sobota, 12 listopada 2016

Misia bela

Najpierw Dobra Zmiana. Potem dziwny pucz w Turcji. Jeszcze później Brexit.
A teraz Donald Trump.

„Koniec historii” Francisa Fukuyamy stoi u mnie na bibliotecznej półce. Stoi i w kilka dni po amerykańskich wyborach sprawia wrażenie książki tak samo przedpotopowej, jak stojące nieco wyżej austro-węgierskie podręczniki akademickie mojego pradziadka. Orbanizm, kaczyzm, ba, nawet Brexit od biedy można było uznać za symptomy czegoś, co jeszcze da się powstrzymać. USA, ze swoimi potężnymi rozmiarami i liczbą ludności, pozycją międzynarodową, nieporównywalną z żadnym innym krajem siłą militarną, z całą swoją, osłabioną po ostatnim kryzysie, ale nadal niekwestionowaną potęgą ekonomiczną, to jednak państwo z zupełnie innej ligi niż Węgry, Polska, czy nawet o wiele silniejsza i bogatsza Wielka Brytania. Dojście do władzy Orbana było kwestią lokalną w małym kraju, dojście do władzy Kaczyńskiego – tak samo lokalnym (choć groźniejszym, bo dotyczącym kraju kilka razy większego) zaburzeniem chwiejącego się, ale wciąż istniejącego porządku. Dojście do władzy Trumpa porządek ten zupełnie zmienia. Nie miejmy złudzeń: świat, który zaczął się w roku 1989, kończy się definitywnie w 2016. Wchodzimy w nową epokę. Jak na ironię, dzieje się to w samą rocznicę obalenia Muru Berlińskiego.
W amerykańskich lokalach wyborczych doszło do wydarzenia, które być może od dawna potrafili sobie wyobrazić sami Amerykanie, ale które dla reszty demokratycznego świata jest prawdziwym szokiem. W kraju znanym z przestrzegania zasad poprawności politycznej, od dawna rządzonym przez polityków przynajmniej z grubsza poważnych i przewidywalnych, wygrał wybory osobnik prezentujący w wypowiedziach publicznych nieskrywane chamstwo, seksizm, rasizm i ksenofobię. Wygrał człowiek, którego wiedza o świecie zewnętrznym wydaje się mniejsza niż wiedza Ryszarda Petru o historii Polski. Facet, który w toku kampanii wyborczej niejeden raz dał do zrozumienia, że całą tradycję amerykańskiej polityki zagranicznej ostatnich kilkudziesięciu lat chce wyrzucić na śmietnik.
Każdy naród ma taką Dobrą Zmianę, jaką sobie stworzył. Rosjanie i Turcy mają despotyczne reżimy, odpowiedzialne za przelew krwi i trzymające przeciwników w więzieniach. Węgrzy – sprytnego cynika grającego na wiele frontów i hordę neofaszystów w parlamencie. My – puszących się jak pawie bogoojczyźnianych fanfaronów ze skłonnością do patologicznej nekrolatrii.
Amerykanie mają bajecznie bogatego prostaka, który wszedł na salony i zapowiada cofnięcie ładu światowego o kilkadziesiąt lat.

Przypomnijmy: Donald Trump za jedną z przyczyn obecnych problemów Stanów Zjednoczonych uważa w ich nadmierne zaangażowanie w działania podtrzymujące światowy system bezpieczeństwa. Utrzymywanie baz wojskowych w różnych regionach świata, gwarancje dla sojuszników, ponoszenie przez USA głównego ciężaru finansowania działań całego paktu NATO, militarne zaangażowanie w różne konflikty zbrojne – wszystko to, według Trumpa, za dużo Amerykę kosztuje. My płacimy i giniemy, powiada prezydent-elekt, nasi sojusznicy jadą na gapę, a przecież nas na to nie stać, bo Stany są w ruinie i trzeba je z tej ruiny podnieść, a to kosztuje.
Trumpowska alternatywa dla obecnej sytuacji to ograniczenie obecności wojskowej w krajach sojuszniczych i zdecydowanie łagodniejszy kurs wobec pozostałych wielkich mocarstw, a przede wszystkim wobec Rosji. I jest to najłagodniejsza wersja nowej amerykańskiej strategii. Wersja skrajna to jakaś druga Jałta z udziałem Amerykanów, Rosjan i Chińczyków, którzy ponad głowami reszty świata określiliby granice nienaruszalnych stref wpływów. Być może pisanie o takiej opcji to straszenie na wyrost, ale nie jest ona niemożliwa. Nic dziwnego, że jednym z najbardziej zadowolonych światowych przywódców jest dziś prezydent Putin.

Zadziwiająca jest w kontekście tego wszystkiego radość, jaka na wieść o zwycięstwie kandydata Republikanów ogarnęła nasz obóz prawicowy. O ile politycy wypowiadają się dość ostrożnie, bo - jak przyznał sam minister Waszczykowski – o Trumpie niewiele wiedzą, słabo go znają i nie mają z nim żadnych dyplomatycznych kontaktów, o tyle publicyści z kręgu Dobrej Zmiany wpadli w zachwyt. Jakby do nich nie docierało, że w ewentualnym nowym ładzie międzynarodowym Polska wcale nie musi znaleźć się po tej stronie granicy Wschodu i Zachodu, po której znajduje się obecnie. Bezpieczeństwo Rzeczypospolitej najwyraźniej nie jest aż tak ważne w obliczu porażki mitycznego „lewactwa” i „łże-elit” na najważniejszym demokratycznym froncie świata. Niech sobie pada system geopolityczny najkorzystniejszy dla Polski od trzystu lat - najważniejsze, że oto „nasz” Trump pokonał „ich” Clintonową.
W cieszeniu się ze zwycięstwa Trumpa przoduje medium określające samo siebie jako „nowoczesny portal ludzi myślących”, a powszechnie uważane za pisowski cyfrowy odpowiednik „Trybuny Ludu”. Przekonuje się tam czytelników, że wygrana Trumpa martwi jedynie „skompromitowane elity, sprzedajne media i zakłamanych dziennikarzy, banksterów i lichwiarzy, neoliberałów i eurobiurokratów oraz szczególnie pazernych na kasę celebrytów”, pisze się o „jazgocie polskiej lewicy”, do której na przykład w tekście niejakiego WB zaliczani są tacy lewicowcy jak Leszek Balcerowicz i Tomasz Lis (sic!). Redaktor Stanisław Januszewski idzie jeszcze dalej i wyraża radość, że „wraz z Clintonami przegrała obsceniczna lewica obyczajowa, te wszystkie makabry ideologiczne w rodzaju gender, aborcji jako prawa człowieka, jednopłciowe związki, pornograficzne parady, gejowskie subkultury, ci wszyscy quasi-antyfaszyści, farbowani antyrasiści, a w rzeczywistości zakamuflowani totalniacy i bolszewicy” oraz „George Soros, grandziarz finansowy, którego akurat Polakom nie trzeba przedstawiać”, a który „wspiera niemal wszystkie dewiacje polityczne, ideologiczne i obyczajowe”. Notabene, George Soros w narracji prawicowej pełni od jakiegoś czasu rolę Belzebuba – trudno ostatnio znaleźć jakiś tekst publicystyczny wspierający kaczystów, w którym ów milioner nie pojawiłby się jako sprawca wszelkiego zła na naszej planecie.
No cóż, dla prawicowych publicystów, a pewnie i dla sporej części ich czytelników, najwyraźniej kompletnie nie ma znaczenia fakt, że już niedługo możemy być osamotnioną wyspą pomiędzy Zachodem a Putinem, z zasobów obronnych mającą do dyspozycji jedynie słabiutką armię regularną, obronę terytorialną ministra Macierewicza i jego stada dronów bojowych. Dla wielu zwolenników Dobrej Zmiany rzeczą znacznie ważniejszą jest fakt, że przegrana pani Clinton to „katastrofalna wręcz porażka światowej skrajnej lewicy, tej zakały ludzkości, czyli zakamuflowanego bolszewizmu”. Możliwe wzmocnienie światowej pozycji putinowskiego postbolszewizmu najwyraźniej „ludzi myślących” nie rusza.

Krótkowzroczność polskich zwolenników Trumpa jest dla mnie kompletnie niezrozumiała. Nie zauważają oni albo nie chcą zauważać, że za chwilę na naszych oczach może się rozpaść się układ, który przez niemal trzy dekady gwarantował Polsce bezpieczeństwo zewnętrzne i demokratyczny model polityki wewnętrznej. Pal diabli ów model – kto popiera obecne działania PiS-u i chodzi pod rękę z nacjonalistami, ten sam daje dowód, że zasady systemu demokratycznego ma za nic. Ale nagły zanik strachu przed Putinem naprawdę zaskakuje. Kibicowanie Trumpowi, kibicowanie nacjonalistom francuskim, którzy za parę miesięcy mogą wygrać wybory i rozpocząć faktyczny demontaż Unii Europejskiej, jest przejawem skrajnej głupoty. Takiej samej, jak bezrefleksyjne popieranie polityki obecnego rządu, izolującej nas od Europy Zachodniej, która może być za chwile jedynym rzeczywistym gwarantem naszego bezpieczeństwa.
Polska prawica, upojona zwycięstwem i odwetem, ogłuchła na wszelkie sygnały ostrzegawcze. Słyszy tylko to, co potwierdza jej diagnozy i usprawiedliwia jej działania. Założyła na uszy słuchawki i słucha na cały regulator pieśni śpiewanych przez Prezesa z towarzyszeniem chóru pomazańców i wasali. Żaden inny dźwięk do niej nie dociera.
Kto bowiem nie ogłuchł, kto ma uszy otwarte, ten umie poprzez wycie wichru historii usłyszeć coraz głośniejszą upiorną wyliczankę, tym wyraźniej słyszalną, im szybciej świat zmierza ku coraz bardziej niepewnej i niebezpiecznej przyszłości. Wyliczankę brzmiącą jak głośny szept zjawy z japońskiego horroru:
Putin, Orban, Erdogan. Kaczyński, Brexit, Trump.
Trump, Trump, misia bela, Trump, Trump…






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz