środa, 29 listopada 2017

By nie spłonął daremnie

Już ponad miesiąc mija od chwili, gdy na warszawskim placu Defilad zginął tragiczną, samobójczą śmiercią Piotr Szczęsny. Są tacy, którymi to wstrząsnęło, są i tacy, którzy uznali za stosowne z tej śmierci szydzić. Mało kto zastanawia się, co zrobić, by skrajne poświęcenie i śmierć mieszkańca Niepołomic nie poszła na marne.
***

Nie ulega wątpliwości, że i nasi rządcy państwa, i skryci w oparach kadzideł samozwańczy rządcy ciał i dusz mają kłopot z Piotrem Szczęsnym. Dobra Zmiana w założeniu miała obyć się przecież bez krwi, bez ofiar, aksamitnie. Trzeba przyznać, że pilnowano tego bardzo uważnie. Jeszcze do niedawna policja była dla usuwanych przez siebie antyrządowych manifestantów tak delikatna, jak nigdy w historii Polski po upadku komunizmu, a najbardziej brutalną służbą państwową okazała się kilka razy… Straż Leśna.
Piotr Szczęsny ze swoim samospaleniem wszedł władzy w paradę. Prezes bardzo starannie dbał o to, aby niechcący nie przysporzyć drugiej stronie ani jednego męczennika (choćby takiego, który mógłby, jak niegdyś Jan Rulewski, pokazywać wybite zęby), ale tego, że ktoś przy niewielkiej (jeszcze?) skali opresyjności nowego systemu zdecyduje się zaprotestować w tak drastyczny i nieodwołalny sposób, nie przewidział. Nie przewidział tego zresztą także nikt inny, wydawało się bowiem, że Dobra Zmiana skutecznie zahipnotyzowała społeczeństwo swoja taktyką „gotowania żaby”. Przecież nawet protesty KOD-u i Strajku Kobiet gromadzą ostatnio nieporównywalnie mniej osób, niż jeszcze rok temu. Jakbyśmy się już tak przyzwyczaili do nienormalności, że przestajemy ją zauważać.
A jednak znalazł się ktoś, kto, jak to ujął w swojej pięknej mowie pogrzebowej ks. Adam Boniecki, „widział to, czego większość ludzi nie dostrzegała”. I zdecydował się spłonąć, aby innym otworzyć oczy, a władzy rzucić w twarz, że to ona ma na rękach jego krew.

Wobec sytuacji tak granicznej, jak publiczne samobójstwo za sprawę taką czy inną zawsze stajemy w poczuciu bezradności. Nawet jeśli podzielamy poglądy zmarłego, Szczególnie jeśli rzecz cała dokonuje się w sytuacji, w której na pierwszy rzut oka nie ma jeszcze powodu do wdrażania metod tak drastycznych. Jest w tej naszej bezradności mieszanina niedowierzania i wstydu. Niedowierzania że ktoś mógł patrzeć aż tak poważnie na coś, co jest jakąś upiorną mieszaniną tragedii i groteski, ale większości z nas wciąż wydaje się bardziej groteskowe niż tragiczne. I wstydu, że sami byśmy tak nie potrafili. Albo w ogóle, albo na pewno jeszcze nie teraz, przy czym doskonale zdajemy sobie sprawę, że odległość od „dziś” do „teraz” możemy przesuwać w nieskończoność.
Stąd pokusa łatwego uznania autodestrukcyjnego gestu Szarego Człowieka za czyn nieadekwatny do sytuacji. Bo przecież nawet wśród przeciwników Dobrej Zmiany wciąż dominuje wewnętrzne przekonanie, że jeszcze nic się do końca nie stało, że to wszystko jest jeszcze do odkręcenia. Że będą przecież wybory, i gdyby tylko opozycja chciała się zjednoczyć, to nakryje kaczystów ich własnymi moherowymi beretami. Co i rusz ktoś ogłasza publicznie „koniec PiS-u” i zaocznie obala nieistniejące jeszcze pomniki smoleńskie. A milcząca większość, czytając podobne enuncjacje, czuje się uspokojona i zwolniona z jakichkolwiek działań obywatelskich.
Czy jednak rzeczywiście można jednoznacznie uznać Szczęsnego za kogoś, kto – być może pod wpływem depresji, do której sam się przyznał w swoim manifeście – wyszedł przed szereg i zrobił coś, co powinno być zarezerwowane dla czasów i sytuacji znacznie gorszych od dzisiejszej? Czy może jednak, nie zachęcając broń Boże nikogo do naśladownictwa, powinniśmy dać wolnemu w końcu człowiekowi prawo do uznania, że w jego odczuciu przekraczamy właśnie pewną granicę, za którą zaczyna się równia pochyła ku dyktaturze, i pozostawić mu prawo do akcji być może rozpaczliwej i przesadnej, ale w jego indywidualnym pojęciu potrzebnej, a może nawet niezbędnej? Zawsze znajdą się przecież argumenty za tym, że nie należy działać tak krańcowo radykalnie, póki sytuacja nie stanie się krańcowo nieznośna, jak i za tym, że może właśnie należy, bo gdy sytuacja stanie się nieznośna, będzie już na takie gesty za późno.
Ostatecznie wszystko jest tu przecież kwestią odczuć subiektywnych. Być może do Szarego Człowieka już w październiku dotarło to, co dziś, po miesiącu od jego śmierci, czuje coraz większa grupa tych obywateli Rzeczpospolitej, którzy wciąż cenią demokrację i prawa człowieka. Może po prostu wcześniej niż inni zdał on sobie sprawę, że polscy demokraci i zwolennicy cywilizacji europejskiej zostali z kaczystowskim kłopotem sami. Zawiódł ich Sąd Najwyższy, którego gotowi byli bronić na ulicach, a który teraz, mimo szumnych deklaracji walki o niezależność i prawo, przyniósł w zębach do Pałacu Prezydenckiego własny niekonstytucyjny projekt reformy sądownictwa w zamian za łaskę pozostania pani Gersdorf na stanowisku pierwszego prezesa. Zawiodły tzw. liberalne proeuropejskie elity, które, jak się niechcący okazało, są w stanie bronić chama wulgarnie obrażającego kobietę w miejscu publicznym, pokazując tym samym, że kulturowo-cywilizacyjnie niewiele się różnią od tzw. patriotycznych elit lansowanych przez obóz rządzący. Zawodzi Europa, która o Polsce wiele mówi i pisze, ale realnie jest całkowicie bezradna wobec ekscesów Dobrej Zmiany. Zawiódł KOD, który obronę demokracji raczej ośmieszył niż wspomógł. Najbardziej zaś zawiodła parlamentarna opozycja, która najpierw sama zmarnowała energię grudniowego protestu sejmowego, a później, zamiast wyraźnie artykułować niezgodę na fałszowanie i upraszczanie polskiej historii, wspólnie z PiS-em złożyła hołd hitlerowskim kolaborantom z Brygady Świętokrzyskiej.
To wszystko boli nawet bardziej niż buta, cynizm i głupota hunwejbinów prawicowej rewolucji. Po nich można się było spodziewać, że będą po barbarzyńsku podbijać Polskę, natomiast po tych, którzy sami siebie uważali za elitę III RP, trudno było się spodziewać, ze tak szybko się poddadzą, pokazując przy okazji i hipokryzję, i konformizm, i ledwo skrywaną pogardę dla tych, którzy się do wspomnianej elity nie załapali.
Skoro więc sytuacja obecna boli niejednego człowieka o przeciętnej wrażliwości, to tym bardziej (i wcześniej) mogła zaboleć Piotra Szczęsnego, człowieka z depresją, a więc jednostkę o psychice wrażliwej ponad przeciętność. Jakichkolwiek byśmy nie mieli odczuć, nie wolno nam odbierać drugiemu człowiekowi prawa do subiektywnego odbioru tego, co się w Polsce dzieje. Nawet jeśli sami nie odczuwamy obecnej sytuacji jako rozpaczliwie beznadziejnej, nie zmienia to faktu, że Szczęsny mógł ją tak właśnie odczuwać. Trzeba to uszanować, zamiast oceniać, a tym bardziej wyśmiewać lub obrażać, człowieka, który przecież nas samych nie oceniał, żadnych gestów (ani powstrzymywania się od nich) od nas nie wymagał, lecz sam wziął na siebie ciężar decyzji, brzemię strachu, ogrom bólu i świadomość ostateczności swojego wyboru. Wziął, wierząc, że tego wymaga dobro nas wszystkich. Zrobił to, co w swoim pojęciu uważał za niezbędne, aby nikt z nas nie musiał tego robić za niego.

***

Szczęsny napisał w swoim manifeście, że chciałby, aby jego czyn otrzeźwił społeczeństwo, które zaczęło się powoli przyzwyczajać do rzeczywistości Dobrej Zmiany, nie dostrzegając płynących z tego faktu niebezpieczeństw. Nigdzie natomiast nie pisał, że pragnie być męczennikiem, nie apelował o wciągnięcie swojej ofiary na jakikolwiek sztandar. Tylko on znał swoje myśli w tym ostatnim momencie, gdy, oblawszy ciało benzyną, rzucał na siebie płonącą zapałkę. Wiemy więc, ze chciał być dzwonem na trwogę, nigdy się zaś nie dowiemy, czy liczył na to, że będzie żagwią, od której zapłonie ogień antykaczystowskiego gniewu.
Ale tu jest Polska, kraj, gdzie nie racje i argumenty, ale emocje rządzą polityką i całym życiem publicznym, kraj, w którym trumny i pomniki więcej nieraz znaczą niż żywi ludzie obecni tu i teraz. Miejsce, w którym o samobójczych gestach romantycznych straceńców pamięta się o wiele bardziej niż o mrówczej pracy pozytywistów, a słowa kapłanów znaczą więcej niż głos najmędrszych uniwersyteckich profesorów.
Nie jest bowiem prawdą, że konflikt polityczno-kulturowy we współczesnej Polsce to konflikt czystej polityki serca z czystą polityką rozumu, starcie mistycyzmu ofiary i idei z pragmatyzmem procedur i prawa czy wyznawców prymatu ideałów i przekonań ze stronnikami nadrzędności pragmatycznego działania dla dobra wspólnego. Nie, to nie jest zimna wojna tych od Mickiewicza i Słowackiego z tymi od Prusa i Orzeszkowej. Takiej wojny nie ma, bo w kraju, w którym jeszcze niedawno literaturze romantyzmu poświęcano cały rok nauki w liceum, nasiąkamy tym romantyzmem wszyscy, nawet jeśli tego nie chcemy. Mamy dziś do czynienia co najwyżej z wojną tych, którzy do romantycznego dziedzictwa się przyznają, i tych, którzy wstydliwie próbują je pokryć cienką warstwą zachodnioeuropejskiego racjonalizmu. Sprawa samospalenia pokazała, jak niewiele trzeba, aby tę warstwę zedrzeć.

Jeszcze żył Piotr Szczęsny, a już profesor Jan Hartman, ponoć ateusz-racjonalista, którym zwolennicy Dobrej Zmiany straszą za karę niegrzeczne dzieci, napisał, że „jeśli ten człowiek umrze, nasza niemrawa i nierówna walka z reżimem PiS będzie miała nowy symbol i nowego bohatera”. Odniósł się też w ciekawy sposób do depresji Szarego Człowieka, pisząc, że „może właśnie do tego służą wariaci, żeby robić rzeczy niezwykłe, szalone, a przecież ważne?” Już wtedy, żyjącemu jeszcze człowiekowi, palono pod Pałacem Kultury znicze i przynoszono tam kwiaty. Sprejem wypisywano na murze i chodniku cytaty z jego manifestu. Gdy zmarł – a zbiegło się to w czasie z tym szczególnym momentem w roku, gdy polskie cmentarze płoną w wieczornych ciemnościach ogniem tysięcy zniczy – zorganizowano kilka żałobnych manifestacji, w tym „Zaduszki dla Piotra”. Były podniosłe przemowy, znicze, narodowe flagi, ksiądz (suspendowany, ale zawsze), aktorzy, bardowie, pieśni…
Szczęsnego tu i ówdzie zaczęto porównywać do Szmula Zygelbojma, buddyjskich mnichów protestujących przeciwko władzom Wietnamu Południowego, do Jana Palacha i Ryszarda Siwca. 10 listopada to w miejscu samospalenia, a nie na Krakowskim Przedmieściu, zorganizowano smoleńską kontrmiesięcznicę. Szef Obywateli RP, Paweł Kasprzak, cytował wówczas „Campo di Fiori” Czesława Miłosza. Wciąż płonęły znicze, których Hanna Gronkiewicz-Waltz, tak niegdyś prędka w usuwaniu lampek palonych w hołdzie ofiarom smoleńskim, tym razem nie kazała zabierać. Kilka dni później Miasto Stołeczne Warszawa wmurowało w chodnik tablicę pamiątkową, a zaraz potem odbył się w Krakowie pogrzeb, podczas którego wielu żałobników trzymało w rękach białe róże, symbol sprzeciwu wobec rządów Prezesa. To tam, na Cmentarzu Rakowickim, ksiądz Boniecki wygłosił poruszające kazanie o „człowieku, który był jak krzyk”, za które (choć pod innym pretekstem) przywrócono mu odwołany niedawno kościelny nakaz milczenia.
W ostatnich dniach cytaty z manifestu Szarego Człowieka wybrzmiały nawet z sejmowej trybuny.
Tak oto Piotr Szczęsny stał się symbolem, pochodnią, sztandarem antykaczystów. To mu się udało, choć nie wiadomo, czy tego chciał. Trudno zaś powiedzieć, żeby udało mu się to, czego chciał na pewno – wstrząsnąć kimkolwiek spoza liczby aktywnych obywatelsko przeciwników Prezesa, obudzić tych, których widział jako pogrążonych w groźnym dla Polski letargu. Póki co, jakiegoś gwałtownego przebudzenia sił demokratycznych nie widać. Naprzeciw wielotysięcznego Marszu Niepodległości stanęła jedynie garstka demokratów i antyfaszystów. W jesiennych demonstracjach w obronie sądów wzięło udział znacznie mniej ludzi niż w letnich. Słupki sondażowe Prawa i Sprawiedliwości wciąż rosną, a część liberalnych dziennikarzy zaczęła nawet (oczywiście w imię politycznego pragmatyzmu, uznania realiów, mniejszego zła itp.) deklarować częściową akceptację dla rzeczy, które z polską konstytucją wyczynia Pan Prezydent.
Szaro więc w Polsce, ciemno, ponuro, jałowo. Ani śladu koloru nadziei. Tak jest w listopadzie 2017 roku. Ale nikogo w obozie demokratycznym nie zwalnia to z pielęgnowania nadziei w sobie. Nikt przecież nie wie, co i kiedy wykiełkuje z ziarna, które posiał Piotr Szczęsny.

Ciekawa jest w tym kontekście reakcja jawnych i ukrytych zwolenników obecnego porządku, trudno powiedzieć, na ile racjonalna, a na ile instynktowna. Zareagowali oni bowiem drwiną wobec samego czynu i agresją wobec przeciwników Zjednoczonej Prawicy. Minister Błaszczak oficjalnie ogłosił, ze Szczęsny jest „ofiarą propagandy totalnej opozycji”, redaktor Ziemkiewicz szydził z żałobnych pochodów na ulicach Warszawy, a Krzysztof Stanowski, naczelny teoretycznie apolitycznego portalu sportowego „Weszło”, nazwał ofiarę samospalenia „pierdolniętym facetem”. Na forach internetowych zaroiło się od wpisów potępiających przeciwników rządu za „cyniczne wykorzystywanie śmierci chorego człowieka”, a posłanka Pawłowicz skomentowała rzecz w swoim stylu, nazywając ludzi oddających hołd Szczęsnemu hienami.
Taki będzie zapewne ton oficjalnej i nieoficjalnej dobrozmianowej propagandy i w następnych miesiącach, szczególnie jeśli kult Szarego Człowieka istotnie się ugruntuje. Obóz władzy zrobi wszystko, aby gest Szczęsnego umniejszyć i odebrać mu historyczną wartość.
Trudno się temu dziwić, samospalenie w Warszawie odbiera bowiem Dobrej zmianie coś bardzo ważnego.
Kaczyzm miał bowiem dotąd monopol na ofiarę założycielską. Zarówno pełzający rokosz narodowo-katolicki, jak i pełzająca rewolucja antykonstytucyjna Dobrej Zmiany, w którą się zamienił w 2015 roku, karmiły się i karmią tragedią smoleńską. Tragiczna śmierć prezydenta Kaczyńskiego niejako uświęca i uwzniośla w oczach wyborców Prawa i Sprawiedliwości wszystko, co robi i mówi jego brat, teraz, w przeszłości i w przyszłości. Nawet jeśli ktoś spośród nich nie jest wyznawcą sekty smoleńskiej i nie wierzy ani w bomby termobaryczne, ani w bajki o ruchomej pancernej brzozie posadzonej osobiście przez Stalina (a jest tych „niewierzących” wśród pisowców cała masa), i tak jest pod wpływem aury wawelskiego sarkofagu, pośrednio działającej przez osobę Prezesa.
Opozycja do tej pory takiego symbolu nie miała, co czyniło ją – i tu profesor Hartman ma sporo racji - nieco bezbronną wobec smoleńskich mszy, wawelskich zniczy i oskarżeń o krew na rękach. Pojawianie się potencjalnego materiału na ofiarę założycielską szeroko rozumianego ruchu demokratycznego w Polsce nie mogło więc nie wprowadzić obozu dobrozmianowego w konsternację. Bo oto od teraz druga strona też ma możliwość organizowania swoich mszy, palenia swoich zniczy i powtarzania słów o krwi na rękach. Teraz jest „mit za mit i kość za kość”. A Dobra Zmiana się tego boi, bo z własnego doświadczenia wie, że w naszej romantyczno-bohaterskiej przestrzeni kulturowej tragiczne mity i kości umarłych potrafią żywych prowadzić do politycznych zwycięstw.

***

Nie zamierzam tu absolutnie w jakikolwiek sposób umniejszać znaczenia wszelkich form upamiętniania Szarego Człowieka. Jeśli bowiem ktoś składa ofiarę z siebie w imię szlachetnych przekonań, jeśli robi to w imieniu nie swoim i nie z prywatnych pobudek, ale w interesie dobra wspólnego, nie wolno dopuścić, by został zapomniany. Szacunek dla gestu Piotra Szczęsnego i obrona jego pamięci przed atakami zwolenników Jarosława Kaczyńskiego jest obowiązkiem i sprawą sumienia polskich demokratów.
Byłoby jednak rzeczą ze wszech miar szkodliwą, gdyby cześć dla ofiary Szczęsnego została wykorzystana jedynie jako przeciwwaga dla kultu ofiar smoleńskich, aby stał się on jakimś anty-Lechem Kaczyńskim, a czczenie jego pamięci zamieniło się w kolejne polskie misterium bohaterskie dla samego misterium. Sensem jego samospalenia nie jest bowiem wezwanie do palenia zniczy i rozpamiętywania jego cierpienia na wzór wielkopostnych medytacji kościelnych. Sensem ofiary Szarego Człowieka jest wezwanie do obrony demokracji i wolności, do obrony doraźnej dzisiaj, gdy jeszcze można zatrzymać proces destrukcji resztek demokratycznych instytucji, ale również do jej obrony w przyszłości. Nadejdą bowiem prędzej czy później czasy, gdy Dobra Zmiana stanie się jedynie wspomnieniem, a z rumowiska pozostałego po III RP trzeba będzie kawałek po kawałku odbudować tkankę wolnego państwa i obywatelskiego społeczeństwa.
Tej odbudowy nie przeprowadzi się przy pomocy stawiania i burzenia kolejnych pomników ani zmieniania po raz tysięczny nazw ulic w naszych miastach. Tę odbudowę można przeprowadzić tylko drogą namysłu nad tym, jak powinna, jak musi wyglądać przyszła demokratyczna Polska, aby nigdy więcej nie stała się ofiarą populistów tej czy innej barwy politycznej. Aby udało się kiedyś tę wolność, za którą złożył siebie w ofierze Szary Człowiek, nie tylko odzyskać, ale i utrzymać nie na trzy dekady, ale na całe pokolenia.
Punktem wyjścia do tego namysłu musi być natomiast pogodzenie się z faktem, że do Polski takiej, jaka była przed rokiem 2015 nie da się już powrócić. Ktokolwiek usiłuje wmówić społeczeństwu, że aby odrodzić i utrwalić w Polsce demokrację, wystarczy po prostu walczyć o to, „żeby było tak, jak było”, daje dowód, ze kompletnie nie zrozumiał nic z tego, co stało się w roku 2015. Ktokolwiek nadal twierdzi, że w tamtej Polsce wszystko działało jak trzeba, nikomu nie działa się niezasłużona krzywda, a Donald Tusk był najlepszym premierem w historii Polski, ten daje dowód, że nie przyswoił nawet tych głosów krytykujących stosunki panujące w III RP, które można było przeczytać i usłyszeć w mediach popierających obecna opozycję, z „Gazetą Wyborczą” włącznie. Restauracja III RP, proste przywrócenie tamtego systemu stosunków politycznych, społecznych i ekonomicznych ze wszystkimi ich wadami, nie tylko nie uratowałoby demokracji, ale szybko doprowadziłoby do ponownego przejęcia władzy przez antydemokratycznych populistów.

***

Jedyną szansą na rzeczywisty, trwały powrót Polski demokratycznej i prawdziwie wolnej jest całkowita zmiana wzorca myślenia o demokratycznym państwie, oparcie jego konstrukcji na innych zasadach, wynikających z innego niż dotychczas spojrzenia na społeczeństwo, politykę i ekonomię. Bo przecież już kilka lat temu, jeszcze pod rządami Platformy, społeczeństwo dojrzało do wymyślenia Polski na nowo.
Pracownicy dojrzeli do tego, aby żądać poszanowania ich praw, godziwej zapłaty za każdy rodzaj pracy, objęcia ochroną kodeksową wszystkich form zatrudnienia.
Przedsiębiorcy dojrzeli do tego, aby żądać traktowania ich przez państwo jako partnerów i uczciwych obywateli, a nie potencjalnych oszustów i złodziei, aby domagać się uproszczenia przepisów podatkowych i ograniczenia biurokracji.
Wszyscy dojrzeliśmy do tego, aby żądać od naszego państwa ochrony praw socjalnych, pomocy w sprawach przerastających nasze osobiste możliwości, ucywilizowania dżungli prawnej i ekonomicznej, w której musimy funkcjonować, ochrony przed nadużyciami firm prywatnych i instytucji samego państwa. Dojrzeliśmy do żądania, aby nie tylko od nas, ale i od instytucji państwa zaczęto wymagać przestrzegania prawa, solidnego wypełniania obowiązków, uczciwości i rzetelności. Że demokracja, jeśli ma istnieć, musi istnieć po coś, że ma sens wtedy, gdy w sposób rzeczywisty zabezpiecza prawa obywateli.

Niestety, do Platformy Obywatelskiej i wspierających jej władzę elit opiniotwórczych jakoś to nie dotarło. Do końca, prawie do samych wyborów, nie rozumiano w tych środowiskach, że uczciwe wybory, niezależne sądy, autostrady (zresztą jedne z najdroższych na świecie) i pociągi pendolino nie wystarczą do przekonania społeczeństwa, że skonstruowany w początkach lat dziewięćdziesiątych model społeczno-ekonomiczny ma jeszcze sens. Do samego końca wmawiano obywatelom, że ci, którzy chcą zmian, to głupcy, niewdzięcznicy, nieudacznicy życiowi, lenie i dziecioroby, alkoholicy, homines sovietici i, jak się raczył wyrazić Adam Michnik, gówniarze. Bo przecież nie po to red. Michnik i jego rówieśnicy walczyli o III Rzeczpospolitą, żeby teraz byle kto z byle powodu miał przy tej wymarzonej, okupionej krwią i więzieniem wolnej Polsce niepotrzebnie dłubać.

Do ówczesnego obozu rządzącego i jego zwolenników jakoś nie mogło dotrzeć, że owa wolna Polska to nie był tylko kraj uczciwych wyborów, prawdziwego Trybunału Konstytucyjnego, szklanych wieżowców, granitowo-marmurowych miejskich rynków, otwartych granic, autostrad i pendolino.
To był też przecież kraj eksmisji na bruk i czyścicieli kamienic. Kraj, w którym mogła zginąć Jolanta Brzeska, a sprawcy jej śmierci mogli pozostać bezkarni. To był rynek pracy oparty na standardach rodem z trzeciego świata, państwo, w którym normą było zaleganie z wynagrodzeniem za pracę i tępienie związków zawodowych w wielu firmach, a setki tysięcy ludzi z konieczności pracowały w oparciu o często niekorzystne dla nich umowy cywilno-prawne, nieraz ponad siły, bez ochrony kodeksowej.
W tej wymarzonej wolnej Polsce przez długie lata każdy urzędnik skarbowyska mógł z tryumfalnym uśmiechem poinformować przedsiębiorcę, że - ot, pech! – urząd pięć lat wcześniej pomylił się na korzyść podatnika w interpretacji przepisów. A potem dodać, że wobec tego zacznie od delikwenta natychmiast egzekwować pięcioletnie zaległości, których ten nawet nie był świadomy, popełnił bowiem błąd i uwierzył urzędnikowi własnego państwa. Nikogo nie obchodził los potraktowanych w ten sposób firm, ich właścicieli i pracowników.
To było państwo, w którym bezkarnie mogły nadużywać swoich uprawnień firmy windykacyjne i ochroniarskie, w którym tolerowano nadużycia komornicze, w którym znany detektyw mógł jeździć po kraju z ekipą prywatnej telewizji i przy pomocy grupy umundurowanych i zamaskowanych facetów zatrzymywać przed kamerami dowolne osoby.
To była Polska, w której sądy bez zmrużenia oka zatwierdzały areszty wydobywcze, kraj, w którym policja biła przesłuchiwanych pałkami po piętach, a zeznania wymuszano siłą nawet od świadków. W przeprowadzonej ostatnio wewnętrznej policyjnej ankiecie ponad połowa funkcjonariuszy stwierdziła, że akceptuje stosowanie nieuzasadnionej lub niewspółmiernej do sytuacji przemocy wobec obywateli. Tych policjantów nie wychowała Dobra Zmiana. Wychowała ich wolna, demokratyczna, europejska III Rzeczpospolita.
W tej wymarzonej wolnej Polsce cywilizowany transport zbiorowy istniał tylko w obrębie większych miast i na trasach przelotowych, nie istniały żadne zasady estetyki krajobrazu, a o przywrócenie do życia elementarnych zasad planowania przestrzennego i szacunku dla przestrzeni publicznej musiały walczyć obywatelskie ruchy miejskie.
To była Polska, w której na ołtarzu wolnego rynku edukacyjnego poświęcono poziom nauczania, wartość dyplomu magisterskiego i pozamerkantylne cele, jakie przez wieki przyświecały wspólnocie uniwersyteckiej.
A przede wszystkim była to Polska, w której neoliberalną zasadę wiecznego wyścigu wszystkich ze wszystkimi o dostęp do dóbr rynkowych podniesiono do rangi podstawowego fumdamentu współżycia społecznego, całkowicie marginalizując kwestie tak ważne i w procesie budowy nowoczesnego społeczeństwa kluczowe, jak międzyludzka solidarność, budowanie poczucia powszechnej wspólnoty obywatelskiej, niezbywalność podstawowych praw socjalnych i godności osobistej każdego człowieka.

Towarzyszyła temu wszystkiemu bierność ze strony tych, których zadaniem było eliminowanie zła i patologii z życia społecznego, i to pomimo, że niektóre z nich można było wyeliminować przy pomocy drobnych zmian w istniejących już przepisach lub wymuszenia na urzędnikach i funkcjonariuszach państwa przestrzegania istniejącego prawa. Robiono w tej sprawie niestety niewiele, mimo że nawet media nurtu liberalnego zaczęły w pewnym momencie zwracać uwagę, że coś z tą Polską jest nie tak, podpowiadały rozwiązania, alarmowały o skokowym wzroście liczby samobójstw, piętnowały samowolę organów podatkowych i komorników sądowych. W pewnym momencie zaczęto nawet – rzecz w mediach III RP długo niewidziana - krytykować patologię na rynku pracy. Pełna samozadowolenia władza odpowiadała mantrą o najlepszych dwudziestu pięciu latach w historii i ciepłej wodzie w kranie. Wystarczała jej Polska taka, jaka była.
Ogół tymczasem chciał Polski lepszej, innej, inaczej rządzonej. Widząc zaś, że sprawujący władzę politycy zajmują się jedynie bieżącym zarządzaniem, nie mając ani wizji, ani chęci naprawy tego, co najbardziej uwierało i krzywdziło przeciętnego obywatela, szukał alternatywy. Szukał na ślepo, po omacku, rozpaczliwie, aż w końcu znalazł rozwiązanie najgorsze z możliwych. Ale nie było przecież jego winą, że musiał szukać. I nie jest prawdą popularne do dziś wśród zwolenników restauracji starego porządku twierdzenie, jakoby społeczeństwo wybrało sobie PiS z nudów, z przesytu i dla żartu, że zrobili to ludzie, którym spowszedniały już czyste toalety i szybkie pociągi. Co więcej, jest ono obraźliwe dla wielu wyborców, którzy owego mitycznego pendolino nigdy nie widzieli na oczy, a komunikacja zbiorowa, z którą mają na co dzień do czynienia, polega na tym, że przez ich wioskę dwa razy na dobę przejeżdża zdezelowany bus.

***

Gorzka prawda jest taka, że mamy dziś półdyktaturę Jarosława Kaczyńskiego, bo nie potrafiliśmy w warunkach demokracji stworzyć państwa przyjaznego obywatelom i służącego ich interesowi, państwa chroniącego słabszych przed krzywdą ze strony silniejszych, a wszystkich – przed krzywdą ze strony organów samego państwa. Obywateli zaś, którzy się na to uskarżali, spotykało ze strony elit politycznych i medialnych niezrozumienie, krytyka, a czasem wręcz ledwo skrywana pogarda.
To się musiało skończyć tak, jak się skończyło.

Każdy więc, kto wypisuje dziś na sztandarach imię Piotra Szczęsnego, musi zdawać sobie sprawę, że nakłada to na niego obowiązek nie tylko walki i Polskę demokratyczną, ale i obowiązek sprzeciwu wobec prób przywracania porządków sprzed 2015 roku. Komu zależy na wolności, temu nie wolno jedynie chcieć, żeby było tak, jak było, ten musi chcieć Polski lepszej. Sukces demokracji i jej utrwalenie zagwarantuje jedynie budowa społeczeństwa wspólnoty w miejsce społeczeństwa wyścigu, bezwarunkowe uznanie służebnej roli polityków wobec wyborców, prymatu dobra wspólnego nad interesem partykularnym i pierwszeństwa ochrony słabszych i biedniejszych nad żądzą zysku możnych i wilczymi prawami nieograniczonej niczym gry rynkowej. Tylko Polska oparta na takich zasadach będzie mogła w przyszłości oprzeć się pokusie ponownego oddania się we władzę tej czy innej barwy populistom i autokratom.
Tylko w takiej Polsce będzie można powiedzieć, że ofiara Piotra Szczęsnego nie była ofiarą daremną.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz