Zapach
lat trzydziestych unosi się w powietrzu. Nie ja na to wpadłem, ale
odczucia mam te same, co zwracający na to przede mną uwagę
publicyści, blogerzy, artyści… Polska stała się dziś
dziwaczną, smutną karykaturą samej siebie sprzed osiemdziesięciu
paru lat. Mamy władzę, która prawa przestrzega – albo nie
– po uważaniu, przeciwników politycznych obraża i straszy,
a rządy sprawuje de facto w imieniu i w interesie jednego człowieka.
Mamy sojusz głównych sił opozycyjnych, który
wyprowadza na ulicę tysiące demonstrantów, a od władzy żąda
przestrzegania demokratycznych norm lub ustąpienia, jeśli ich
przestrzegać nie chce bądź nie umie. Mamy wreszcie biegających po
ulicach młodych patriotów, którzy szerzą miłość
ojczyzny przy pomocy pięści i butów, ćwicząc zdolności
proobronne na nieborakach, którzy im się nie podobają ze
względów etnicznych i wyznaniowych. Wypisz wymaluj
przedwojenny układ sanacja-Centrolew-endecja. Nawet podziały w
obozie rządzącym podobne: dałoby się z PiS-u i koalicjantów
wydzielić coś na kształt przedwojennego OZN-u, dałoby się też
Kluby Demokratyczne. I pewnie by się te podziały zaczęły
ujawniać, gdyby z jakichś przyczyn zabrakło wodza, tak jak się
zaczęły ujawniać osiem dekad temu.
Brakuje w tej układance tylko państwowej przemocy, której
dzisiejsi sanatorzy - z sobie tylko zapewne znanych powodów i
na nasze szczęście – przynajmniej na razie nie stosują.
Ale
wszystko to jakby nie w realnym świecie. I wszystko jakby w jakimś
kabarecie, w przedwojennej rewii. Nie tylko dlatego, że władza
obecna dba o kabaretowe skojarzenia, urządzając na przykład
dziesięciogodzinne widowisko satyryczno-publicystyczne pt. „Audyt
Platformy”. Albo wręcz miksując Dobrą Zmianę z czasami sanacji,
co udało się organizatorom tzw. rekonstrukcji historycznej, podczas
której ksiądz (prawdziwy) w trakcie mszy (prawdziwej)
udzielił państwu Pileckim (nieprawdziwym) ślubu (prawdziwego lub
nie – tutaj zdania są podzielone), na którym świadkiem (na
niby lub naprawdę – patrz wyżej) był minister kultury
(prawdziwy).
Kabaretowo
jest również dlatego, że mamy do czynienia z parodią
sanacji, parodią Centrolewu i parodią endecji.
Bo
może i mamy sanację, ale bez prawdziwego Marszałka i bez
intelektualnej podbudowy, do tego wręcz pełzającą z rozmerdanym
ogonkiem przed duchowieństwem katolickim, na co sanacja prawdziwa
nigdy by sobie nie pozwoliła. Rządzi nami wybrakowany
niby-Marszałek, który, w przeciwieństwie do pierwowzoru, był
w ruchu niepodległościowym działaczem trzeciego rzędu, czego
rzeczywistemu odpowiednikowi „Ziuka” nie jest w stanie wybaczyć.
Prawdziwy Piłsudski zbudował sobie swoimi zasługami z przeszłości
autorytet, którego podstaw nie kwestionowali nawet polityczni
przeciwnicy, Prezes ma taki autorytet tylko wśród swoich,
reszta społeczeństwa nie ustaje zaś w nabijaniu się z jego
pretensji do bycia mężem opatrznościowym narodu i jedynym
spadkobiercą wszelkich tradycji patriotycznych. Niestety, główny
aktor w tym kabarecie najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, że
choćby zapuścił wąsy i dał się komuś (np. ministrowi
Macierewiczowi) podsadzić na Kasztankę, Marszałkiem nie jest i nie
będzie.
Podobnie
prezydent Duda może się równać z prezydentem Mościckim co
najwyżej jeśli chodzi o gorliwość w podpisywaniu ustaw
wysmażonych w bezpośrednim otoczeniu wodza. Trudno bowiem
porównywać doktora praw mającego bardzo specyficzny stosunek
do najwyższego aktu prawnego Rzeczypospolitej z zasłużonym dla
nauki i gospodarki polskiej profesorem chemii. Nie ten format, nie te
zasługi. Nie mówiąc już o tym (niech mi wybaczy Pan
Prezydent poruszanie tej kwestii), że jakoś trudno mi wyobrazić
sobie Ignacego Mościckiego prowadzącego jakąkolwiek publiczną
korespondencję z Ruchadłem Leśnym, kimkolwiek by ono nie było.
Może
i mamy Centrolew, ale co to za Centrolew, w którym główna
siła opozycyjna, którą wciąż jest jednak Platforma
Obywatelska, uczestniczy jedynie nieoficjalnie, pierwsze skrzypce
grają neoliberałowie z Nowoczesnej, pozapartyjny ruch społeczny
jest wykorzystywany jako trampolina dla partyjnych liderów, a
lewica jest reprezentowana przez nawróconych niegdyś na
neoliberalizm postkomunistów z SLD?
Przedwojenny
pierwowzór Koalicji Wolność-Równość-Demokracja nie
dość, że skupiał wszystkie liczące się ugrupowania znajdujące
się na lewo od sanacji, w tym największą z nich Polska Partię
Socjalistyczną, to jeszcze do tego proponował gospodarczą i
polityczną ucieczkę do przodu. Mając dzisiejszą wiedzę
historyczną możemy się spierać, na ile realne były założenia
programowe socjalistów i ludowców, ale były to
propozycje całkowitej przebudowy ustroju społeczno-gospodarczego
państwa, budzące autentyczną nadzieję i na złagodzenie skutków
panującego wówczas kryzysu gospodarczego, i na usunięcie
społeczno-ekonomicznych przyczyn ówczesnej popularności
rozwiązań autorytarnych.
Tymczasem
KWRD i PO, zamiast poszukiwać pomysłu na Polskę sprawiedliwszą i
bardziej równoważącą interesy różnych warstw i grup
społecznych, proponuje - oprócz rzeczy oczywistej, czyli
sprzeciwu wobec autorytarnych zapędów Prezesa – powrót
do sytuacji sprzed Dobrej Zmiany, czyli do tego wszystkiego, przeciw
czemu skierowana była rewolta wyborcza 2015 roku. Czego jednak można
się było spodziewać po Ryszardzie Petru, apologecie niewidzialnej
ręki rynku i uczniu Leszka Balcerowicza? Czy mógł nam coś
innego zaproponować Grzegorz Schetyna, do pewnego momentu jedna z
głównych figur czasów „zielonej wyspy” i „ciepłej
wody w kranie”? Co innego niż powrót do przeszłości jest
nam w stanie zafundować Leszek Miller, „lewicowiec” z partii
odpowiedzialnej za dopuszczenie w Polsce możliwości eksmisji na
bruk i nieznane w cywilizowanej części Europy uśmieciowienie rynku
pracy? Porównywać wyżej wymienionych do przedwojennych
liderów opozycji, takich jak Moraczewski, Dubois czy Witos,
nawet nie będę próbował. Jeszcze raz tylko napiszę: nie
ten format, nie te zasługi. Wyjątkiem jest, paradoksalnie, Leszek
Miller, bo, to on razem z prezydentem Kwaśniewskim oficjalnie
wprowadzał Polskę do Unii Europejskiej. Może się to nam podobać,
albo nie, ale tej zasługi im obu nic nie odbierze.
Spore
wątpliwości budzi rozdźwięk między słowami przywódcy
KOD-u, p. Kijowskiego, a tym, jak ta organizacja z zewnątrz zaczyna
wyglądać. Niezależnie bowiem od tego, ile razy będzie ów
przywódca powtarzał, że KOD był, jest i nadal chce być
apolitycznym ruchem społecznym, wrażenie ogólne, które
ruch ten wywołuje, jest dokładnie odwrotne. Jeśli p. Kijowski
naprawdę miał ambicję nieulegania naciskom polityków, to
trzeba powiedzieć, że po prostu nie dał rady. Do niedawna
widzieliśmy partie przyklejające się do KOD-u, dziś widzimy KOD
spleciony z partiami niczym grzyb z glonem w poroście. Doszło do
tego, że partie (ostatnio Platforma) organizują KOD-owi
manifestacje, a ich przedstawiciele wygłaszają większość
przemówień. Nic dziwnego, że spora część społeczeństwa
uważa tę organizację za ruch obrony dawnego establishmentu lub
wręcz za zakamuflowaną inicjatywę PO lub Nowoczesnej. I nawet
olbrzymi jak na polskie warunki tłum podczas ostatniej demonstracji
Komitetu nie przekona ich, że jest inaczej.
Najbardziej
podobni swoich pradziadków są w tym kabarecie dzielni chłopcy
z ONR-u, Młodzieży Wszechpolskiej i podobnych im organizacji. Te
same nazwy, ten sam równy marsz czwórkami, ta sama
gotowość do oddawania życia za ojczyznę nawet gdy nie ma żadnej
wojny. I ta sama przemoc, werbalna i czynna, choć dziś jej jednak
mniej, bo i mniej mamy w Polsce różnych „odmieńców”,
którym by można było porachować kości. Mówiąc
wprost: narodowcom brakuje dziś Żydów do bicia, może
dlatego tak rozpaczliwie szukają kogokolwiek, kto by im mógł
ich zastąpić. Przed kryzysem imigracyjnym byli to geje, teraz są
to uchodźcy, w których imieniu obrywają po głowach wszyscy
cudzoziemcy o ciemnej karnacji. A gdzieniegdzie widać już i
słychać, że kraina marzeń młodych „patriotów” jest
dużo rozleglejsza niż ewentualne „obywatelskie patrolowanie”
otoczenia przyszłych ośrodków dla uchodźców. „GW,
Nowoczesna, PO, Lis KOD i inne ladacznice, dla was nie będzie
gwizdów, będą szubienice” – napisali na ogromnym
transparencie kibole Legii Warszawa, jakże chętnie wieszający na
trybunach znaki Polski Walczącej, narodowe orły i wizerunki wilków
symbolizujące pamięć o Wyklętych. Zbliżeni ideowo do bywalców
Żylety ludzie machający zielonymi sztandarami z Falangą noszą
opaski lub ubrania z napisem „śmierć wrogom Ojczyzny”. Wszyscy
oni zapewne sami chcieliby określać, według własnych chęci i
potrzeb, kto jest wrogiem, a kto ladacznicą.
Ale
przecież i ta młodzież razem ze swoimi organizacjami jest tylko
parodią przedwojennego ruchu endeckiego, który opierał się
raczej na zrewoltowanych studentach niż na osiłkach z klas
niższych. A i przywódców miał zdecydowanie większego
kalibru, niż pp. Winnicki, Andruszkiewicz, Holocher i Kowalski.
Cokolwiek by nie mówić o Romanie Dmowskim, był to człowiek
wykształcony, który swój program polityczny (choć był
to, szczególnie z dzisiejszego punktu widzenia, program
obrzydliwy) głęboko przemyślał. Miał też przywódca
endecji niezaprzeczalne zasługi w walce o miejsce odrodzonej Polski
w Europie. Pętaki rządzące dziś ruchem neoendeckim nie dorastają
swojemu politycznemu antenatowi do pięt, łysogłowa czerń
wybijająca szyby w „lewackich” lokalach i bijąca Chilijczyków,
bo jej się mylą z Arabami, też raczej nie wygrałaby w bitwie na
wiedzę ogólną z przedwojennymi korporantami. Choć to akurat
bardzo źle świadczy o tych ostatnich, bo od człowieka lepiej
wykształconego wymaga się większej odporności na głupotę.
Kabaret,
parodia, pastisz tamtych czasów… Łatwo tak myśleć, bo
dają do tego powody przywódcy i zwolennicy niemal wszystkich
opcji politycznych obecnej doby. Na siłę w miarę poważną,
wyglądają dziś chyba tylko młodzi lewicowcy z Partii Razem,
którzy (co nawet niezbyt dziwi w kraju, w którym środek
sceny politycznej znajduje się gdzieś między Schetyną a Gowinem,
a neoliberałowie z Nowoczesnej bywają nazywani „lewactwem”) są
przez prawicę oskarżani o szerzenie… komunizmu. W rzeczywistości
program mają bardziej umiarkowany niż przedwojenni demokratyczni
socjaliści, ale skąd prawica ma to wiedzieć? Prawica się o tym
nie uczy, dla niej demokratyczna tradycja lewicowa w historii Polski
nie istnieje, centrowa PO to już „lewacy”, a wszystko, co
kiedykolwiek było na lewo od centrum, to sami komuniści. I
złodzieje.
Mamy
jeszcze na marginesie całej tej układanki libertarian z partii
KORWiN, zwanych ślicznie „kucami”, ci jednak są czymś w
rodzaju kabaretu w kabarecie, dostosowują się więc, w
przeciwieństwie do partii p. Zandberga, do ogólnej rewiowej
tendencji.
***
Jedna
tylko rzecz, także przeniesiona z przedwojnia, wydaje się w tym
wszystkim prawdziwa i zupełnie na poważnie. To poczucie, że
nadciąga zawierucha, wybuch, katastrofa. Że uruchomiony został
proces, który jest już prawie nie do zatrzymania. Osiem dekad
ów stan lęku i beznadziei bardziej był związany z sytuacją
ogólnoświatową (Hitler, Stalin, kryzys światowy), dziś
niepokoją procesy, które sytuacja zewnętrzna częściowo
uruchomiła, ale podstawowe źródło mają jednak u nas. Bo
jeśli poparcie dla bełkotu o ladacznicach i szubienicach wyrażają
niektórzy posłowie na Sejm (!), a ministerstwo obrony nie ma
nic przeciwko włączeniu falangistów z ONR do oddziałów
obrony terytorialnej, to cały ten show przestaje być śmieszny.
Jeśli
z drugiej strony dziennikarka TVP spotyka się z chamską agresją
uczestników marszu opozycyjnego, od których dowiaduje
się, że jest „reżimową k…” i ma „spie…ć”, jeśli
inna uczestniczka tegoż marszu mówi Radiu Wnet (nie zdając
sobie zapewne sprawy, że to radio strony przeciwnej), że obóz
rządzący należałoby „wywieźć do Oświęcimia i wytruć”,
jeśli wreszcie pamięta się o nienawistnych komentarzach pod
tekstami o wypadku prezydenta Dudy, widać wyraźnie, że pod ładną
powłoką ze słów o „nowym polskim mieszczaństwie’,
które „nawet nie depcze trawników” kryje się
potencjał agresji wcale nie mniejszy, niż po stronie prawicy, tyle
że znacznie bardziej tłumiony.
A
gdy się to wszystko złoży w całość i doda do tego absolutny
brak i chęci, i pola kompromisu między głównymi aktorami
polskiego spektaklu (dotarliśmy do punktu, w którym
ustąpienie którejkolwiek ze stron choćby o krok wiązałoby
się dla niej z utratą twarzy – „szlachta” jednych i drugich
może jedynie albo stanąć w miejscu, albo iść dalej do przodu na
zwarcie, „lud” po obu stronach odczuwa już tylko wzajemną
pogardę, a spora jego część wręcz nienawiść), trudno się
opędzić od wrażenia, że to się musi skończyć jakimś
nieszczęściem. Coraz bardziej widać, że wszyscy, od prezesa
Kaczyńskiego i przewodniczącego Petru po najgłupszego z łysych
„narodowych” troglodytów, gramy w przedstawieniu
odbywającym się na Titanicu. Jeszcze płyniemy, jeszcze trwa rewia,
jeszcze mogą co bardziej uzdolnieni aktorzy wygłaszać skecze i
śpiewać piosenki, jeszcze nawet bywa śmiesznie, ale wszyscy
słabiej lub mocniej wyczuwają, że statek, jakby pchany
niewidzialną siłą, pruje wprost na przeszkodę, i nie ma nikogo,
kto chciałby ten kurs zmienić lub przynajmniej wyłączyć silniki.
Mamy poczucie, że realizujemy scenariusz prowadzący do tragedii,
ale nie mamy siły, aby się z niego wyrwać. Jakby nas po raz
kolejny w historii zahipnotyzowała chochola melodia z „Wesela”.
Zatrzyma
ktoś ten statek, czy już jest za późno?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz