielkiego Stratega tym razem albo były źle ustawione, albo ktoś lub coś (jakiś lewacki dron szpiegowski?) podstępnie je wyłączyło. Okazało się bowiem, że 23 marca kobiety wyszły na ulicę jeszcze liczniej niż podczas poprzedniego Czarnego Protestu, a w stolicy dołączyli do nich studenci Uniwersytetu Warszawskiego, którzy przez pewien czas grozili nawet strajkiem okupacyjnym na uczelni, co nie zdarzyło się od 1989 roku. Dobra Zmiana zaś dostała burę od biskupów, którzy tym razem wyjątkowo nie mówili, że czegoś chcą, tylko „wyrazili zaniepokojenie”, co stało się pierwszą informacją w serwisach mediów „narodowych”.
Dziś, w drugiej połowie kwietnia, prace nad projektem wciąż są w zawieszeniu.

***

Rozmiary zeszłomiesięcznego Czarnego Protestu, choć oczywiście zbyt małe, aby Dobra Zmiana się ich wystraszyła, mimo wszystko zaskoczyły i zdenerwowały obóz konserwatywny. Na kobiety demonstrujące pod siedzibą partii rządzącej wylały się obficie pomyje i inne nieczystości z rynsztoków dobrozmianowej propagandy. Ozwał się po raz kolejny red. Ziemkiewicz, który raczył nazwać pisarkę Manuelę Gretkowską, excuse le mot, „cipą cip”. Telewizja „narodowa” określiła Czarny Protest mianem „marszu zwolenników zabijania dzieci poczętych”. Samego siebie przeszedł niejaki Marcin Rola z internetowego serwisu wrealu24, publikowanego na platformie YouTube. Nazwał on mianowicie protestujące kobiety „kocmołuchami”, „neonazistkami”, „wieszakowymi pasztetami z wąsem”, „amebami”, „półmózgami” i „sklonowanymi owcami” a także zasugerował, że za wszystkim stoją jakieś ciemne zagraniczne siły, które sponsorują demonstrantom transparenty i „chusty na łeb”. W rozrzucaniu słownego gnoju sekundowała mu dzielnie prowadząca program kobieta (!), red. Magdalena Derulska. Inna kobieta, prawicowa vlogerka Weronika Kostrzewa, publiczne nazwała demonstrujących pod warszawską Kurią Metropolitalną studentów „hołotą”.
Wszystko to jednak nic w porównaniu z wyskokiem niejakiego Łukasza Korzeniewskiego, byłego strzelca Wojska Polskiego, który oznajmił, że najlepszym sposobem poradzenia sobie z protestem byłoby... strzelanie do uczestniczek z kałasznikowa. „KbkAK i już byście wiedziały, tępe strzały, gdzie wasze miejsce” - napisał na Facebooku dzielny wojak.
Prawica kiedy tylko może, wypomina demokratom Cybę. Ilu potencjalnych Cybów wychowała sama, od dwóch lat w sposób zorganizowany karmiąc swoich zwolenników nienawiścią do wszelkiego „lewactwa”?

Czarny Protest i towarzysząca mu aktywność środowisk kobiecych i wspierającego je szerokiego frontu demokratycznego wywołuje furię ośrodków prawicowych nie dlatego, a w każdym razie nie tylko dlatego, że wyznają one pogląd, że dopiero co zagnieżdżona zygota jest już pełnowymiarową osoba ludzką. Narodowo-katoliccy konserwatywni rewolucjoniści nie prowadzą bowiem boju jedynie o aborcję. To nie jest wąsko wykrojona „wojna o macice”. To jest bój o to, czy uda się, czy się nie uda realizowany przez przez konserwatywną część Kościoła do spółki z PiS-em i ultrakatolickimi aktywistami plan swego rodzaju małej polskiej kontrreformacji. Bo biskupom we fioletach i purpurach, wygarniturowanym prawnikom z Ordo Iuris i ubranym w czerwone kapy rycerzom Chrytsusa Króla Polski nie chodzi tylko o macice, tak jak Prezesowi nie chodziło o same sądy czy sam Trybunał.
Macice i wszystko, co z nimi związane to dla nich tylko kolejny krok, jeszcze jedna próba sił, o tyle ważna dla strony liberalno-demokratycznej, że dotycząca kwestii fundamentalnych: prawa do godności, do ochrony zdrowia, do planowania rodziny i wolności wyboru strategii życiowych kobiet, a pośrednio przecież także ich męskich partnerów. Tak naprawdę planowane zaostrzenie ustawy aborcyjnej ma być kolejnym aktem przesunięcia granic, poszerzenia terytorium poddanego władzy katolickich integrystów. I właśnie o wielkość tego terytorium i stopień tego poddaństwa dziś chodzi. O to, czy to rodzice i sama młodzież, czy rząd wespół z duchownymi będzie decydował o tym, czego będą się uczyć i w co bawić polscy uczniowie. O to, czy polscy pisarze, malarze i reżyserzy będą mogli pisać, malować i wystawiać w teatrach to, co zechcą, czy też to, co będzie im się starał narzucić w imię „tradycyjnych polskich wartości” kaczystowski rząd pod dyktando Episkopatu. Kwestia praw reprodukcyjnych jest w obecnej sytuacji naszego kraju elementem walki pomiędzy wolnym społeczeństwem, wciąż domagającym się poszanowania swojej wolności, a koalicją większej części Episkopatu, świeckich przybudówek Kościoła i ultrakonserwatywnych sił politycznych pragnącą narzucić społeczeństwu prawa stanowione w myśl rozumianej po dziewiętnastowiecznemu doktryny religijnej pożenionej z równie przestarzałym pojmowaniem wspólnoty narodowej. Opowiedzenie się za lub przeciw Czarnemu Protestowi, wybór pomiędzy poparciem lub sprzeciwem wobec praw mniejszości seksualnych i w ogóle wszelkich mniejszości, jest więc opowiedzeniem się za lub przeciw konkretnemu dążeniu cywilizacyjnemu.

Można nie podzielać radykalizmu pogladów niektórych aktywistek organizacji pro choice, można nie zgadzać się z hasłami typu „aborcja jest OK” czy „chwała aborterom”. Można mieć różne pojęcie na temat tego, do którego tygodnia ciąży powinien być dostępny zabieg na życzenie i jak powinna przebiegać procedura taki zabieg poprzedzająca. Można, będąc mężczyzną, mieć w sobie głęboki sprzeciw wobec niesprawiedliwych i generalizujących wypowiedzi na temat mężczyzn jako grupy, które słyszy się czasem z ust działaczek ruchu feministycznego. Można wreszcie odczuwać dyskomfort, widząc niektóre formy ekspresji stosowane przez ruch obrony praw osób nieheteronormatywnych.
Tak, można.
Ale nie zmienia to faktu, że każdy, komu zależy na pozostaniu Polski w orbicie zachodnioeuropejskiej cywilizacji, cywilizacji wolności wyboru, tolerancji i światopoglądowej równości, powinien popierać protestujące Polki i walczących o swoje prawa polskich gejów. Dziś, gdy zwiądł KOD, gdy władza coraz bardziej opresyjnie traktuje ruch Obywateli RP i grupy antyfaszystowskie, to właśnie kobiety, środowiska LGBT i ich potencjał sprzeciwu są być może jedyną barierą tamującą drogę tym siłom, które chciałyby uczynić z Polski enklawę średniowiecza w nowoczesnej Europie. Kto sprzeciwia się dążeniom polskich kobiet, kto wtóruje Prezesowi w jego sprzeciwach wobec małżeństw jednopłciowych, ten w istocie sprzeciwia się w istocie modernizacji naszego kraju i staje w jednym szeregu z pp. Godek, Rolą, Ziemkiewiczem, Santockim i Korzeniewskim i ze wszystkimi środowiskami dążącymi do trwałego odcięcia Polski od Zachodu i uczynienia z niej dziwacznego, wsobnego tworu, kraju ludzi owładniętych strachem przed represyjną władzą państwową, wszechwładną kościelną władzą sumień i wyimaginowanym niebezpieczeństwem niesionym jakoby przez obce wpływy kulturowe.
Historia zaś uczy, że gdy próbujemy się oderwać od cywilizacji zachodniej, prędzej czy później zawsze zagarnia nas ta druga. Ta z bezkresnych wschodnich stepów, niesiona przez słowiańskich spadkobierców imperium Czyngis-chana.

***

Niemożliwe, nie ma się co bać, bo Unia i NATO, bo globalizacja, bo komputery, bo historia nigdy nie powtarza się w stu procentach?
Ależ możliwe, cywilizacyjny regres jest akurat zjawiskiem powtarzającym się w różnych krajach i w różnych epokach dość regularnie. A u nas przecież już raz tak było. Po wieku XVI, wieku Frycza-Modrzewskiego i Pawła Włodkowica, po Unii Lubelskiej i akcie Konfederacji Warszawskiej, w najbardziej demokratycznym z dużych państw ówczesnej Europy, przyszedł wiek XVII, a potem XVIII. I tak jak dziś demokracja staje się powoli jedynie zespołem pustych i co chwila łamanych pisanych procedur przykrywających jedynowładztwo posła z Żoliborza, tak wtedy z wolnych sejmików i elekcji z czasem pozostała tylko skorupa, skrywająca masowe akty korupcji wyborczej, pogardę dla zasad i siłowe forsowanie kandydatów. Tak jak dziś zamykamy się na Europę i bijemy cudzoziemców w tramwajach, tak wówczas zamykaliśmy się w sarmacko-kontuszowym getcie i najpierw rugowaliśmy innowierców z parlamentu, a niewiele później część z nich także z kraju.
Przypomnijmy: na Zachodzie Newton i Kartezjusz kładli właśnie podwaliny pod gmach nowożytnej filozofii i nauk przyrodniczych, gasły wojny religijne, a pańszczyznę masowo zastępowano czynszem. U nas ksiądz Chmielowski w tym samym czasie tworzył kuriozalny zbiór legend, przesądów i mądrości ludowych, który zatytułował „Nowe Ateny” i całkiem na poważnie nazwał encyklopedią, a niejaki pan Nekanda-Trepka lustrował szlachtę, poszukując w jej szeregach prawdziwych i wyimaginowanych „chamów”. Masy chłopstwa żyły zaś w stanie faktycznego niewolnictwa.
A dzisiaj? Dzisiaj, gdzieś tam, w cywilizowanym świecie, politycy i naukowcy wspólnie zastanawiają się nad sposobami zatrzymania zmian klimatu, Elon Musk testuje swoje wynalazki, a kolejne kraje przyznają parom jednopłciowym prawo do zawierania małżeństw. My zaś, w tym samym czasie, chcemy nakazywać kobietom rodzenie zdeformowanych płodów, rozwijamy trującą energetykę węglową i sortujemy ludzi na lepszych i gorszych na podstawie tego, czy po ojcach i dziadkach dziedziczą – jak to ujął jakiś czas temu Pan Prezydent - „piętno zdrajcy”, czy „chlubę bohatera”.
Idziemy więc – jak wtedy - do tyłu i na kolanach. I – jak wtedy – prędzej czy później czeka nas wywrotka.









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz