Pani premier ryknęła. Do ryknięcia sprowokowała ją Komisja
Europejska, która zażądała od jej rządu odkręcenia hecy
z Trybunałem Konstytucyjnym, i to w ciągu kilku dni. Inaczej
prawdopodobnie grożą nam sankcje, choć nie do końca jeszcze
wiadomo jakie. Arsenał w unijnych magazynach jest spory, problem w
tym, że nieraz już się okazywało, że Bruksela straszy, a potem
niewiele z tego wynika. Oświadczenie Komisji to jednak rodzaj
ultimatum, w obliczu którego stronnictwo Dobrej Zmiany
zachowało się jak byk dźgnięty muletą: wierzgnęło, wypuściło
nosem powietrze, grzebnęło kopytem w piasku areny i wydało z
siebie dziki ryk, po czym zadarło ogon do góry i ruszyło na
oślep do ataku, a do wyartykułowania bólu i wściekłości
Prezes delegował właśnie panią premier.
W
sumie to nawet trzeba się cieszyć. Jak wiadomo, pani Szydło do tej
pory podczas wygłaszania przemówień sprawiała wrażenie
nieco zatartej maszynki do mówienia nakręconej przez posła
Kaczyńskiego, a jej jękliwego tonu nie dało się słuchać bez
nasilającej się w miarę upływu czasu chęci ziewania. Tym razem
jakimś cudem (czyżby boskim, w efekcie uprzedniej wizyty na
konsekracji kościoła Ojca Dyrektora?) wystąpił przed narodem
(pardon, suwerenem!) żywy człowiek, który nie dość, że
okazywał jakieś rzeczywiste emocje, to jeszcze sprawiał wrażenie,
że przynajmniej w niektórych momentach mówi od siebie,
a nie od Jarosława. Mówczyni krzyczała, pohukiwała,
czerwieniała na twarzy, robiła groźne miny, zwijała dłonie w
pięści i gestykulowała tak energicznie, że aż jej podskakiwała
broszka. W jakimś sensie jest to faktycznie dobra zmiana, bo jeśli
już szefowa naszego rządu musi wygadywać rzeczy, od których
cierpnie skóra i włos się jeży na głowie, to niech chociaż
robi to tak, żeby słuchacza pobudzić, a nie uśpić.
Treściowo
– poza większą niż zwykle dawką agresji – nie usłyszeliśmy
w zasadzie nic nowego. Dowiedzieliśmy się po raz kolejny o
wrednych urzędnikach z Brukseli, którzy czepiają się o
jakieś wyimaginowane ograniczanie demokracji, czyli o coś, czego w
Polsce nie ma i nigdy nie było. Urzędnicy czepiają się, bo po
pierwsze są wredni z natury, po drugie są podburzani przez zdrajców
i zaprzańców z opozycji, którzy wynoszą polskie
sprawy za granicę i niczym targowiczanie donoszą na ojczyznę
wolną, którą wreszcie raczył nam zwrócić Pan we
współpracy z Dobrą Zmianą. Czepiają się, bo czerpią
informacje o Polsce tylko od wspomnianych zdrajców, a nie od
wybranego demokratycznie przez Polaków legalnego rządu, który
ci zdrajcy chcą obalić, aby wrócić do koryta. A przecież
po pierwsze Polska jest suwerenna, suwerenna, po wielokroć
suwerenna, i żaden urzędas z obcych stron nie będzie jej dyktował,
jak ma rozwiązywać własne problemy, po drugie rząd jest od dawna
gotowy do kompromisu w sprawie Trybunału, tylko opozycja się upiera
przy swoim jak ten osioł, po trzecie wreszcie opozycja kłamie,
usiłując wmówić wszystkim dookoła, że PiS chce
wyprowadzić kraj z Unii, bo PiS wyprowadzać nikogo znikąd nie
chce, a sama pani premier jest dumną Europejką.
Sala
sejmowa fantastycznie dostosowała się do poziomu emocjonalnego
wystąpienia nominalnej szefowej rządu. Lewa strona sali buczała,
krzyczała, tupała, waliła w pulpity i krzyczała „opublikuj”.
Prawa strona skandowała „Beata, Beata”. Poseł Schetyna
powiedział, że Polska się za panią Szydło wstydzi. Poseł Kukiz
także wyraził swój wstyd, ale nie za jedną osobę, tylko za
cały parlament („to jest parodia parlamentu!”), stwierdził, że
„takiej atmosfery, jak tu, nie ma nawet na koncercie hiphopowym”
i zapowiedział skomponowanie piosenki ułożonej z poselskich
okrzyków. Uszczypnął też ministra Waszczykowskiego za
zaproszenie do Warszawy Komisji Weneckiej, porównując go do
Konrada Mazowieckiego, który sprowadził do Polski Krzyżaków.
Marszałek-senior Morawiecki-ojciec opowiadał o walce demokracji i
pieniądza, przy czym demokrację ma u nas reprezentować PiS i koło
Morawieckiego, a pieniądz - wszyscy mający na temat granic
suwerenności Polski zdanie inne niż wyżej wymienieni. Poseł Petru
czytał przedstawicielom obozu rządzącego urywki z „konstytucji,
której nie znają”. Poseł Winnicki zażądał wyprowadzenia
z Sejmu „symbolu okupacji”, czyli unijnej flagi. Podczas jednego
z wystąpień posłowie i ministrowie PiS-u demonstracyjnie wyszli na
pewien czas z sali jak obrażone dzieci z piaskownicy. A potem na
mównicę znów weszła pani premier i jeszcze raz
powtórzyła mniej więcej to samo, co wcześniej, wywołując
kolejne fale tupania i buczenia z jednej i oklasków z drugiej
strony sali.
Jeszcze
ciekawiej zrobiło się po przerwie, gdy okazało się, że większość
rządząca w państwie, które miesiąc temu z dumą obchodziło
tysiąc pięćdziesiątą rocznicę wydarzenia uznawanego za początek
państwowości, a za dwa i pół roku będzie obchodziło
stulecie odzyskania niepodległości, wysmażyła… uchwałę o
obronie suwerenności Polski i prawach jej obywateli. Takie uchwały
z reguły przyjmuje się w chwilach odzyskiwania rzeczywistej
suwerenności czy nawet formalnej niepodległości, pomysłodawcy
tego dokumentu na pierwszy rzut oka wyglądają więc na wariatów,
którym się wydaje, że jest rok 1918 i właśnie wykluwa się
z jaja II RP. W tym szaleństwie jednak jest jakaś metoda, bo skoro
pisowcy i ich zwolennicy sami siebie lubią nazywać „obozem
niepodległościowym”, to faktycznie mogą być przekonani, że
dopiero po ich dojściu do władzy odzyskaliśmy polską państwowość
i trzeba to co chwila potwierdzać w mowie i piśmie. Szczególnie
że wokół odzyskanej ojczyzny cicho stąpają zaczajeni
wrogowie, a na własnym podwórku szaleje Targowica.
Uchwała
oczywiście przeszła, a w jej uzasadnieniu usłyszeliśmy, że
„biało-czerwona drużyna Dobrej Zmiany” naprawia Polskę, a „tak
zwani liderzy opozycji” w tym przeszkadzają, donoszą, inspirują
obce siły i usiłują robić wrażenie, że to oni reprezentują
Polskę. W samej uchwale czytamy zaś o „działaniach podważających
suwerenność naszego państwa”, które ponoć „podważają
zasady demokracji, porządek prawny i spokój społeczny w
kraju”. Jak działania podejmowane przez Unię w obronie tych zasad
i tego porządku mogą te zasady i ten porządek naruszać, tego nam
już nie wytłumaczono, bo i po co. Ważne, że wie to Prezes i wie
to mityczny suweren, który Prezesowi dał władzę i ponoć go
w stu procentach popiera.
Debata
nad uchwałą była chwilami równie kuriozalna, jak sama
uchwała. Posłanka Pomaska z Platformy najwyraźniej chciała się
wpisać w ogólny trend wyobrażania sobie, że jest rok inny
niż 2016, w związku z czym postanowiła, że wcieli się w posła
Rejtana i – jak on podczas sejmu warszawskiego w 1773 roku –
efektownie coś rozedrze na oczach całej sali. Garsonki lub innej
części garderoby najwyraźniej było jednak pani posłance szkoda,
poprzestała więc na rozdarciu egzemplarza projektu uchwały.
Wypowiedział się na temat uchwały przewodniczący Nowoczesnej,
który tym razem nie próbował na szczęście błyszczeć
wiedzą historyczną, użył za to prześlicznego wyrażenia
„głosowanie między kimś a kimś”, tak jakby pozazdrościł
Donaldowi Tuskowi jego niegdysiejszych opowieści o wyborach, które
„były o czymś”.
Trudno
nie odnieść wrażenia, że całe wczorajsze obrady najwyższego
organu ustawodawczego Rzeczypospolitej przypominały seans terapii
zajęciowej przeznaczonej dla osób o, delikatnie mówiąc,
z lekka nietypowej konstrukcji psychicznej. Histerycznie pokrzykująca
pani premier, drąca papiery posłanka PO, wicemarszałek Tyszka z
wyrazem mściwej satysfakcji na twarzy wyłączający posłom
opozycji mikrofon, większość rządząca na znak Prezesa grupowo
wychodząca z sali, deklaracja suwerenności w 98 lat od chwili
odtworzenia państwowości, marszałek Terlecki zarzucający posłance
Pomaskiej „brak dobrego smaku i przytomności jakiejkolwiek” –
wszystko to było tylko potwierdzeniem pojawiającej się od dawna w
mediach opinii, że osoby obecne na sali są reprezentantami
społeczności psychicznie mocno pokręconej.
Nic
dziwnego, że niejeden Polak, po obejrzeniu takiego spektaklu
najchętniej wysłałby innych Polaków do Tworek.
Diagnozowanie stanu psychicznego pojedynczych osób i całych
grup społecznych stało się u nas nawet ostatnio swego rodzaju
modą. Jeden z „niepokornych” tygodników przy pomocy
dyplomowanego psychiatry próbował ostatnio przekonywać, że
cała opozycja cierpi na rodzaj obłędu, który objawia się
obsesją na punkcie PiS-u i prezesa Kaczyńskiego (psychiatra,
zganiony przez kolegów po fachu, oświadczył, że wywiad z
nim zmanipulowano). Były minister spraw zagranicznych zwrócił
się pisemnie do aktualnego ministra obrony per „Antek, ty
świrze!”, zapewne doskonale zdając sobie sprawę, że parę
milionów Polaków chętnie by to za nim powtórzyło,
tylko się boją procesu o obrazę władz państwowych. Sam Prezes RP
dał natomiast do zrozumienia, że coś nie w porządku z głową ma
Bill Clinton, który twierdzi, że demokracja w Polsce jest
ograniczana. Według Prezesa nic takiego się nie dzieje, a każdego,
kto ma inne zdanie, należałoby „zbadać metodami medycznymi”.
Miejmy nadzieję, że minister Radziwiłł nie zrozumie tego
dosłownie i nie zleci podwładnym wysyłania wszystkim Polakom
podzielającym opinię Clintona skierowań na profilaktyczne badania
u psychiatrów, bo nam się kompletnie zatkają poradnie
zdrowia psychicznego. Żeby nie było, że to wódz kaczystów
zaczął, a inni są czyści: od lat co i rusz ten i ów
dziennikarz czy bloger próbuje odgadnąć stan psychiczny
Prezesa, przy czym od momentu zmiany rządu temat ten jest
eksploatowany z podwójną siłą. Podobny problem ma poseł
Kukiz, który przyznał się kiedyś do bycia niepijącym
alkoholikiem. Od tej pory nie ma w internecie artykułu o
pośle-piosenkarzu, pod którym nie zastanawianoby się w
komentarzach, na ile dawny czynny alkoholizm wpływa na obecny
stopień jasności jego umysłu.
Chciałoby
się napisać, że to nieładnie babrać się w cudzych mózgach,
bo każdy ma prawo do prywatności. Problem w tym, że politycy
zamknęli nas – i to na naszą prośbę, wyrażoną kartką
wyborczą – w szklanej klatce zbiorowych urojeń i usiłują nam
wmówić, że te urojenia to rzeczywistość. Mieszają się w
naszych głowach halucynacje obozu rządowego z halucynacjami
opozycji, robiąc naszym mózgom krzywdę, nie wiadomo, czy na
pewno odwracalną.
Władza
przekonuje nas, że mimo upływu lat wciąż żyjemy owiani całunem
smoleńskiej mgły, w której majaczy przesuwająca się co
jakiś czas z miejsca na miejsce złamana brzoza, a rosyjscy
specnazowcy na osobisty rozkaz Putina dobijają rannych polskich
polityków. Mgła ta jednak powoli ustępuje, przepędzana
przez dzielnego ministra Macierewicza, dzięki czemu możemy coraz
wyraźniej widzieć Polskę jeszcze trochę w ruinie, ale już od pół
roku dzielnie z tej ruiny podnoszoną przez „biało-czerwoną
drużynę Dobrej Zmiany”. Drużyna ta jest jednogłośnie popierana
przez suwerena, a także błogosławiona przez Ojca Dyrektora i Ojca
Niebieskiego, dzięki czemu ruin wokół coraz mniej, a coraz
więcej nowych jasnych domów, kościołów i pomników
Poległego Prezydenta. Pomiędzy odbudowywanymi ruinami Polski
biegają pospołu kibole i narodowcy uzbrojeni w race oraz
zrekonstruowani Żołnierze Wyklęci uzbrojeni w karabiny, tropiąc
niestrudzenie i coraz skuteczniej wrogów ojczyzny i inne
ladacznice. W zaroślach ukrywają się zaś przed nimi syryjscy
uchodźcy z podręcznymi bombami w tobołkach i spodniami gotowymi do
zdjęcia na widok pierwszej przechodzącej słowiańskiej dziewicy,
dokarmiani po kryjomu przez oszalałe lewactwo i lekkoduchów
broniących praw człowieka, a także przez cyklistów,
biegaczy i wegetarian.
Na
zewnątrz kruche granice tego raju otoczone są przez gwałcących
polski interes urzędników międzynarodowych, dogadującą się
ponad naszymi głowami z Putinem i zapraszającą do Europy tłumy
terrorystów Angelę Merkel, sterowanych przez światowe
lewactwo i gejostwo właścicieli polskich mediów prywatnych,
oszczerców niszczących dobre imię Polski w świecie, Żydów
twierdzących, że ich wymordowaliśmy i kłopotliwego papieża
Franciszka, z którym nie wiadomo, co zrobić, bo nie da się
go do powstającej z kolan Polski nie wpuścić. Wewnątrz kraju ryją
zaś pod Dobrą Zmianą całe stada świń odciętych od koryta, a na
powierzchni knuje przeciw niej wataha zdrajców, targowiczan,
odszczepieńców i innych Polaków gorszego sortu. A
także ludzie drugiej kategorii, establishment w futrach i Tomasz
Lis.
Temu
urojeniu rządowemu przeciwstawia się urojenie opozycyjne, w którym
Polska jest totalną ruiną zarządzaną przez otoczonego kompletnymi
idiotami i pełzającymi lizusami memlającego satrapę o zepsutych
zębach, trzymającego za sznurki dwie marionetki udające premiera i
prezydenta, przy czym satrapa ten z pewnością po całych dniach nie
robi nic innego, tylko marzy o dyktaturze, więzieniach dla opozycji
i stryczku dla Donalda Tuska. Ruina stoi na miejscu kwitnącej i
dostatniej zielonej wyspy, na której były absolutnie
przestrzegane wszystkie prawa konstytucyjne, władza zawsze stała po
stronie obywateli, każdy mógł się przejechać pendolino i
zjeść trochę ośmiorniczek, społeczeństwo było zadowolone z
życia i sytuacji w kraju, a szczęśliwe rodziny bez trudu spłacały
kredyty zaciągnięte w celu kupna nowoczesnych, wygodnych mieszkań
i białych domków z kolumienkami. W tym raju na ziemi
pracownicy byli rządzącym wdzięczni za uelastycznianie rynku
pracy, dzięki któremu w ogóle mieli jakieś zajęcie,
w każdym kranie płynęła ciepła woda, przestępcy i ekstremiści
bali się prawa i policji, a niewidzialna ręka rynku sprawiedliwie
oddawała każdemu to, na co zasłużył.
Było
miło, spokojnie, dobrze i nowocześnie, zorganizowaliśmy futbolowe
mistrzostwa Europy, cały świat nas szanował i chwalił. Co prawda
istniał przez jakiś czas problem z pokrzykującą coś
niezrozumiale garstką oszołomów spod krzyża smoleńskiego
zostali oni jednak szybko usadzeni przez nowoczesną i europejską
młodzież laicką, która pokazała im, gdzie ich miejsce, a
po spełnieniu obywatelskiego obowiązku poszła do
„Zakąsek-Przekąsek” wypić toast za polską wolność. I jeśli
można coś zielonej wyspie zarzucić, to to, że wciąż za mało
było na niej konkurencji i urynkowienia życia gospodarczego i
społecznego, bo przecież im więcej rynku, tym lepiej się żyje.
Im szybszy wyścig, tym szczęśliwsze charty.
Aż
nagle nie wiadomo skąd pojawili się roszczeniowi prawicowi
gówniarze z pokolenia millenialsów, zapijaczona
patologia z klas niższych, niewdzięczni przedsiębiorcy czepiający
się nie wiadomo czego, utopijni socjaliści obrażeni jak dzieci na
wolny rynek oraz zaczadzeni i otumanieni propagandą kaczystów
starsi i słabo wykształceni mieszkańcy wsi i małych miast.
Podburzani przez dyszącego zemstą Prezesa, niewydarzonego grajka
Kukiza i kilku idiotów z prawa i z lewa poszli oni nie wiadomo
po co na wybory i raj zamienili w piekło. Trzeba więc raj odzyskać
i podnieść Polskę z ruin pozostawionych przez Prezesa. Wystarczy
przecież, że „znów będzie tak, jak było”, a wszyscy
będą szczęśliwi, oprócz może starszych i
niewykształconych mieszkańców wsi i małych miast. Ale nimi
nie trzeba się przejmować, bo, jak powiedział kiedyś premier
Tusk, i tak w końcu wymrą jak dinozaury. Albo z tych wsi wyjadą
do metropolii i się tam ucywilizują na chwałę Polski wolnej,
nowoczesnej i europejskiej.
Każda
ze stron obecnego konfliktu każe nam wierzyć w swoją wersję, w
swój sen wariata, w Polskę, której nigdzie nie ma lub
w Polskę, której nigdy nie było. Wielu z nas, chcąc nie
chcąc, przytula się do jednej lub drugiej z tych Polsk, próbujemy
bowiem w oparach absurdu, przez które już nic nie widać,
znaleźć cokolwiek, czego można się uchwycić, i co nas
poprowadzi, nawet jeśli obie Polski zmierzają do nieuchronnego
zderzenia. Ci zaś, którzy kroczą sami i po omacku, odbierają
poplątane sygnały z obu stron, a ich kraj staje się dla nich
powoli jednym wielkim snem schizofrenika. Kłębowiskiem
wykluczających się wzajemnie myśli, słów i obrazów,
przez które najmocniej przebija się ostatnio histeryczny
krzyk obozu rządowego: „suwerenność, suwerenność, jesteśmy
suwerenni!”.
Tak,
żyjemy w śnie wariata. Suwerennym jak jasna cholera!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz