środa, 25 października 2017

Narodowy faryzeizm

Poinformowano nas jakiś czas temu na stronach kancelarii premiera, że reprezentantka Prezesa Wszystkich Prezesów na stanowisku Prezesa Rady Ministrów, p. Beata Szydło, odwiedzi w dniu 22 października Kraków. I faktycznie, odwiedziła, a razem z nią przybył do tego miasta reprezentant Preze…, przepraszam, sam Pan Prezydent wraz z Pierwszą Damą. Zaszczyt ten spotkał dawną stolicę naszego kraju nie bez powodu. Otóż, wedle zapowiedzi ze strony KPRM, wierchuszka Dobrej Zmiany wzięła „udział w uroczystej Mszy Św. z nałożeniem paliusza księdzu arcybiskupowi Markowi Jędraszewskiemu”, zorganizowanej w katedrze wawelskiej.
O tym, z czyich pieniędzy opłacono pielgrzymkę władz Rzeczypospolitej do stóp krakowskich ołtarzy, źródła rządowe milczą.

***

Milkną też powoli echa zorganizowanej dwa tygodnie temu akcji modlitewnej pod nazwą „Różaniec do granic”. Akcji, która w normalnym europejskim kraju nikomu by nie przeszkadzała, w mediach niewyznaniowych zostałaby zapewne skwitowana krótkimi notkami, zaś media wyznaniowe mogłyby się skupić na jej wymiarze czysto religijnym. W tym czy innym periodyku kulturoznawczym ukazałby się zapewne jakiś dłuższy tekst dotyczący różańca jako przykładu asymilacji przez jedną religię obrzędów i przedmiotów kultu zapożyczonych z innej, gdzie indziej być może jakiś socjolog opisałby rzecz pod kątem statusu społecznego i stylu życia uczestników, psycholog społeczny zastanowiłby się nad tym, co pchnęło niektórych ludzi do kilkusetkilometrowej podróży ku granicom ich ojczyzny, przedsięwziętej tylko po to, żeby odmówić modlitwę, którą mogliby przecież bez problemu odmówić we własnym kościele parafialnym – i to by było na tyle. To, że katolicy lub wyznawcy dowolnej innej religii pomodlili się przez chwilę gdzie indziej niż zazwyczaj, w normalnym kraju demokratycznym po prostu nie wzbudziłoby jakichś specjalnych emocji. A jeśli nawet, to z pewnością nie tak gorących, jak ma to miejsce u nas.
Problem w tym, że pod względem stosunków wyznaniowych od dawna nie jesteśmy normalnym krajem demokratycznym, zaś pod rządami Dobrej Zmiany doszliśmy do granic (nomen omen!) swego rodzaju religijno-politycznej patologii. Religia wywołuje u nas coraz częściej emocje stricte polityczne, polityka coraz bardziej zanurza się w opary jakiegoś mistyczno-konfesyjnego absurdu, a wszystko razem powoduje, że nawet jasełka w szkole podstawowej są dziś niekiedy oceniane z politycznego punktu widzenia.

***

Pisanie o wydarzeniach religijnych jest dziś trudne. Objawiło nam się bowiem w ostatnich czasach mnóstwo ciotek (a także wujów) narodowo-katolickiej rewolucji, które co i rusz wychylają swe rozczochrane głowy z przeróżnych nisz i dziur, węsząc, czy aby ktoś nie napisał lub nie powiedział czegoś, co w ich pojęciu narusza uczucia religijne katolików. Jak się taka ciotka rewolucji uprze, to i do sądu pójdzie, broniąc zagrożonej rzekomo przez tak zwane lewactwo wolności religijnej. Wujowie zaś, dla odmiany często ogoleni na łyso, nawiedzają zbiorowo teatry, w których grane są „bluźniercze” sztuki, za wszelką cenę próbując nie dopuścić do ich wystawienia, a przynajmniej doprowadzić do sytuacji, w której widzowie do teatru nie wejdą, i aktorzy będą musieli poprzestać na obrażaniu uczuć religijnych pustych krzeseł. Może nie jest u nas jeszcze tak źle jak w Rosji, gdzie można dostać trzy lata łagru za łapanie wirtualnych pokemonów w cerkwi, ale i nasi obrońcy wiary i Krzyża Świętego bywają czujni.
Z góry informuję więc ciotki i wujów, że nie jest moim zamiarem obrażanie czyichkolwiek uczuć religijnych. Nie mam nic przeciwko modlitwie, również tej publicznej, obojętnie czy organizowana jest ona na granicach, w centrum stolicy czy w łodzi podwodnej na dnie Bałtyku, o ile nie jest to łódź państwowa. Nie przeszkadzają mi – w przeciwieństwie do wielu antyklerykałów – kościelne dzwony, wręcz przeciwnie, jakoś mi dziwnie, że w mojej lubelskiej parafii z niewytłumaczalnych powodów do tej pory nie zbudowano nawet prowizorycznej dzwonnicy i nic mi zza okna nie dzwoni. Do kościoła chodziłem dawno temu i raczej przejściowo, katolicyzm uważam jednak za nieusuwalną część polskiej kultury i tożsamości, choć zdecydowanie wolę ten od Lemańskiego i Bonieckiego niż ten od Jędraszewskiego i Hosera, o Międlarze nie wspominając. Nie postuluję też zakazu procesji bożocielnych, a Polski bez przydrożnych kapliczek i krzyży sobie nie wyobrażam. Niech się ludzie – wszystkich wyznań, nie tylko katolicy – modlą, gdzie tylko im na to pozwala prawo. Czepianie się modlitwy jako takiej, a tym bardziej twierdzenie, jakoby w świeckim państwie powinien istnieć zakaz publicznego manifestowania wiary, uważam za bezsensowne i szkodliwe przede wszystkim dla wspomnianego świeckiego państwa. Nie uważam też za stosowne, żebym ja, niepraktykujący agnostyk, miał prawo komentować czy tym bardziej krytykować to, że ktoś w coś wierzy i oddaje się praktykom swojej religii.

Wszystko to jednak pod warunkiem, że mamy do czynienia z modlitwą organizowaną i finansowaną jedynie przez osoby prywatne, związki wyznaniowe i organizacje pozarządowe. Jeśli jednak akt modlitewny jest w jakikolwiek sposób wspomagany finansowo przez ogół obywateli, przestaje być aktem czysto religijnym, staje się zaś imprezą ze stemplem państwowym, a więc podlega normalnej w przypadku takich imprez ocenie i krytyce. Dlatego o „Różańcu do granic” pisać nie tylko można, ale wręcz trzeba, podobnie jak i o innych sytuacjach, w których obserwujemy ewidentne zacieranie granicy między boskim a cesarskim.

***

Akcję różańcową formalnie zorganizowała fundacja Solo Dios Basta, a firmowali ją swoimi nazwiskami panowie Maciej Bodasiński i Lech Dokowicz, wsparcia udzielił zaś Episkopat Polski i nadgraniczne parafie. Ale nie tylko one. Impreza miała bowiem, jak to określono w materiałach promocyjnych, „Mecenasów i Sponsorów”, a wśród tych pierwszych znaleźć można było m. in. kontrolowana przez państwo spółkę energetyczną Energa i w stu procentach państwową Polską Wytwórnię Papierów Wartościowych. Nawet chłopu małorolnemu po podstawówce trudno byłoby wmówić, że obie te firmy włączyły się w „otulanie Polski różańcem” (copyright by „Gość Niedzielny”) bez akceptacji czynników politycznych. Podobnie bez akceptacji państwowego właściciela trudno byłoby kolejowej spółce PolRegio wozić wiernych do pogranicznych stacji za złotówkę. Nie ma wątpliwości, że Dobra Zmiana pomogła pp. Bodasińskiemu i Dokowiczowi jak tylko mogła, choć oficjalnie się z poparciem nie afiszowała, a i jej reprezentacja podczas modlitw była – jak na obowiązujące obecnie zwyczaje - nader skromna.
Ciche wsparcie władz dla projektu różańcowego trudno jednak uznać w obecnych warunkach za rzecz dziwną czy niespodziewaną. „Różaniec” był bowiem de facto nie zwykłą modlitwą, ale masową manifestacją religijno-polityczną, doskonale wpisującą się zarówno w powszechną ostatnio tendencję do ubierania wszystkiego w kostium katolicko-patriotyczny, jak w rządową narrację o czyhających zewsząd na Polaków niebezpieczeństwach. To, co mówiono w okołoróżańcowych dyskusjach i głoszono z ambon podczas samej akcji,wzmacniało zaś popularną w ostatnich latach retorykę antyislamską i wspieraną przez obecne władze tendencję do budowania w kraju dystansu w stosunku do wszystkiego, co obce i inne. Do pewnego momentu nie ukrywali tych wątków sami organizatorzy. W udzielonym poźnym latem wywiadzie dla „Sieci Prawdy” p. Bodasiński wśród zagrożeń, które miałaby zwalczyć siła modlitwy na granicach, wymieniał między innymi islamizację i islamskie zamachy terrorystyczne, przypominał też, że „Europa modliła się przed bitwą pod Lepanto, gdy flota chrześcijańska powstrzymywała Turków”, a „cała Polska modliła się, gdy Sobieski szedł na Wiedeń”, a teraz znów jest niebezpiecznie, więc znów trzeba się tak samo modlić. W „narodowym” radiu ten sam Bodasiński straszył bliżej nieokreślona tragedią związaną z „podmywaniem fundamentów Europy”. Co prawda niedługo później ciut się zreflektował i w innym wywiadzie zapewniał, że akcja ma łączyć, a nie dzielić, nie jest broń Boże polityczna, a organizatorzy „chcą zburzyć mury, które są być może w naszych sercach” i podzielić się z innymi narodami skarbami polskiej duchowości, ale było już trochę za późno na takie łagodzenie przekazu.

Cała lękowa i niemal wojenna narracja żyła już bowiem swoim życiem, zarówno przed dniem „Różańca”, jak i podczas jego odmawiania. „Potężna broń duchowa ma uchronić Polskę przed islamizacją” – informowała na stronie internetowej „Polonia Christiana”. „Nie możemy roztopić się w bezideowej Europie” – mówił mediom Jerzy Zelnik, jeden z wspierających akcję ludzi kultury i celebrytów (w materiałach promocyjnych określanych mianem „Ambasadorów”). Dobrozmianowy tygodnik „Do Rzeczy” pisał o „modlitewnym szturmie granic”, a portal Telewizji Republika głosy krytyczne wobec „Różańca” nazwał „skowytem szatana”.
Nie przebierali w słowach niektórzy duchowni biorący udział w wydarzeniu. „Pomóżmy Matce Boskiej Fatimskiej uratować ludzkość od zagłady!” – wzywał w homilii na granicy białoruskiej ojciec Jerzy Garda, precyzując, że można tego dokonać przez „czynną obronę Polski, Kościoła i Europy przed inwazją islamu i ideologią gender”, a podjęcie takiej obrony jest koniecznością, bo „wytoczono przeciw Polsce diabelskie armaty”. Metropolita krakowski, jeszcze bez paliusza, Jędraszewski straszył wiernych w Zakopanem… trzecią wojną światową, która „już jest”, a polega na tym, że „ludzie chcą żyć, jakby Pana Boga nie było” i „wołaja o pokój, a przygotowują się do jeszcze okrutniejszej wojny”.
Sadząc po tym, co można było gdzieniegdzie zobaczyć, na wojnę szykowali się też chyba sami wierni. Media obiegły zdjęcia odzianego w polar, dżinsy i adidasy jegomościa z ogromnym mieczem, jeszcze większym krzyżem i ryngrafem na piersiach. Pojawili się Rycerze Chrystusa Króla w czerwonych pelerynach, choć na szczęście bez żadnych wojennych akcesoriów. Na forach internetowych cieszono się, że akcja „pokazuje siłę ostatniego bastionu chrześcijaństwa, jakim jest Polska” i „pokazuje środkowy palec dla zalewu islamu w całej Europie Zachodniej”. Wyrażano też nadzieję, że „może świat zauważy, że Polska potrafiła się skrzyknąć i obstawić granice z różańcem w ręku”. Mimo nielicznych prób rzeczywistego przełamywania granic (wspólna modlitwa z Niemcami pod Szczecinem, zaproszenie do współuczestnictwa dla kaliningradzkich Rosjan), akcja okazała się potężną demonstracją polskiej oddzielności i konserwatyzmu, a także lęku przed światem i współczesnymi prądami cywilizacyjnymi. A przede wszystkim lęku przed islamem, reprezentowanym w polskich głowach głównie przez uchodźców. Ci zaś, od miesięcy demonizowani i niemal odczłowieczani przez propagandę Dobrej Zmiany, zlali się w tych głowach w jedno z islamskimi terrorystami.

Nawet fizyczny sposób odmawiania tego „Różańca” urasta do rangi symbolu. Pojawił się bowiem oto masowo na granicy Rzeczypospolitej typowy Polak-katolik, który mruczał swoje modlitwy odwrócony tyłem do świata zewnętrznego, prosząc przy tym siły wyższe, żeby się od niego ten świat zewnętrzny raz na zawsze odstosunkował, choćby nawet akurat uciekał przed bombami i tonął w morzu. Była ta akcja jakimś przedziwnym połączeniem przedsoborowej dewocji, narodowo-katolickiego mesjanizmu („potężna modlitwa” Polaków miałaby „wpłynąć na losy Polski, Europy, a nawet całego świata”), kulturowej ciasnoty i kompletnie nieproporcjonalnej w stosunku do zagrożenia islamofobii. Cała zaś kampania propagandowa ją poprzedzająca pełna była słów i obrazów pobudzających narodowe lęki, chwilami aż za bardzo przypominających to, co na temat islamu i Europy Zachodniej mają codziennie wieczorem do powiedzenia redaktor Holecka na zmianę z redaktorem Ziemcem. Wszystko to mniej służyło modlitwie, a bardziej przekonaniu większości Polaków, że przez obstawione wiernymi granice nie tylko nie przeniknie żaden uchodźca ani genderysta, ale nawet mysz się nie przeciśnie. A jeśli nawet jej się uda, od razu oberwie w łeb. Różańcem.

***

Fakt sponsorowania przez państwowe spółki wydarzenia religijnego, jakim był oficjalnie „Różaniec do Granic”, oburzył część komentatorów, ale raczej niewielu zdziwił. Sojusz ołtarza z tronem trwa u nas przecież od 1989 roku, i jest prostą konsekwencją udziału Kościoła w obradach Okrągłego Stołu, przy którym miał on w założeniu być mediatorem, szybko zaś stał się czymś w rodzaju trzeciej strony obrad. Jak pokazały pierwsze lata po obaleniu komunizmu, wywalczył sobie w tych rozmowach bardzo wiele, w tym rażąco niekonstytucyjną Komisję Majątkową. Dwa lata temu przyszła zaś Dobra Zmiana i podniosła de facto wspomniany sojusz do rangi jednej z pozakonstytucyjnych, lecz realnie istniejących podstawowych zasad ustrojowych (innym przykładem takiej zasady są faktyczne rządy Prezesa). W praktyce wygląda ona tak, że o ile do roku 2015 dało się jeszcze mniej więcej odróżnić, co w polskim państwie jest sferą świecką, a co wyznaniową, to obecnie jest to niemal niemożliwe. Najwyraźniej nawet tzw. totalna opozycja się już do tego przyzwyczaiła, skoro jeden z jej przywódców zaliczył ostatnio Kościół do „głównych sił politycznych”.
Z tego wynikają określone zachowania sterników nawy państwowej. Władzom państwowym Najjaśniejszej należy się szczery podziw i uznanie, że w ogóle znajdują czas na rządzenie krajem, bo gdybym ja musiał w czasie urzędowania tyle godzin spędzać w kościele, to chyba nie byłbym w stanie podołać pozostałym obowiązkom. Pełen garnitur polityków PiS-u i przystawek regularnie odwiedza toruński bastion Ojca Dyrektora, uczestnicząc solennie w długich nabożeństwach. Dobrze zmieniona władza chętnie pielgrzymuje także do Częstochowy, choć z jakichś przyczyn woli dojeżdżać tam kolumną uprzywilejowanych samochodów, niż, jak Pan Bóg przykazał, iść na Jasną Górę piechotą. Tłum ministrów i posłów obozu rządzącego widzieliśmy w kościołach między innymi przy okazji intronizacji Chrystusa Króla i Pana, podczas obchodów stulecia objawień fatimskich, w dniu otwarcia Świątyni Opatrzności Bożej, w 1050 rocznicę chrztu Polski i w 31. rocznicę powstania „Solidarności”.
Niezwykle chętnie klęczy w różnych świątyniach sam Pan Prezydent. Sprawia on wręcz chwilami wrażenie, jakby po cichu żałował, że mieszka i urzęduje w Pałacu Prezydenckim, a nie w którymś z dwudziestu siedmiu polskich pałaców biskupich. Widać po nim aż za dobrze, że chodzić do kościoła po prostu lubi. I gdyby nie fakt, że jest urzędującym prezydentem świeckiej republiki, nikt nie miałby o to do niego pretensji.
Na dobrą sprawę, ja się nawet Panu Prezydentowi jakoś specjalnie nie dziwię. Gdybym to ja był Panem Prezydentem (i jednocześnie głęboko wierzącym katolikiem), być może trudno byłoby mi uniknąć poczucia jakiegoś boskiego natchnienia czy misji i związanej z tym potrzeby częstego dziękowania Stworzycielowi. Jakże bowiem można się obronić przed takimi uczuciami, jeśli zostało się wybranym w Zielone Świątki, zaprzysiężonym w dniu Podwyższenia Krzyża Świętego, a w tak zwanym międzyczasie, w Dniu Dziękczynienia, osobiście złapało się fruwającą na wietrze hostię? I jak nie uwierzyć w szczególne posłannictwo własnej osoby, gdy bierze się udział w rewolucji, która w imię Boga, Honoru i Ojczyzny zmienić ma „kondominium rosyjsko-niemieckie” w upragnioną, rzeczywistą Polskę Niepodległą?
Andrzej Duda tak przyzwyczaił obywateli do częstych publicznych modłów, że niektórzy mieli nawet do niego pretensje, gdy zorganizował u siebie „Różaniec do Granic”, nie informując o tym mediów i nie chwaląc się tym na portalach społecznościowych. No cóż, Pan Prezydent trochę oberwał od swoich fanów (a w zasadzie fanek), ale sam sobie na to zapracował wcześniejszym nieumiarkowaniem w publicznym manifestowaniu wiary.

Dobra Zmiana nie poprzestaje jednak na samej obecności w kościołach. Za pośrednictwem mediów „narodowych” i innych instytucji stara się ona skutecznie przyzwyczaić nas do tego, że przesycenie sfery publicznej symbolami i treściami religijnymi jest rzeczą najzupełniej normalną, że tak ma być, i że katolicyzmem Polak powinien oddychać jak powietrzem. Ma być tego dookoła tyle, żebyśmy w końcu przestali zauważać, że jakoś tego jest za dużo.
Ilość relacji telewizyjnych i radiowych oraz informacji o przeróżnych mszach, festiwalach religijnych, pielgrzymkach, odpustach i konferencjach naukowych poświęconych sferze wyznaniowej jest już chyba porównywalna z ilością podobnych tematów w przedwojennych kronikach filmowych. Jakby tego było mało, co pewien czas TVP nadaje wywiad z jakimś biskupem czy kardynałem. Oczywiście od dawna nikt nie każe arcypasterzom fatygować się do studia, to dziennikarze jeżdżą do nich, i to nawet jeśli wywiadu udzielić ma któryś z purpuratów warszawskich. Rozciągnięto więc na książąt Kościoła przywilej przysługujący dotychczas jedynie prezydentowi! Takich praw w TVP nie ma nawet sam Prezes, który jednak musi czasem przyjechać z Nowogrodzkiej na Woronicza.
Do akcji ukatoliczania kraju włączają się różne firmy i instytucje państwowe. Wspomniana już PWPW, co i rusz wypuszcza okolicznościowe banknoty i inne papiery o tematyce religijnej. Ukazała się ostatnio dwudziestozłotówka z Matką Boską Częstochowską, są w obiegu znaczki pocztowe z serii „Madonny Kresowe”. Inna wymieniona już wyżej spółka, Energa S.A., została oficjalnie „oddana pod opiekę Opatrzności Bożej”, co skrytykowały nawet niektóre media katolickie. Co ciekawe, w obronie Energi stanęła… PWPW, tłumacząc, że „państwowe spółki mają obowiązek pielęgnowania wartości chrześcijańskich”(!). Aż dziwne, że nic na razie nie słychać o oddawaniu w opiekę siłom wyższym polskich kolei. Być może z powodu pendolino, które zostało, jak wiadomo, sprowadzone na nasze tory za rządów PO, zatem z pewnością od diabła pochodzi i najpierw należy je wyegzorcyzmować.
Wszystkich konkurentów przebija jednak na tym polu Poczta Polska. Wizyta na poczcie gwarantuje od pewnego czasu wrażenie załatwiania spraw pocztowych w sklepiku parafialnym lub w księgarni fundacji ojca Rydzyka. Co najmniej trzy czwarte asortymentu książkowego Poczty stanowią w dobie obecnej pozycje o tematyce religijnej bądź patriotycznej, a wiadomo, że u nas jedno nie wyklucza drugiego, a nawet często obie te rzeczy idą w parze. Można więc kupić na poczcie duży tom pod tytułem „Wszystko o Matce Bożej”, są dzieła traktujące o objawieniach fatimskich, Janie Pawle II, Matce Teresie, a jeszcze niedawno dostępne były m.in. „Duch Święty”, „Andrzej Bobola”, „Matka Boża” i patriotyczny modlitewnik „W intencji Ojczyzny”, a z rzeczy lżejszych… „Kuchnia siostry Anastazji”! Narzekano na schyłkową III RP, że zrobiła z urzędów pocztowych sklepy z mydłem i powidłem, teraz mamy Dobrą Zmianę, i ze sklepów zrobiły się księgarnie narodowo-katolickie. Dobrze, że w ogóle ktoś jeszcze na Poczcie wydaje przesyłki i sprzedaje znaczki. Ale i z nich, jako się rzekło, patrzy na nas niekiedy Matka Boska!

***

Nie siedzę w skórze zwolennika, a tym bardziej wyznawcy zaprowadzanych obecnie w Polsce porządków, nie wiem więc, jak przeciętny zwolennik Dobrej Zmiany odbiera serwowane mu niemal codziennie obrazki pań Szydło i Kempy klęczących wśród ozdobnych ławek, krucyfiksów i konfesjonałów. Nie wiem, na ile akceptuje on tragikomiczną czołobitność tych dwóch pań wobec Ojca Dyrektora. Być może ci, którzy akceptują nową, kaczystowską Polskę, akceptują także ów swoisty religijno-urzędowy folklor. Każda rewolucja ma swój zespół rytuałów i zasób ikonografii, który wykorzystuje, aby odróżnić siebie i ustanowiony przez siebie porządek od tego, co istniało wcześniej. Rewolucja Jarosława Kaczyńskiego najprawdopodobniej zapisze się w historii jako bezkrwawy (oby do końca!) i długotrwały przewrót konstytucyjny suto omaszczony militarystyczno-patriotyczno-katolickim sosem, a Matkę Boską na poczcie i lansady minister Kempy przed księdzem Rydzykiem będą zapewne dla nas po latach tym, czym dla naszych dziadków i rodziców są dziś plakaty z dziewczyną na traktorze czy wspomnienie pierwszych sekretarzy Komitetu Centralnego machających łopatą podczas niedzieli czynu partyjnego.

Być może większość z nas z czasem do tego wszystkiego przywyknie i przestanie jej to przeszkadzać. Ludzie potrafili w końcu żyć normalnie i bez problemów natury polityczno-estetycznej nawet w państwach Hitlera, Stalina, Ceausescu i Pinocheta, trudno więc, żeby problemy te nurtowały ich w warunkach nieporównanie łagodniejszej opresji kaczystowskiej. Już dziś przecież nie szokuje nas ani Trybunał Konstytucyjny zamieniony w sąd pomocniczy Dobrej Zmiany, ani to, że podpisanie przez prezydenta jednej niekonstytucyjnej ustawy zamiast trzech uznano za odwagę godną męża stanu.
Pozostaje jednak kwestia smaku. Gdy w Radiu Maryja słyszę Ojca dyrektora, który dopytuje premier polskiego rządu i szefową jej kancelarii, czy aby na pewno wystarczająco często oddają się modlitwie, a one, z uniżonymi uśmiechami, niczym dziewczynki na lekcji religii w podstawówce, zapewniają z przejęciem, że, cytuję, „my, siedzące przy tym stole, modlimy się, dwie Beaty się modlą”, to czuję, że w ich osobach ośmieszane i poniżane jest moje państwo. Gdy widzę funkcjonariuszy Dobrej Zmiany obnoszących się ze swoją religijnością, gdy telewizja pokazuje mi Pana Prezydenta z kolanami przyrośniętymi do klęcznika, nie umiem nie pamiętać o tym, że ci sami ludzie swoim uporem w sprawie uchodźców być może przyczynili się do wielu ludzkich tragedii. Trudno mi patrzeć bez niesmaku na faryzejskie gesty polityków, którzy codziennie podejmują decyzje dalekie od jakiejkolwiek chrześcijańskiej inspiracji.
Gdyby bowiem byli prawdziwymi chrześcijanami, widzieliby Chrystusa w uchodźcach z krajów arabskich. Widzieliby Go w zrozpaczonych Czeczenach, koczujących na polsko-białoruskiej granicy, w posłach Platformy i Nowoczesnej, w gejach, transseksualistach i bitych żonach, w parach, dla których jedyną nadzieją rodzicielstwa jest zabieg in vitro. Widzieliby Go w cudzoziemcach, atakowanych na polskich ulicach przez dziarskich chłopców w „odzieży patriotycznej” za kolor skóry lub mówienie po niemiecku. W Adamie Michniku i Tomaszu Lisie, w kobietach z Czarnego Protestu i głodujących rezydentach. We wszystkich tych, przeciwko którym dzień w dzień szczują w „narodowej” telewizji, w tych, którym zamykają drzwi do Polski i w tych, których nazywają elementem animalnym, targowicą, gorszym sortem i komunistami. W tych wszystkich, którym Dobra Zmiana odbiera prawo wolnego wyboru, poczucie godności i nadzieję.

Problem jednak w tym, że nasi rządzący nie widzą twarzy Jezusa ani w twarzach uchodźców, ani w obliczach inaczej myślących i czujących, ani w twarzach politycznych rywali. Twierdzą, że sprawują władzę w imię ewangelicznych wartości, a jednocześnie wbrew zaleceniom Ewangelii nie szukają w bliźnim dobra, ale tropią w nim zło. Krzyża używają jako kija do obrony przed każdym, kto podaje w wątpliwość stuprocentową słuszność ich działań i poglądów. Dla przeciwników mają głownie słowa pogardy i odrzucenia, zamiast łączyć ludzi ponad granicami, nastawiają Polaków przeciwko cudzoziemcom i przeciwko innym Polakom. Niczym biblijni faryzeusze głoszą publicznie wartości krańcowo odmienne od tych, którym hołdują w zaciszu gabinetów, na zamkniętych partyjnych spotkaniach, a nieraz i w życiu prywatnym. Dzierżąc krzyż i owijając się narodową flagą, sieją nienawiść między obywatelami kraju i niszczą jego międzynarodową pozycję.
Kaczyzm nie jest bowiem niczym innym jak narodowym faryzeizmem, systemem budowanym na pozorach, obłudzie i hipokryzji, głoszeniu szczytnych haseł i ostentacyjnym odwiedzaniu kościołów przy jednoczesnym rozmyślnym demolowaniu własnego kraju i ośmieszaniu własnej religii.
Mamy rząd udający gorliwych chrześcijan bezinteresownie służących narodowi, który trwa w patologicznej symbiozie z dostojnikami Kościoła, udającymi bezinteresownych apostołów Jezusa Chrystusa. Mamy grupę prawników udającą Trybunał Konstytucyjny. Mamy rzeczywistego przywódcę kraju, który udaje, że jest zwykłym posłem i robiącego groźne miny mieszkańca warszawskiego pałacu, który udaje, że jest rzeczywistym przywódcą kraju. Mamy ministra środowiska, który udaje, że chroni przyrodę. Istnieje też w tym układzie partia popierająca rząd, która udaje bezpartyjny obywatelski blok opozycyjny. Są propagandyści udający dziennikarzy informacyjnych i agitatorzy polityczni udający satyryków. Jest telewizja rządowa udająca obiektywne medium publiczne. Jest wreszcie minister o płonących oczach, którego pół narodu uważa za wariata udającego człowieka zdrowego, a drugie pół – za człowieka zdrowego udającego wariata.

I jesteśmy my, coraz bardziej udający, że to wszystko to jeszcze jest demokracja.
















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz