Białostocki
marsz rocznicowy ONR-u i msza z udziałem tłumu dziarskich
chłopców-patriotów odprawiona przez równie
dziarskiego księdza-patriotę Międlara wywołała szok wśród
tej części opinii publicznej, która wciąż nie zauważyła,
że żyjemy już w innej Polsce, niż ta sprzed pięciu czy
dziesięciu lat. U tej części, która już to zauważyła,
wywołała co najwyżej kolejny przypływ niesmaku i lęku o
przyszłość kraju. Ksiądz katolicki, kapłan religii miłości i
pokoju, mówiący u stóp ołtarza o wycinaniu nowotworu
ze zdrowej tkanki narodu, człowiek w sutannie, który podczas
różnego rodzaju nacjonalistycznych demonstracji wyrykuje
publicznie z kibolskim zaśpiewem slogany o „nie islamskiej, nie
laickiej wielkiej Polsce katolickiej”, to, wydawałoby się, byt
niemożliwy. A jednak jest możliwy, co więcej, istnieje naprawdę.
I zachowuje się w taki sposób, że nawet nasz milczący z
reguły wobec prawicowych ekscesów Episkopat tym razem nie
wytrzymał i zabronił mu wypowiadać się na tematy pozareligijne.
Wśród
katolików – tych normalnych, umiarkowanych, spod znaku
choćby „Tygodnika Powszechnego” i „Więzi”, są jeszcze tacy
na szczęście – wydarzenia białostockie musiały wywołać gorzką
refleksję na temat tego, czym powinien być i mógłby być
polski katolicyzm, czy – szerzej ujmując – polskie
chrześcijaństwo, a czym jest, i co z niego zrobiono przez 25 lat
wolnej Rzeczypospolitej, uparcie trzymającej się koncepcji sojuszu
ołtarza i tronu, sprytnie ukrytego za konkordatowym zapisem o
„wzajemnej życzliwej autonomii”.
Gołym
okiem widać u nas istnienie dwóch równoległych odmian
chrześcijaństwa. Tego ewangelicznego, Chrystusowego, nastawionego
na codzienną, cichą i nie żądającą nagrody ziemskiej służbę
Bogu i bliźniemu, a właściwie służbę Bogu przez służbę
bliźniemu, chrześcijaństwa spod znaku księdza Lemańskiego i
siostry Chmielewskiej. I tego drugiego, które można nazwać
„chrześcijaństwem stosowanym”, używanego jako trampolina do
władzy, usprawiedliwienie różnych uzurpacji, ornament
ozdabiający puste gesty, pretekst do narzucania inaczej myślącym
swojej wizji świata czy wreszcie – rzecz w tym wszystkim chyba
najdalsza od przesłania Mistrza z Nazaretu – ideologiczna
podbudowa słownej, a czasem i fizycznej przemocy.
Skoro
widzę to ja, agnostyk bez łaski pełnej i konkretnej wiary, to nie
wydaje mi się, żeby nie widzieli tego sami katolicy.
***
Minął
Wielki Tydzień, po nim Wielkanoc, rocznica śmierci polskiego
papieża, święto Miłosierdzia Bożego i rocznica 1050-lecia Chrztu
Polski. Dni, które powinny być dla katolików (i innych
chrześcijan, ale w tym wywodzie ich pomijamy, bo w polskich
warunkach z „chrześcijaństwem stosowanym” nie mają wiele
wspólnego) czasem chrześcijańskiej refleksji, skłaniającej
do przyjęcia postawy pełnej miłości bliźniego, empatii,
zrozumienia dla emocji, działań, potrzeb i poglądów innych
ludzi, pojednania i zgody. Szczególnie dla tych katolików,
którym nie wystarczy „wejść do swojej izdebki, zamknąć
drzwi i modlić się do Ojca swego”, ale którzy odczuwają
potrzebę nieustannego publicznego przekonywania nas wszystkich o
swoim przywiązaniu do świętej wiary katolickiej, Dekalogu, Trójcy
Świętej, Maryi Królowej Polski, Naszego Wielkiego Świętego
Papieża Jana Pawła oraz Honoru i Ojczyzny raz na zawsze pożenionych
z Bogiem.
A
takimi właśnie katolikami są Prezes, prezydent Duda, pani premier
Szydło i ministrowie rządu Rzeczypospolitej, a także aktywiści
niektórych organizacji katolickich, dziennikarze „niepokorni
(wobec opozycji)”, członkowie organizacji paramilitarnych, pardon,
proobronnych, i większość młodzieży nazywającej się
patriotyczną. Wszyscy ci ludzie nieustannie wyrażają w mediach lub
na ulicy swoje głębokie oddanie Bogu oraz szacunek dla katolickiej
tradycji i chrześcijańskich fundamentów naszej cywilizacji.
Ministerstwo obrony przekonywało nas nawet jakiś czas temu, że
wiara chrześcijańska to najważniejsza i najskuteczniejsza broń
naszych sił zbrojnych, co jakoś tam nawet logicznie koresponduje z
wcześniejszym oświadczeniem o tym, że najważniejszym zadaniem
polskiej armii jest wyjaśnianie przyczyn katastrofy smoleńskiej.
Zaiste powinni się w MON modlić o cud, bo tylko cud może sprawić,
że prawdziwe okażą się wybuchowo-elektromagnetyczne teorie
ministra Macierewicza.
Nachalne
ukatoliczanie wszystkiego, co się ukatoliczyć da, to pierwszy
problem. Drugi polega zaś na tym, że realizacja owej katolickości
przybiera dziś w wielu miejscach – czego nie rozumieją lub
rozumieć nie chcą nasi katolicko-narodowi aktywiści - formy
dalekie od chrześcijańskiego ideału. Pod płaszczykiem wzniosłych
frazesów o „ochronie cywilizacji chrześcijańskiej”,
„zachowaniu chrześcijańskiego dziedzictwa narodu” i „obronie
życia nienarodzonych” w sposób cyniczny realizuje się
polityczne interesy partii obecnie rządzącej i wspierającej ją –
nie za darmo przecież – najbardziej konserwatywnej części
katolickiej kasty kapłańskiej. A przy okazji daje się elementom
skrajnym i ciemnym ciche przyzwolenie na szerzenie miłości
bliźniego przy pomocy pięści i kopniaków. Tak na wszelki
wypadek, gdyby nie daj Bóg ktoś pomyślał sobie, że
chrześcijanin to taki ktoś, kto może niekoniecznie nadstawia drugi
policzek, ale sam pierwszy nie bije.
***
Czy
chrześcijanin powinien, zdaniem Zjednoczonej Prawicy i jej
zwolenników, pomagać bliźniemu w potrzebie? Owszem, ale
najwyraźniej nie wtedy, gdy bliźni jest muzułmaninem. Tuż przed
Wielkanocą, zaraz po zamachu terrorystycznym w Brukseli, katolicka
premier katolickiego rządu polskiego oficjalnie wycofała się z
obietnicy (i tak przecież wymuszonej!) przyjęcia paru tysięcy
syryjskich uchodźców, uciekających dokładnie przed tą samą
przemocą, która eksplodowała w Belgii. Niech sobie idą
gdzie indziej, niech sobie siedzą, gdzie chcą, niech sobie nawet
wracają do kraju pod bomby Asada albo sprzymierzonego z nim Putina,
byleby tylko nasz chrześcijański od 1050 lat naród mógł
w spokoju (ale czy w spokoju sumienia?) celebrować Zmartwychwstanie
Pańskie. Niektórzy kapłani, ci bardziej przejmujący się
nauką Chrystusa, próbowali co prawda cichutko popiskiwać o
imperatywie miłości bliźniego, o tym, że „nie ma Żyda ani
Greczyna” i o zapomnianym fragmencie katechizmu pod tytułem
„Uczynki miłosierne co do ciała”, ale spotkali się z tak
gwałtowna reakcją „obrońców cywilizacji
chrześcijańskiej”, że aż im powypadały z rąk brewiarze.
Ksiądz Grzegorz Kramer ośmielił się przypomnieć, że wiara bez
uczynków jest martwa, i dowiedział się od wiernych, że jest
„faryzeuszem i grobem pobielanym” a także „głupkiem”, który
„chce wpuścić tu diabła” i nakłania wiernych do grzechu.
Pojawiły się nawet wulgaryzmy.
W
ten sam Wielki Czwartek papież Franciszek umył w Watykanie nogi
dwanaściorgu muzułmanom. Reakcje w katolickiej Polsce były z lekka
szokujące. Okazało się, że część społeczeństwa deklarująca
głośno pełne oddanie Kościołowi Świętemu, Matce Naszej,
dziwnie łatwo bierze owo macierzyństwo w nawias, jeśli tylko
poglądy kościelnej wierchuszki przestają się zgadzać z jej
poglądami. Franciszek został obrzucony w sieci wyzwiskami, jakich
jeszcze dziesięć lat temu nikt nie odważyłby u nas się użyć
publicznie nawet wobec wikarego. Najłagodniejsze opinie mówiły
o tym, że „Franciszkowi odebrało rozum”, niektórzy
wierni deklarowali nawet odejście z Kościoła, którym
kieruje „ten dziwny człowiek”, było też sporo epitetów
niecenzuralnych. Z ostentacyjnej papolatrii czasów Jana Pawła
nie zostało nic, ba - nawet życzliwy szacunek, jakim cieszył się
u nas Benedykt XVI, gdzieś się ulotnił. Ośmieleni pisowską
rewolucją polscy konserwatyści nabożną cześć dla przeróżnych
„najczcigodniejszych eminencji i ekscelencji” rezerwują dziś
już tylko dla podobnych sobie, „moherowych” kapłanów.
Inni są, zgodnie z linią Dobrej Zmiany, gorszym sortem, który
„będzie traktowany, jak na to zasługuje” i sukienka duchowna –
choćby i papieska - im nie pomoże.
Wszystko
to doskonale koresponduje z prawdziwie chrześcijańskim podejściem
części naszego katolickiego narodu do wszelkich możliwych
„odmieńców”, w szczególności tych ciemniejszych
na twarzy od przeciętnego Polaka. Chilijczycy, Włosi, Hindusi i im
podobni obrywają na ulicach w zastępstwie mitycznych „ciapatych”,
których wprawdzie jeszcze nikt tu nie widział, ale już
wiadomo, że na pewno wiozą dziurawymi łódkami bomby do
wysadzania się w autobusach i naostrzone sztylety do podrzynania
gardeł niewiernym.
Kiedy
się słyszy o kolejnych przypadkach atakowania cudzoziemców,
nietrudno dojść do wniosku, że w Polsce, broniącej z takim
zapałem chrześcijańskiej cywilizacji, najbardziej zagrożony
byłby… sam Mistrz i Nauczyciel, gdyby to nasze ziemie wybrał
sobie dzisiaj na miejsce powtórnego przyjścia. Jezus
Chrystus, nie ten blady niebieskooki blondyn ze świętych obrazków,
ale ten prawdziwy Żyd sprzed dwóch tysięcy lat, czarniawy,
przysadzisty, czarnooki i kędzierzawy, mówiący
niezrozumiałym językiem ze zwarciami krtaniowymi, dostałby u nas
na dzień dobry w zęby od krótko ostrzyżonych młodzieńców
z wielką Polską katolicką na ustach i rotmistrzem Pileckim na
koszulkach. Właśnie On, właśnie w tym kraju, w którym
istnieje patriotyczno-religijna organizacja, chcąca Go wybrać na
króla, bo Matka Boska już jej na tym stanowisku nie
wystarcza. Jakże bliskie i aktualne stałoby się wówczas
ewangeliczne zdanie „a swoi Go nie przyjęli”…
***
Kompletnej
obojętności na los uchodźców i cichej tolerancji dla
agresji młodocianych bandziorów wobec cudzoziemców i
Polaków obcego pochodzenia, towarzyszy u nas zadziwiająca
liczba przykładów okazywania przez władze państwowe i
partyjne życzliwości i prawdziwie chrześcijańskiego miłosierdzia…
wspomnianym „najczcigodniejszym eminencjom i ekscelencjom”. Tu
jakoś całkiem bezproblemowo działa Chrystusowa zasada „proście,
a będzie wam dane”. A czasami jest dane nawet bez proszenia.
Jak
wiadomo, uchwalono u nas niedawno ustawę o obrocie ziemią, którą
można nazwać przejawem „feudalizmu na lewą stronę”, bo tak
jak prawo feudalne przywiązywało chłopa do ziemi, tak prawo
kaczystowskie stara się przywiązać ziemię do chłopa. Chłop w
zasadzie traci prawo do wolnego dysponowania swoją własnością:
może ją albo przekazać dzieciom, albo sprzedać innemu chłopu, i
to tylko jeśli ten drugi rolnik będzie po transakcji miał nie
więcej niż 300 hektarów gruntu. A niewiele brakowało, żeby
państwo miało prawo po śmierci chłopa ziemię zabrać, jeśliby
uznało, że potomek jest niegodny jej odziedziczenia.
Rzecz
ciekawa: w ostatniej chwili spod tych rygorów wyłączono…
związki wyznaniowe! I nie wydaje mi się, żeby pisowscy spece od
rolnictwa działali w tej sprawie z myślą o jakichś ułatwieniach
rolnych na rzecz na przykład Buddyjskiego Związku Diamentowej Drogi
Linii Karma Kagu czy nawet Zboru Stanowczych Chrześcijan RP, bo mam
dziwne wrażenie, że ani oni, ani minister Jurgiel, ani sam Prezes
nawet nie wiedzą o istnieniu takich wyznań. Wiadomo natomiast i im,
i wszystkim innym Polakom doskonale, że istnieje w naszym kraju
potężna organizacja bardzo stanowczych chrześcijan, która
ma w swoim posiadaniu setki hektarów ziemi i z pewnością nie
chciałaby zrezygnować z możliwości dowolnego nią dysponowania.
Przypadkiem tak się składa, że wielu prominentnych przedstawicieli
tej organizacji mocno wspierało obecny obóz rządzący w
drodze do tego rządzenia, i... Nie, nie, absolutnie nie sugeruję
tutaj, że osoby przygotowujące ustawę działały pod wpływem czy
za namową Kościoła i w celu okazania mu jakiejkolwiek wdzięczności
za cokolwiek, chciałem tylko zwrócić uwagę, iż
okoliczności sprawy są takie, że w oczach niektórych
obywateli mogło, choć nie musiało, powstać wrażenie dobicia
targu czy czegoś w tym rodzaju.
Jednakowoż
minister Jurgiel nie powinien się tym wrażeniem przejmować. Nie
jest ono przecież na pewno udziałem mądrych i roztropnych
obywateli rozumiejących Dobrą Zmianę, a jedynie
„zdemoralizowanego, podłego, animalnego elementu”, jak
prawdziwie po chrześcijańsku określił swoich przeciwników
sam Prezes.
„Kościelny”
wyjątek w ustawie rolnej okazał się jednak tylko skromną uwerturą
do opery zatytułowanej „W obronie nienarodzonych”. Pomysł
wprowadzenia w Polsce ustawy antyaborcyjnej wzorowanej na
prawodawstwie Hondurasu czy Nikaragui wydawał się jeszcze niedawno
za tak niedorzeczny, że na 99 procent niemożliwy do przeforsowania
w kraju bądź co bądź europejskim. Tymczasem w ciągu kilku dni ze
sfery rojeń niszowych katotalibów i konserwatywnych biskupów
przeszedł nagle do sfery całkiem dużego prawdopodobieństwa
realizacji, o ile oczywiście Prezes i Episkopat w ostatniej chwili
nie zdecydują inaczej.
Rzecz
cała została poprzedzona kampanią propagandowa przeprowadzoną
według najlepszych wzorców przeniesionych z czasów
peerelu, tyle tylko, że z innym sztafażem ideologicznym. Najpierw
ukazał się komunikat Episkopatu, który wyraźnie stwierdzał,
że „w kwestii ochrony życia nienarodzonych nie można poprzestać
na obecnym kompromisie”. Komunikat zawierał też dość ciekawe
stwierdzenie, że „Kościół, jako wspólnota ludzi
ustanowiona przez Boga, ma prawo kierować ludźmi”, przy czym nie
skonkretyzowano, czy wszystkimi ludźmi, czy tylko katolikami.
Później odezwał się tzw. czynnik społeczny, reprezentowany
przez zebranych na Jasnej Górze członków Federacji
Ruchów Obrony Życia. Wyrażono tam nadzieję, że w nowej
sytuacji politycznej „będzie można doprowadzić do pełnej
prawnej ochrony wszystkich dzieci poczętych”, bo póki co „w
sposób niesprawiedliwy wyjęte są spod tej ochrony dzieci
chore i poczęte w wyniku tzw. czynu zabronionego”. Wystosowano też
apel do rządu RP o „prawo do życia dla każdego poczętego
dziecka i ochronę macierzyństwa”.
Potem
mógł już wkroczyć do akcji czynnik państwowy, wyposażony
w zapowiedź (wyrażoną przez czynnik społeczny, tym razem w
postaci Komitetu Stop Aborcji, który zajmie się zbieraniem
podpisów) wniesienia obywatelskiego projektu poprawek do
ustawy. Pani premier stwierdziła, że nie wie, jak będą głosowali
wszyscy koledzy z PiS-u, ale ona projekt zaostrzenia przepisów
poprze. Prezes Kaczyński stwierdził, że klub partii rządzącej
poprze zmiany, a jeśli chodzi o jego osobiste zdanie, to on „jako
katolik podlega nauce, którą głoszą biskupi i to nie
podlega wątpliwości”. Swoje trzy grosze wtrącił też
wiceminister kultury Sellin, który stwierdził, że „prawo
do zabijania dzieci nie jest standardem cywilizacji zachodniej”, a
prezydencki minister Dera powiedział odkrywczo, że „każdy
kompromis jest tylko kompromisem” i że „był kompromis lat 90.
XX wieku, a teraz trzeba stworzyć kompromis XXI wieku”. Nazywanie
kompromisem dociśnięcia jednej ze stron sporu walcem do ściany to
kolejny ciekawy pomysł semantyczny ludzi Prezesa, którzy
akurat na tym polu wykazują podziwu godną kreatywność.
Projekt
wywołał burzę. Już w pierwszą niedzielę po jego ogłoszeniu na
ulicę wyszli lewicowcy z Partii Razem, feministki i członkowie
różnych stowarzyszeń przeciwnych zaostrzaniu ustawy. W
niektórych miastach część wiernych ostentacyjnie wychodziła
z kościołów podczas czytania antyaborcyjnego komunikatu
biskupów. Akcja była częściowo animowana przez organizacje
feministyczne, ale to, że przyłączyło się do niej wielu zwykłych
katolików, jednak o czymś świadczy. Nie jest zresztą
tajemnicą upadek autorytetu duchownych również wśród
dużej części praktykujących wiernych. Dla ludzi inteligentnych
uparte trzymanie się przez kler dziewiętnastowiecznych zasad
moralnych i takiegoż sposobu myślenia nie jest bowiem objawem, jak
mówią duchowni, „strzeżenia depozytu wiary”, ale
ciasnoty umysłowej i nieumiejętności wyciągania wniosków
nawet z przeszłości własnej organizacji. Na zdrowy rozum średnio
rozgarnięty ksiądz powinien wiedzieć, że gdyby w dziejach
Kościoła byli sami bezkompromisowi stróże depozytu, msze do
dziś byłyby odprawiane po łacinie, Kościół domagałby się
przywrócenia w jego dobrach ziemskich pańszczyzny, a za
twierdzenie, że Ziemia krąży wokół Słońca, groziłaby
ekskomunika.
I
nie chodzi bynajmniej w tej krytyce Kościoła o to, że
duchowieństwo katolickie uważa aborcję za rodzaj zabójstwa,
którego w żadnej sytuacji nie da się usprawiedliwić. Jeśli
takie jest zdanie Kościoła, jak najbardziej mogą jego kapłani
wygłaszać takie twierdzenia i rekomendować wiernym niekorzystanie
z praw zagwarantowanych „aborcyjnym kompromisem”. Jednak próby
wpływania na polityków, aby wewnętrzne przekonanie jednego z
wyznań uczynili podstawą prawa państwowego, obowiązującego
wszystkich, są niczym innym, jak usiłowaniem otwierania drzwi do
państwa wyznaniowego, a więc próbą zawrócenia Polski
do XIX stulecia. Podobnie jak powrotem do niechlubnej, choć nieco
bliższej, przeszłości są oenerowskie sztandary w katedralnej
nawie i ksiądz sławiący z ambony nacjonalizm i ksenofobię.
***
Tryumfuje
więc dzisiaj w Polsce lansowany przez konserwatywny odłam
duchowieństwa, wspierany przez władze państwowe i propagowany
przez prawicowe organizacje społeczne i polityczne „katolicyzm
stosowany”. To jego przedstawiciele mają dziś dominującą
pozycję w Episkopacie, to on wtłaczany jest do głów
młodzieży na lekcjach religii, to do jego przedstawicieli, którzy
uwili sobie wygodne gniazdo w Toruniu, jeżdżą z wiernopoddańczymi
hołdami przedstawiciele najwyższych władz państwowych z Prezesem
na czele. To on napędza dziś narodowo-konserwatywny zwrot w młodym
pokoleniu. Dla „dobrych zmieniaczy”, Kościoła instytucjonalnego
i skrajnej prawicy jest to stan bardzo wygodny. Pierwszej z tych grup
daje gwarancję przychylności Episkopatu i powiązanego z nim
zaplecza świeckich wyznawców integryzmu, drugiej - gwarancję
utrzymania i powiększenia przywilejów i wpływów w
życiu państwowym i społecznym, pierwszej i drugiej – utrzymanie
paktu o nieagresji z trzecią, a trzeciej – wygodny przyczółek
do szerzenia swojej ideologii i zdobywania dla niej kolejnych
sympatyków. Jeśli będzie jej to szło tak sprawnie, jak
dotąd, za kilka lat może wejść do parlamentu. Już pod własnym,
nie Kukizowym, sztandarem.
Takie
zasady chrześcijańskie jak pokora, ubóstwo, miłość
bliźniego, dążenie do dobra, raczej nie są w tym towarzystwie
zbyt cenione. Wyznawcy „chrześcijaństwa stosowanego” nie mają
żadnych oporów przed poniżaniem i obrażaniem bliźnich,
jeśli tylko ci bliźni nie podzielają ich poglądów.
Najnowszy przykład? Trzech byłych prezydentów i kilku byłych
ministrów protestujących przeciwko polityce władz zostało
ostatnio przez grupę zwolenników PiS (byli opozycjoniści z
pp. Gwiazdami na czele, oczywiście sami prawowierni katolicy)
nazwanych publicznie „wrzodem i rakiem na zdrowym ciele narodu”. Narodowiec Marian Kowalski nazwał ojca Wiśniewskiego "zawodowym idiotą" i "zdrajcą polski". Zrobił to w publicznym radiu, kontrolowanym przez PiS.
Pod
krzyżem realizuje się sojusz trzech sił de facto
antychrześcijańskich zawarty w imię władzy, pieniądza i rządu
dusz.
W
tym samym czasie chrześcijaństwo wywodzące się z ducha Ewangelii,
chrześcijaństwo miłości, pokoju, solidarności i tolerancji, jak
na ironię głoszone w dzisiejszych czasach przez samego papieża,
jest w Polsce spychane na boczny tor i zamykane w swoistym getcie. W
prawicowych mediach nieraz już pojawiały się wezwania do odebrania
„Tygodnikowi Powszechnemu” prawa do używania w podtytule słowa
„katolicki”, atakuje się bez pardonu duchownych i świeckich
wykraczających poza granice fundamentalistycznej ortodoksji. Nowa,
„dobrze zmieniona” Rzeczpospolita odznacza orderem biskupa
Hosera, zamykającego usta księdzu Lemańskiemu, ksiądz Boniecki od
wielu miesięcy zmaga się z zakazem wypowiedzi publicznych, księdza
Charamsę porównano w jednym z portali „niepokornych” do
Judasza i sugerowano jego udział w antykościelnym spisku. O masowym
hejcie skierowanym przeciwko księdzu Kramerowi już pisałem.
Pod
krzyżem dokonuje się rugowanie z życia publicznego i wymazywanie z
pamięci najlepszych tradycji polskiego katolicyzmu i polskiej myśli,
nie tylko chrześcijańskiej.
W
Polsce toczy się dziś nie tylko walka demokratycznego odłamu
społeczeństwa z coraz bardziej niedemokratyczną władzą, i nie
tylko walka zwolenników świeckiego państwa z katolickim
integryzmem. Toczy się również walka wewnątrz samej
wspólnoty katolickiej. W tej walce otwarte, posoborowe
chrześcijaństwo musi samo, bez żadnego wsparcia, bronić się
przed atakiem „chrześcijaństwa stosowanego” katolickich
konserwatystów, wspartego autorytetem państwa i cichą,
niewypowiedzianą, ale realną groźbą nacjonalistycznej przemocy.
To pierwsze chrześcijaństwo wydało Tischnera, Bonieckiego i
Lemańskiego, to drugie – Hosera, Rydzyka i Międlara. To pierwsze
dało Polakom Mazowieckiego i Bartoszewskiego, to drugie dało
niegdyś Latynosom Pinocheta i argentyńskich generałów. I
choćby ze względu na tę właśnie historyczną przestrogę i na
rolę, jaką pełni w Polsce Kościół, kondycja nurtu
postępowego w polskim katolicyzmie powinna niepokoić nie tylko
katolików.
Sytuacja
jest zaś taka, że bez wsparcia z zewnątrz nurt ten prędzej czy
później zostanie całkowicie zmarginalizowany przez rosnących
w siłę narodowych konserwatystów. Nie pomoże tu papież
Franciszek, który z samej istoty swojego podejścia do roli
biskupa Rzymu nie może ingerować w pracę polskiego episkopatu
mocniej, niż pozwalają mu na to posoborowe gwarancje autonomii
Kościołów lokalnych. Tym bardziej nie pomogą watykańskie
dykasterie, które nawet przy tym papieżu podtrzymują
biskupie decyzje szykanujące niepokornych polskich księży.
W
środowiskach liberalnych i lewicowych często mamy do czynienia z
bezmyślnym antyklerykalizmem i postawą typu „co mi tam jakiś
ksiądz, wiedział, gdzie się pcha”, albo „a niech się katole
żrą między sobą, nie nasza sprawa, co nas to obchodzi”.
Tymczasem obchodzić powinno, żyjemy bowiem w takim kraju, w jakim
żyjemy i żadne zaklęcia tego nie zmienią. Kościół
katolicki jest i długo jeszcze będzie – szczególnie przy
pisowskiej władzy, a może ona trwać jeszcze wiele lat –
instytucją i wspólnotą o ogromnym wpływie na wszystko, co
się w Polsce dzieje. Nikomu przeto nie powinno być obojętne, które
siły w tym Kościele mają do powiedzenia mniej, a które
więcej, i w którą stronę ten Kościół prowadzą. W
dziwacznym polskim systemie państwowo-kościelnej symbiozy ten, kto
decyduje o tym, jak wygląda Kościół, w ogromnym stopniu
współdecyduje o tym, jak wygląda Polska. Nacjonalistyczny,
antydemokratyczny Kościół, to perspektywa klerykalnej,
nacjonalistycznej Polski. Im silniejszy w Kościele nurt
modernistyczny, otwarty, tolerancyjny, tym mniejsza szansa na
ostateczne zwycięstwo niebezpiecznego aliansu kaczyzmu, kruchty i
falangi.
Liberałowie
i lewica muszą się więc dziś wznieść ponad urazy i różnice,
które w naturalnych warunkach czynią z nich politycznych
przeciwników opcji chadeckiej. Kwestią racji stanu jest dziś
sojusz wszelkich środowisk prodemokratycznych, tych w Kościele i
tych poza nim. W polemikach prasowych, na blogach, w dyskusjach
publicznych i podczas manifestacji umiarkowany odłam katolicyzmu
musi czuć wsparcie spoza Kościoła. Są bowiem sprawy, w których
„Tygodnikowi Powszechnemu” zdecydowanie bliżej do Partii Razem
niż do Radia Maryja. Jeśli opinia liberalna będzie potrafiła
odróżnić kościelne ziarno od plew, może być dla
katolickich demokratów oparciem i wzmocnieniem. Jeśli uzna,
że nie chce mieszać się w spory katolików – będzie
ścianą, na której Międlarowie, Rydzykowie i Terlikowscy
rozgniotą na miazgę Lemańskich, Bonieckich i Hołowniów.
A
jeśli „chrześcijaństwo stosowane”, wraz ze wszystkimi ciemnymi
siłami je otaczającymi, wygra na wszystkich frontach, niech nikt
się nie zdziwi, gdy któregoś dnia nad gmachami władz
Rzeczypospolitej załopocze sztandar z falangą.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz