Są
takie momenty w dziejach, gdy historia zrywa się z wędzidła i
zaczyna galopować w kierunku, którego nikt nie jest w stanie
przewidzieć, a tym bardziej kontrolować. Ludzie uświadamiają
sobie wówczas, że uruchomione przez nich procesy zaczynają
mieć nad nimi władzę, ale właśnie to, że są w stanie sobie to
uświadomić, oznacza, że jest już za późno na reakcję.
Symptomy zbliżającego się decydującego momentu można z reguły
zauważyć wcześniej. Historia wierci się, sapie, kopie, wierzga…
Ci, którzy mogą przerwać niebezpieczny ciąg zdarzeń,
najczęściej nie robią nic, wierząc naiwnie, że po raz kolejny
mają do czynienia jedynie z przejściowymi zawirowaniami w ramach
raz na zawsze ustanowionego, najlepszego z możliwych, porządku.
Schemat ten powtarza się w historii ludzkości od tysięcy lat, i
najwyraźniej przez te tysiące lat nikt niczego się w tej kwestii
nie nauczył.
Nie
świadczy to najlepiej o inteligencji tych, których wybieramy
– lub sami się wybierają – do rządzenia światem. Zawsze,
niezmiennie i za każdym razem mówią nam, że nic się nie
dzieje, byczek historii trochę poburczy, powierzga, jeśli będzie
trzeba, to oberwie batem przez łeb, i się uspokoi. Wolą znęcać
się nad bykiem, co tylko go rozjusza, zamiast go uspokoić, a potem
naprawić wędzidło. Efekt jest taki, że byk się coraz mocniej
rzuca, a wędzidło w tym czasie coraz bardziej trzeszczy
Aż
w końcu przychodzi moment przesilenia. Byczek się zrywa i zaczyna
się zbiorowe rodeo, tyle że jest to rodeo bez ograniczających
arenę płotów, a kto spadnie, wali głową w twardą skałę.
W
Polsce takim momentem przełomu były podwójne wybory roku
2015, które co prawda skanalizowały społeczny bunt, który
bez nich prawdopodobnie dałby o sobie w końcu znać na ulicy, z
drugiej jednak strony dały władzę narodowo-konserwatywnym
rewolucjonistom.
Od
kilku dni taki moment przeżywa Unia Europejska. Brexit stał się
faktem. Historia dzieje się tu i teraz, na naszych oczach.
Dosłownie, bo przecież wszystko, co się dzieje w Wielkiej
Brytanii, można non stop oglądać w telewizyjnych kanałach
informacyjnych. Od gigabajtów analiz i komentarzy przegrzewają
się internetowe łącza. Szok w Europie jest tym większy, że
większość jej mieszkańców w dniu brytyjskiego referendum
poszła spać z przekonaniem, że nic się nie stanie. Jeszcze
wieczorne sondaże, ba!, pierwsze wstępne wyniki głosowania, dawały
niewielką przewagę zwolennikom pozostania Zjednoczonego Królestwa
w Unii. Nie dziwi więc dość katastroficzny ton komentarzy („to
najgorszy dzień dla Europy od 1939 roku!”), bo istotnie stało się
coś, w czego możliwość chyba nigdy nie byliśmy w stanie do końca
uwierzyć. Anglicy naprawdę z Unii uciekli!
Całość
konsekwencji tego wydarzenia jest zaś w tej chwili nie do
przewidzenia. A samo to, co w jakimś stopniu przewidzieć się da,
budzi duże obawy o przyszłość i Unii, i Polski w Unii (o ile Unia
przetrwa), i samej Wielkiej Brytanii. Bardzo możliwe, że za
dziesięć lat żyć będziemy w Unii podzielonej na dwie strefy
polityczno-ekonomiczne i w Europie z niepodległą, unijną Szkocją
i Wielką Brytania ograniczoną tylko do Anglii i Walii.
Trudno
dziś stwierdzić, czy Brexit wytworzy reakcję łańcuchową w
innych krajach i jak ta reakcja będzie przebiegała. Eurosceptycy
rosną dziś w siłę we Francji i w Niemczech, nie wydaje się
jednak, aby byli w stanie – szczególnie w Niemczech, bo o
Francję można się bardziej obawiać - pokonać okopane na swoich
pozycjach partie tradycyjne. Bardziej skłonne od dryfowania w
kierunku postaw eurosceptycznych czy wręcz po cichu antyunijnych
mogą być kraje tzw. nowej Unii (na Węgrzech obserwujemy to już od
dawna, w Polsce od roku, trochę dłużej na Słowacji, w Czechach
czy w Rumunii eurosceptycy nie maja pełni władzy, ale przyczółki
już zdobyli) i część południowców (przede wszystkim wciąż
pogrążeni w politycznym i gospodarczym bałaganie, a do tego z
racji kulturowych i historycznych powiązań mocno prorosyjscy
Grecy).
Nie
do przewidzenia jest czas i miejsce ewentualnego następnego
referendum „exitowego” – jeśliby już się coś takiego
Europie przydarzyło, zdecydowanie lepiej byłoby dla nas, gdyby z
Unii wyszedł któryś z maluchów (Chorwacja? Malta?)
niż kolejne państwo z grupy najsilniejszej ludnościowo,
ekonomicznie i politycznie. Bez takiej na przykład Chorwacji Unia
dałaby sobie jakoś radę (gorzej z samą Chorwacją), ale już
hipotetyczny Fraxit byłby dla wspólnoty katastrofą,
ostatecznym przetrąceniem kręgosłupa. Doskonale o tym wiedzą
rządzący póki co na szczęście w krajach starej Unii
zwolennicy integracji, wbrew pozorom może to jednak prowadzić do
procesów niekorzystnych, choć samą Unię być może
ratujących. Odpowiedzią na tendencje odśrodkowe może być –
widać to wyraźnie po ostatnim spotkaniu przywódców
państw-założycieli UE - zrealizowanie znanej od lat w formie
eksperymentu myślowego koncepcji podziału wspólnoty na Unię,
jakby powiedziałby prezes Kaczyński, lepszego i gorszego sortu.
W
pierwszej grupie, bardziej zintegrowanej, silniejszej gospodarczo i
pilnującej zachowania wysokich standardów demokratycznych,
prawnych i socjalnych, znaleźliby się zapewne (przy wspomnianym na
wstępie założeniu, że eurosceptycy na Zachodzie jednak przegrają)
Niemcy, Francuzi, Belgowie, Holendrzy, Luksemburczycy, Włosi, być
może Austriacy, choć tam akurat istnieje duża groźba zwycięstwa
sił antyunijnych. W drugiej bylibyśmy zapewne my, Hiszpanie, Rumuni
i cała drobnica ze Wschodu i Południa. Istnieje też inna
możliwość: grupa płacąca w euro, z wyjątkiem być może
eurosceptycznej Słowacji, jako Unia wyższej prędkości i grupa
płacąca walutami narodowymi jako „gorszy sort”. W jednym i
drugim przypadku zaliczenie do grupy gorszej mogłoby się wiązać z
ograniczeniami w przepływie osób i towarów, być może
z jakąś wewnętrzną barierą celną na unijno-unijnych granicach,
a w zamian za to kraje tej grupy byłyby zwolnione z przestrzegania
niektórych norm traktatowych, w szczególności tych
dotyczących sfery praw obywatelskich, sprawiedliwości społecznej,
kontroli przestrzegania założeń systemu demokratycznego i
równouprawnienia grup dyskryminowanych. Rządzącym nami
„suwerenistom” o autorytarnych ciągotach być może będzie się
to podobało (choć oficjalnie Prezes jest przeciw, a nawet usiłuje
zorganizować spotkanie państw „gorszego sortu” w Warszawie i
tworzyć polski plan reformy wspólnoty), gorzej z sytuacją
prawną i ekonomiczną przeciętnego obywatela.
Nie
wiadomo też, jak taka wspólnota poradziłaby sobie z falą
uchodźców. Być może twarde jądro zaczęłoby ich mocno
odsiewać, jednocześnie oczekując od pozostałych bycia takim
buforem, jakim teoretycznie ma być dziś Turcja.
Polska
na wyjściu Wielkiej Brytanii traci już teraz. Rozpoczęły się
niekorzystne dla nas ruchy na rynkach finansowych, niekorzystne
zarówno dla państwa jako całości, jak i dla pojedynczych
obywateli (najbardziej będą Brexit przeklinać frankowicze, ale
spadającą złotówkę możemy niedługo przeklinać wszyscy).
Nie wiadomo, co uwolniona od unijnych zobowiązań Brytania zrobi z
tysiącami polskich imigrantów, którzy nie zdążyli
lub nie pomyśleli o przyjęciu brytyjskiego obywatelstwa. I nie
wiadomo, co ojczyzna zrobi z tymi, którzy ewentualnie będą
musieli wrócić na jej łono.
W
sferze politycznej tracimy największego w Unii sojusznika w sprawach
wschodnich. Naturalne przeniesienie rzeczywistego centrum dowodzenia
Unią w kierunku osi Paryż-Berlin z pewnością osłabi determinację
wspólnoty w kwestii sankcji przeciwko putinowskiej Rosji, co
dla nas jest informacją jak najgorszą. Do tej pory Prezes i jego
ludzie, którzy z racji swojego „talentu” dyplomatycznego i
germanofobii niewiele mogli w tej kwestii wskórać u pani
Merkel, mieli jeszcze jakieś szanse związane z euroatlantycką
strategią Wielkiej Brytanii, kraju z gatunku tych najbardziej
wpływowych. Teraz zostajemy z naszymi obawami przed Putinem sami, z
rządem traktującym zachodniego sąsiada i sojusznika z nieufnością,
którą normalne rządy okazują raczej krajom wrogim, niż
grającym w tej samej drużynie. Trudno przypuszczać, aby ten rząd
był w stanie tego sojusznika do czegokolwiek przekonać. Tym
bardziej, że nie tak dawno demonstracyjnie odmówił owemu
sojusznikowi jakiejkolwiek solidarności w kwestii arabskich
uchodźców. Ma rację Ludwik Dorn w kwestii „runięcia w
gruzy” polityki zagranicznej PiS, nie rozumiem natomiast wyraźnej
satysfakcji w obozie liberalnym. Miękka polityka Unii wobec wobec
Rosji jest sprzeczna z interesami Polski jako takiej, tak samo jak
sprzeczne z naszymi interesami jest wynikające z takiej miękkości
osłabienie suwerenności i zachodnich aspiracji Ukrainy, cieszyć
się więc nie ma z czego, i jeśli dziś ktokolwiek w obozie władzy
powie, że niektórzy przedstawiciele środowisk opozycyjnych
wykazują się w tej konkretnej kwestii brakiem patriotyzmu, to
wyjątkowo będą mieli sporo racji.
Będzie
więc naszą polityką zagraniczną kierował splot okoliczności
fatalnych, a za jakiś czas jeszcze gorszych. Bo mamy tu i
uzasadnioną nieufność w stosunku do Rosji, i bezsensownie spaprane
na własne życzenie stosunki z przyszłym jądrem Unii, i brak
liczących się unijnych sojuszników w polityce wschodniej. Do
tego dochodzi rzeczywiste nieistnienie – oprócz istnienia
czysto geograficznego – jakiegokolwiek połączonego wspólnymi
interesami Międzymorza, które jako realny byt widzą w swoich
głowach chyba tylko kaczyści i ich sojusznicy. Wszystko to, cały
ten niekorzystny układ uwarunkowań wewnętrznych i zewnętrznych,
będzie nas, zgodnie z żelazną logiką geopolityczną, pchał w
kierunku poszukiwania oparcia poza Europą, co samo w sobie dla
niedużego kraju próbującego działać samotnie jest w
dzisiejszych czasach trudne, a dla nas o tyle trudniejsze, że na
zewnątrz jesteśmy wciąż traktowani jako ogniwo większej
wspólnoty, co może rodzić mniejsze lub większe
nieporozumienia.
Prezes
najwyraźniej poszukuje międzynarodowego oparcia w stolicach dwóch
pozaeuropejskich mocarstw, w Waszyngtonie i Pekinie. Stąd z jednej
strony choćby polskie poparcie dla podpisania generalnie
niekorzystnego dla Europejczyków (za to bardzo korzystnego dla
amerykańskich korporacji) układu TTIP, z drugiej – mdląca
czołobitność wobec oficjalnych czynników chińskich.
Problem w tym, że Amerykanom pod władzą Demokratów bardzo
się nie podoba zarówno pisowskie demolowanie demokracji na
własnym podwórku, jak i kłótliwość obecnych
polskich władz w stosunkach z głównymi państwami unijnymi.
Polska z ministrami Waszczykowskim i Macierewiczem na pierwszej
wojskowo-dyplomatycznej linii wygląda dziś zresztą na partnera
nieco niepoważnego. Co gorsza, już za chwilę możemy mieć do
czynienia z Donaldem Trumpem w Białym Domu, a to może oznaczać
powrót do polityki stref wpływów – i wcale nie jest
przesądzone, po której stronie granicy strefy amerykańskiej
się znajdziemy.
Zostają
nam Chiny, co zresztą Prezes zdaje się zauważać, forsując nie
tylko ofensywę dyplomatyczną wobec Państwa Środka, ale także
dbając o jej odpowiednią oprawę medialną. Partnerstwo
strategiczne z Chinami zostało zawarte w roku 2011, o czym mało kto
dzisiaj pamięta, bo politycy PO nie szaleli aż tak bardzo z
fetowaniem w telewizji wizyt szefów KPCh w demokratycznej
Polsce, nie mówiąc już o tym, że prowadzili zupełnie inną
politykę międzynarodową, a o Brexicie i całej możliwej lawinie
nieszczęść z nim związanej jeszcze nikomu się nie śniło. PiS
pole manewru ma dużo mniejsze, a do tego mam wrażenie, że naprawdę
wierzy w chińskie zapewnienia o wyjątkowości stosunków z
Polską.
Obawiam
się, że w obecnej sytuacji geopolitycznej czeka nas więcej
obrazków polityków PiS-u oddających się umizgom do
skośnookich miłośników tortur, cenzury i psiego mięsa.
Kraj „Solidarności” jako największy w Unii Europejskiej
sojusznik zbrodniczej dyktatury? No cóż, nie jedyny to
paradoks, który fundują nam rządy Prezesa.
Brexit
może się w końcu okazać największą krzywdą, jaką mogła sobie
wyrządzić sama Wielka Brytania. Paradoksalnie utrzymanie jedności
państwa brytyjskiego może po wyjściu z UE być trudniejsze, niż
utrzymanie w całości tej ostatniej. W najbardziej pesymistycznej
wersji z całego Zjednoczonego Królestwa może Anglikom
pozostać… sama Anglia!
Prounijna
Szkocja, która niedawno omal się od Wielkiej Brytanii nie
odłączyła (zwolennicy niepodległości referendum przegrali o
włos), już zapowiedziała, że będzie dążyć do powtórki
głosowania, najprawdopodobniej pod hasłem „wyjdźmy z GB,
zostańmy w UE” – i są duże szanse, że tym razem wynik będzie
odwrotny. Nie wiadomo, jak na Brexit zareagują Walijczycy, choć to
chyba najbardziej lojalna prowincja Królestwa, i tu akurat
zapewne skończy się na strachu.
Największym
problemem może okazać się Ulster. Konflikt proirlandzkich
katolików i probrytyjskich protestantów nigdy do końca
nie wygasł (do dziś istnieje faktyczna terytorialna segregacja
wyznaniowa, katolicy i protestanci nie mieszkają razem, chodzą do
osobnych szkół, a nawet nie spacerują po terenie
zamieszkanym przez ludność z drugiej strony barykady), a Brexit
może być iskrą rzuconą na prochy. Katolicy, wyrzuceni decyzją
referendalną z Unii, już mówią o zamiarach pozostania w
niej, ale jako… obywatele zjednoczonej Irlandii! Jest więc bardzo
prawdopodobne, że spróbują wznowić walkę o odłączenie
się od Korony. Protestanci - nawet ci, którzy głosowali za
pozostaniem we wspólnocie – absolutnie się na to nie
zgodzą, bojąc się, że po zmianie granic staną się obywatelami
drugiej kategorii i obiektem zemsty za wieloletnie upokorzenia
doświadczane przez ludność katolicką. Powrót do koszmaru
wojny domowej i zamachów terrorystycznych nie jest oczywiście
rzeczą pewną ani konieczną, niemniej jednak jest możliwy, o czym
najczęściej przy omawianiu skutków Brexitu się zapomina.
Przed
nami czasy na pewno ciekawe, ale niestety ciekawe w zupełnie inny
sposób niż choćby pamiętne okolice roku 1989. Byczek
historii zerwał się z wędzidła i wierzga, a my wszyscy siedzimy
na jego grzbiecie i uprawiamy ulubiony sport Prezesa. Być może
okażemy się dobrymi jeźdźcami i nie pospadamy, ale przecież
nawet jeśli, to i tak kompletnie nie wiemy, dokąd zostaniemy
dowiezieni, i czy na pewno chcielibyśmy tam się znaleźć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz