To
jest tekst dla tych i o tych, którzy są kibicami piłki
nożnej. Inni pewnie go nie zrozumieją. To jest też tekst dla tych,
którzy choć trochę martwią się o to, co się może w
najbliższym czasie stać z Polską, Europą światem, nie
ograniczając swoich zainteresowań jedynie do własnych spraw
prywatnych. Inni zresztą chyba nie czytają takich blogów.
Końcówce
rozgrywek grupowych turnieju Euro 2016 towarzyszy u nas atmosfera
nieledwie narodowej euforii. Flagi na samochodach, gdzieniegdzie
udekorowane narodowymi barwami balkony, tłumy w strefach kibica w
tych miastach, które nie wystraszyły się zagrożenia
terrorystycznego ani nie organizują żadnych ważnych zlotów
międzynarodowych, i strefy takowe zorganizowały. Reprezentacja
Polski awansowała do 1/8 finału Mistrzostw Europy, i przy tym
fakcie bledną dziś wszelkie inne informacje, łącznie z groźbą
Brexitu, hołdem złożonym przez panią premier Prezesowi w
wywiadzie internetowym, strajkami w służbie zdrowia i służbie
celnej, afrontem polskiego episkopatu wobec papieża, a nawet stopą
posła Tarczyńskiego wystawioną z jacuzzi.
Co
starsi i bardziej zrównoważeni kibice próbują co
prawda uświadomić reszcie, że do Orłów Górskiego
orzełkom Nawałki jeszcze trochę brakuje, ale kto by tam –
szczególnie w grupie kibiców urodzonych po roku,
powiedzmy, 1985 - słuchał opowieści starych dziadków! Bądź
co bądź zdarzyło nam się wyjść z grupy na jakichkolwiek
piłkarskich zawodach rangi mistrzowskiej po raz pierwszy od
trzydziestu lat!
Poprzedni
raz pamiętam aż za dobrze. Meksykański mundial roku 1986
oglądałem oczami dziesięciolatka wychowanego na telewizyjnych
powtórkach bramki Domarskiego z Wembley i mającego za sobą
kibicowską inicjację najpiękniejszą z możliwych: oglądanie
Polaków zajmujących trzecie miejsce na świecie cztery lata
wcześniej. Nic dziwnego, że o ile mogłem jeszcze zrozumieć 0:0 z
Marokiem i to, że z raczej słabą wtedy Portugalią wymęczyliśmy
ledwo-ledwo 1:0, o tyle dwa następne mecze były dla mnie szokiem.
0:3 z Anglią, które omal nie kosztowało nas awansu z grupy,
a później przesławne czterobramkowe lanie z Brazylią
wysadziły w powietrze całe moje ówczesne pojmowanie
piłkarskiego świata, w którym Polska zajmowała miejsce w
światowej czołówce na takich samych zasadach jak Włochy,
Argentyna, Niemcy (wtedy jeszcze Zachodnie) czy wspomniana Brazylia –
czyli miejsce stałe i niezmienne, mocą dotychczasowych sukcesów
zagwarantowane. Dotarło do mnie – w sposób bardzo bolesny i
okupiony łzami – że hierarchia w piłce nożnej wcale nie jest
tak stała, jak się wydaje. I że mój kraj w panteonie
wielkich znalazł się jedynie tymczasowo.
Potem,
już jako nastolatek, a potem jako student, męczyłem się podczas
meczów reprezentacji straszliwie, przeklinając okrucieństwo
futbolu. Kolejne turnieje – mundiale i Euro z lat 1988, 1990, 1994,
1996, 1998, 2000 – oglądałem, jak my wszyscy, jako tzw. kibic
neutralny, z duszą jeszcze posiniaczoną dotkliwymi porażkami w
eliminacjach. Były w tej szarości jakieś przebłyski, jak choćby
remisy z Holandią, Francją czy Anglią, ale więcej było upadków
w rodzaju 0:3 z Norwegami i 1:5 z Francuzami (u siebie!) i
kompromitujących zdarzeń takich jak choćby jednobramkowa wygrana z
San Marino po golu Furtoka strzelonym… ręką. Naiwnie widziałem
zwiastuny odrodzenia w sukcesie reprezentacji olimpijskiej w
Barcelonie, w półfinale Pucharu Zdobywców Pucharów
wiosną 1991 czy awansach klubów do Ligi Mistrzów w
latach 1995-1996. Smuta jednak trwała, lata mijały, a bycie
Polakiem i jednoczesne kibicowanie własnej drużynie narodowej
stawało się powoli wyrafinowaną formą masochizmu.
A
później przyszedł nowy wiek, a z nim nowe nadzieje. Na
mundiale w roku 2002 i 2006 w końcu awansowaliśmy, co szczególnie
w tym pierwszym przypadku wywołało euforię godną zdobycia tytułu
mistrzowskiego. Hajtę i kolegów widziano z medalami na
szyjach jeszcze zanim wyjechali do Korei. Skończyło się na trzech
„meczach o” – „o-twarcia, o wszystko i o honor”, a 0:4 z
Portugalią przypomniało o szesnaście lat wcześniejszy brazylijski
koszmar. Powtórki – choć w nieco lepszym stylu –
zaliczyliśmy cztery lata później, a potem na Euro w roku
2008 i 2012. Szczególnie ten ostatni występ bolał, bo
przecież odpadnięcie już w pierwszej rundzie na własnym terenie
jest uważane za szczyt piłkarskiej żenady. I niewielkim
pocieszeniem był fakt, że solidarnie z nami równie szybko
odpadli drudzy współgospodarze imprezy, Ukraińcy.
Cieszę
się więc dzisiaj, że się w końcu doczekałem awansu, bo czekałem
długo, ale jednocześnie wciąż mam obawy i moja radość jest
nieco stonowana. Owo meksykańskie walnięcie młotkiem w głowę na
zawsze oduczyło mnie bowiem dwóch rzeczy. Po pierwsze,
oduczyło mnie nie bać się o następny mecz, po drugie – zbyt
optymistycznie podchodzić do awansu z grupy. Po prostu z własnego
kibicowskiego doświadczenia wiem, że taki awans jeszcze niczego nie
gwarantuje, i jest dopiero wstępem do prawdziwych sukcesów. Z
drugiej strony mam w sobie, po raz pierwszy od bardzo, bardzo dawna,
jakąś taką dziwną, podskórną nadzieję, że tym razem
musi być lepiej, bo i styl tego awansu, i wyniki zespołu są
nieporównywalne z rokiem 1986. Wtedy prześliznęliśmy się
do drugiej rundy jako najgorsza z awansujących drużyn, dziś
wchodzimy do niej jako jedna z kilku zaledwie reprezentacji, które
nie straciły gola w pierwszej fazie turnieju.
Poza
tym, skoro futbolowa hierarchia jednak jest płynna, to czemu ta
płynność – odwrotnie niż przed trzema dekadami – nie miałaby
tym razem zadziałać na naszą korzyść?
W
przeciwieństwie do wielu kibiców z mojego i starszych
pokoleń, kompletnie nie dziwię się euforii tych, którzy
Meksyku, a tym bardziej trzeciego miejsca w Hiszpanii, nie pamiętają.
Dla nich ta jedna ósma to jest prawdziwy sukces – bo to
faktycznie największy sukces Polaków, jaki im się zdarzyło
oglądać. Przejście naszej drużyny na poziom, na którym w
życiu jej nie widzieli. Dzisiejszym trzydziestolatkom,
dwudziestolatkom i tym jeszcze młodszym naprawdę może się
wydawać, że właśnie złapaliśmy jako naród piłkarskiego
Boga za nogi. Lewandowski, Krychowiak, Błaszczykowski czy Fabiański
w subiektywnym odczuciu młodszej części publiczności mogą już
dziś dorównywać Bońkowi, Smolarkowi-ojcu, Buncolowi czy
Młynarczykowi.
Młodzi
nie pamiętają ani polskich medali, ani bolesnego spadku z
piedestału, pamiętają za to pasmo rozczarowań, które
właśnie wreszcie zostało przerwane. I pierwszy raz w życiu widzą
biało-czerwoną jedenastkę, która broni się skutecznie, ale
nie rozpaczliwie, i atakuje w sposób zorganizowany, a nie przy
pomocy przypadkowych podań do przodu. Wreszcie widzą drużynę,
która nie słania się ze zmęczenia już na pół
godziny przed końcem meczu, nie kłóci się ze sobą na
boisku, nie gwiazdorzy poza nim, nie unika kontaktu z dziennikarzami
ani nie popada z nimi w konflikty, wreszcie – widzą drużynę
prowadzoną przez rozważnego, rozsądnego trenera, który
obserwuje wydarzenia na boisku i dostosowuje do nich taktykę i
zmiany w składzie, nie trzymając się uparcie jednego schematu.
Nie
twierdzę tu absolutnie, że obecny polski zespół nie ma wad,
a trenerowi Nawałce należy już dziś oddawać hołdy równe
tym składanym przez najwyższe organy państwa prezesowi
Kaczyńskiemu, ale różnica mentalna i jakościowa w stosunku
do lat poprzednich jest aż nadto wyraźna. „Wszyscy jesteśmy
innymi zawodnikami niż cztery lata temu” – mówili nasi
piłkarze po meczu z Ukrainą, i chyba po raz pierwszy można mieć
pewność, że nie jest to tylko pusta deklaracja.
Może
więc i my, którzy mniej lub bardziej świadomie pamiętamy,
że bywało w historii polskiej piłki dużo lepiej, a do tego
zdajemy sobie sprawę, że awans z grupy to jeszcze nie powód
do stawiania pomników, powinniśmy jednak zarazić się tą
euforią od tych, którzy nie pamiętają i sprawy sobie nie
zdają?
Spróbujmy.
Przypomnijmy sobie któryś z dziecięcych mundiali i tamtą,
niczym jeszcze nie zmąconą wiarę, że będzie dobrze, bo być
musi, a nasi są najlepsi, bo po prostu są i koniec. Przypomnijmy
sobie to cudowne uczucie, gdy piłka jest całym światem, a boisko
kosmosem. Przypomnijmy sobie tamte odczucia, zapomnijmy o
późniejszych piłkarskich rozczarowaniach i dorosłej
świadomości, że na futbolu świat się nie kończy. Niech się
kończy, choć przez kilka(naście) dni. Zatknijmy flagi na
samochodach, załóżmy biało-czerwone szaliki i dajmy się
ponieść pięknu piłkarskiego karnawału. Może potrwa on jeszcze
tylko cztery dni, a może będzie nam dane cieszyć się nim aż do
10 lipca – po raz pierwszy od lat mamy reprezentację, w której
przypadku wszystkie warianty są możliwe.
Spróbujmy
dać się ponieść tej fali, i nie wyrzucajmy sobie, że to
dziecinne, bo przecież tyle razy miało być na mistrzostwach
dobrze, a było źle. I niech nas nie gniecie sumienie, że wokół
tyle zła, że kryzys uchodźczy, że Brexit, że ISIS, że Ziobro,
że Prezes, że Donbas, że Xi Jinping i festiwal psiego mięsa, a my
tu wrzeszczymy, tańczymy i śmiejemy się albo rzucamy przedmiotami,
klniemy i płaczemy w zależności od tego, czy jedenastu facetów
w kolorach naszej flagi wturla piłkę do bramki jedenastu facetów
w innych kolorach, czy na odwrót. Zło całego świata nie
zniknie, choćby Milik z Lewandowskim od teraz do finału w każdym
meczu wbijali rywalom po pięć goli, ale gdybyśmy od czasu do czasu
nie dawali sobie odpoczynku od myślenia o tym złu, bylibyśmy
wszyscy nastawieni do świata mniej więcej tak, jak pewien brodaty
minister o płonących oczach. Skłonność do ulegania atmosferze
karnawału to wbrew pozorom jedna z najbardziej pożytecznych cech
gatunku ludzkiego. A my dzisiaj, w Polsce, bardzo potrzebujemy
odpoczynku od zmartwień. Choćby przez chwilę.
Póki
więc ta chwila może trwać, niechaj trwa. I niech nas unosi na
swoim grzbiecie karnawałowa fala na przekór wszystkim plagom
tego lata: Brexitom i Trumpom, nawałnicom i upałom, hejterom
wszelkiej maści, bucie tych, co przy władzy i głupocie tych od
niej odsuniętych, niech nas niesie na przekór brodatym
ministrom o płonących oczach i młodym liderom partyjnym o erudycji
mrówki faraona. Niech trwa, bo dawno nie było czasów,
w których tak bardzo byłby nam potrzebny właśnie karnawał,
chwilowe zawieszenie rzeczywistości. Bo bardzo nam jest dziś
potrzebny czas, w którym choć na chwilę narodowa flaga,
koszulka z orłem i odśpiewany grupowo hymn przestają być
zawłaszczanymi przez różne grupy znakami podziału i
wzajemnej niechęci, stając się na powrót symbolami
przypominającymi nam, że niezależnie od wszelkich podziałów
jesteśmy wspólnotą, i że potrafimy jeszcze razem kibicować,
bawić się, cieszyć i odczuwać dumę z każdego sukcesu tych,
którzy nas - nas wszystkich od prawa do lewa! –
reprezentują.
Cieszmy
się i bawmy, gryźmy palce z nerwów i skaczmy do góry,
pijmy toasty za kolejne bramki i choć przez chwilę nie myślmy o
tym, co nas straszy poza magicznym zielonym prostokątem, w ciemności
zaczynającej się tam, gdzie nie sięga łuna stadionowych
reflektorów. To wszystko i tak do nas przyjdzie, gdy karnawał
się skończy.
Nie
uciekajmy więc od karnawału – bo nie wiadomo, kiedy będzie
następny…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz