Lipcowej
fali protestów nie przewidział chyba nikt, ani rządzący,
ani opozycja. Demokratycznie zorientowana część społeczeństwa,
która przez ostatnie dwa lata nie do końca chyba zdawała
sobie sprawę, czym grozi milczenie w obliczu wybryków
Jarosława Kaczyńskiego i jego partyjnych towarzyszy, w końcu
obudziła się z letargu i ruszyła na ulice. I – niezależnie od
tego, czy i jakie skutki przyniesie w przyszłości Łańcuch Światła
– dokonała czegoś wielkiego.
Wyjść
na ulice w takim momencie, w ogniu takich emocji społecznych, będąc
narażonym na nieustanny ostrzał obraźliwej, cuchnącej,
stalinowskiej z ducha propagandy wylewającej się z „narodowej”
telewizji, i nie ulec potrzebie odwetu – to wielka sztuka.
Organizatorzy i uczestnicy lipcowych manifestacji tej sztuki
dokonali. Manifestowali godnie i pokojowo, wbrew narracji rządowych
mediów, każdego dnia próbujących wmówić
odbiorcom, że ci, którzy stoją za protestującymi, dążą
do puczu i zamieszek. Coraz bardziej niedorzeczne teksty widniejące
na paskach ekranowych TVP Info kwitowano na ulicach śmiechem,
wypowiadane przez polityków obozu władzy teksty o zdrajcach,
kanaliach i ubeckich wdowach ulica przejmowała i czyniła z nich
oręż w słownej walce z partią Prezesa.
Dla
wielu młodych udział w Łańcuchu Światła może się stać
pokoleniowym przeżyciem, choć trudno to dziś jednoznacznie
prognozować. Ostatnie, korzystne dla władz decyzje Sądu
Najwyższego i Naczelnego Sądu Administracyjnego, mogą bowiem wśród
tych, którzy wyszli na ulice ze świecami, wywołać poczucie,
że zostali oszukani czy nawet zdradzeni. Szczególnie decyzja
NSA, de facto uznająca legalność wyboru tzw. sędziów
dublerów Trybunału Konstytucyjnego, może się wydawać
szokująca. Niezależnie jednak od tych okoliczności, lipiec 2017
roku z pewnością stał się dla uczestniczącej w nim młodzieży
lekcją obywatelskiej postawy i obywatelskiej odpowiedzialności. Oby
ją zapamiętali i zawsze pozostali wierni idei pokojowej walki o to,
co najważniejsze.
***
Tak,
trzeba zapamiętać ten lipiec. Trzeba zapamiętać ten czas, gdy
sprzeciw wobec przepychanej przez Sejm z pogardą dla jakichkolwiek
zasad parlamentarnej debaty i procedur demokratycznych reformy
sądownictwa wyprowadził tysiące ludzi na ulice polskich miast.
Wziąć pod powieki i zatrzymać obraz tłumu ze świecami,
biało-czerwonych flag na wietrze, obraz tych twarzy, w których
nie było nienawiści, nie było nawet jeszcze gorącego gniewu, ale
była świadomość, że jeśli Dobra Zmiana wygra bitwę o sądy,
wejdzie na prostą drogę do jedynowładczej dyktatury Prezesa
Rzeczypospolitej.
Tyle
razy przez ostatnie dwa lata wyrażano lęk, że kaczyści i ich
jawni oraz udający opozycję sojusznicy zawłaszczą całkowicie
polskie symbole, że polska flaga stanie się flagą tylko i
wyłącznie pisowską, że tradycja podziemnej „Solidarności” z
całym towarzyszącym jej sztafażem, zostanie przejęta w całości
przez grupę rządzącą, a strona liberalna będzie musiała
wymyślić swoje własne symbole, a ze starych pozostanie jej tylko
unijna flaga i osoba Lecha Wałęsy. Jeszcze inni mówili, że
młodzi nie pójdą za „starymi dziadami z podziemia”, nie
porwą ich opowieści o bibule i konspiracji. Same opowieści może i
nie porwały, słusznie zresztą ktoś ostatnio zauważył, że dla
dzisiejszych dwudziestolatków poseł Rulewski to przede
wszystkim działacz Platformy, która najchętniej wszystkich
ich wysłałaby na śmieciówki albo za granicę, a dopiero
potem bohater dawnych walk o wolność. Jednak to, że nie porwały,
nie oznacza, że demokratyczna polska młodzież nie doceniła ich
wartości.
Okazuje
się, że nie tak łatwo zawłaszczyć coś, co jest dziedzictwem
całego narodu. Jedną z rzeczy, które najbardziej rozdrażniły
Dobrą Zmianę i zastępy jej medialnych pomocników, był las
biało-czerwonych flag ponad protestującym tłumem. Ci, którzy
uznali, że są jedynymi depozytariuszami narodowych świętości, i
którzy od dwóch lat powtarzają, że po stronie
przeciwnej idą jedynie wyzuci z narodowego i państwowego poczucia
byli esbecy opłacani przez Merkel i Sorosa, nie mogli zrozumieć,
jak to jest, że ci „tak zwani Europejczycy” głośno i
publicznie wypowiadają słowa takie jak „patriotyzm” i „naród”,
że pod koniec każdej manifestacji śpiewają w uniesieniu hymn, ba,
nie są im obce nawet pieśni Gintrowskiego i Kaczmarskiego.
Wiceminister spraw wewnętrznych, p. Zieliński (ten, dla którego
podlascy policjanci wycinali w czasie pracy konfetti), nie mógł
zdzierżyć, gdy usłyszał demonstrantów śpiewających pod
Sejmem „Mury”, i wyzwał ich na Twitterze od komunistów,
esbeków, zdrajców i łotrów. Kaczyści tak długo
ćwiczyli samych siebie i swoich zwolenników w widzeniu po
drugiej stronie nie-Polaków, że w pewnym momencie chyba sami
zaczęli wierzyć w swoją propagandę, i nagłe odkrycie faktu, że
obóz przeciwny także wspierają Polacy, wywołało u nich
dość bolesny dysonans poznawczy. Nic dziwnego, że wiceszefowi
MSWiA ulał się jad. Nie tylko zresztą jemu: senator Bonkowski
zobaczył na ulicy upiory bolszewickie i ubeckie wdowy.
Dlatego
trzeba to wszystko zapamiętać, aby nie umknęło. Te tłumy stojące
w ciepłym blasku świec. Aktorów czytających konstytucję.
Studentki w koszulkach z napisem „ubecka wdowa, rocznik 1998”.
Pieśń „Miejcie nadzieję” rozbrzmiewającą w ciepłym,
łagodnym powietrzu lipcowych wieczorów. Okrzyki „wolne
sądy” i „wolna Polska” bijące w rozgwieżdżone letnie niebo
sprzed Pałacu Prezydenckiego. Białe róże i egzemplarze
Ustawy Zasadniczej w rękach tłumu. Sędzię Gersdorf, pierwszą
prezes Sądu Najwyższego, przepraszającą publicznie za arogancką
wypowiedź o tym, jakoby 10 tysięcy złotych było w Polsce niska
pensją. Wykłady prawa konstytucyjnego na wolnym powietrzu. Ręce
uniesione w geście wiktorii. Leżących demonstrantów
uderzających nogami w policyjne barierki. Zespół muzyczny
towarzyszący blokadzie wyjazdu z Sejmu. Rzucony na ścianę Sądu
Najwyższego napis „to jest nasz sąd”…
A
przede wszystkim twarze. Skupione, poważne, czasem tylko kwitujące
śmiechem informacje o kolejnych dziwactwach wymyślanych przez
rządową propagandę i samych polityków obozu władzy. Twarze
starsze i młodsze, twarze ludzi dwóch, a może i trzech
pokoleń. Wielu z nich wyszło na ulicę pierwszy raz w życiu, inni
pierwszy raz po wielu latach. Zapamiętajmy je i zapamiętajmy te
dni, gdy okazało się, że polski patriotyzm nie musi mieć twarzy
łysego osiłka z falangą na rękawie, a polska młodzież to nie
tylko Kukiz, Korwin i skrajna prawica. Ta pamięć może być
potrzebna, jeśli spełni się marzenie Prezesa o „dekoncentracji”
i „repolonizacji” mediów, i nie będzie kto miał dawać
odporu plugastwu wylewającemu się z ekranów „narodowej”
telewizji. Wtedy mogą być bardzo potrzebni ci, którzy
zapamiętali, jak było naprawdę.
***
Ale
trzeba też zapamiętać inne obrazy. Trzeba wdrukować sobie w głowę
twarz posła Piotrowicza, z cynicznym uśmiechem zamieniającego
sejmową komisję sprawiedliwości w jakąś niespotykaną nawet w
tym Sejmie parodię samej siebie. Niech nam nigdy nie umilknie w
uszach wrzask, śmiechy i tupanie posłów Dobrej Zmiany
szydzących z profesor Gersdorf, groźby posłanki Pawłowicz wobec
dziennikarzy, niech nam się przypominają minister Błaszczak i
wicemarszałek Terlecki, niemal taranujący ciałami każdego posła,
który ośmieli się zbliżyć do Jarosława Kaczyńskiego. I
niech zawsze pozostanie w naszych głowach obraz rozczochranego,
purpurowego, zapluwającego się własną śliną Prezesa,
wchodzącego na mównicę „bez żadnego trybu” i
wywrzaskującego w kierunku ław opozycji słynny tekst o kanaliach,
mordercach i mordach zdradzieckich. Niech nam to wszystko przypomina
o tym, w ręku jakich ludzi znalazła się Polska, i że ta władza
bywa nie tylko śmieszna w swojej głupocie i ignorancji, ale może
być także groźna w swojej furii i nieprzewidywalności.
Bo
że bywa nieprzewidywalna, nawet sama dla siebie, udowodniła właśnie
przy okazji ustaw sądowych. Gdy dwie z nich były już gotowe, a
trzecią właśnie przepychano przez parlament, do gry wkroczył Pan
Prezydent, który zgłosił poprawki. Ponieważ jednak Pan
Prezydent nawet w oczach własnej większości parlamentarnej od
dawna nie był nikim więcej niż Adrianem z „Ucha prezesa”,
większość owa postanowiła prezydenckie poprawki tak przerobić,
żeby… nie dawały p. Dudzie absolutnie nic z tego, czego się
domagał.
I
wtedy Pałac postanowił pokazać Sejmowi, że żyjemy jednak w
realu, a nie w „Uchu”. Pan Duda ustawy zawetował, przy okazji
komplikując mocno sytuację Mariuszowi Kamińskiemu, gdyż sprawą
jego ułaskawienia będzie się w wyniku tej decyzji zajmował
jeszcze stary Sąd Najwyższy. Jeśli uzna, że ułaskawienie było
bezprawne i jest nieważne, proces będzie musiał być dokończony,
a minister straci dostęp do informacji niejawnych i – przynajmniej
tak by było w normalnej Polsce – przestanie być ministrem.
Obojętnie
z jakich powodów nagle wyczerpał się tusz w długopisie Pana
Prezydenta, mieszaninę wściekłości, zdumienia i zakłopotania na
twarzach liderów Dobrej Zmiany też warto zapamiętać.
***
Dobra
Zmiana trwa. Jej przywódcy jednoznacznie dają do zrozumienia,
że nie zejdą z raz obranej drogi. Prezes Kaczyński w trzygodzinnym
niemal wywiadzie w Radiu Maryja stwierdził, że „reforma sądów
będzie, i to radykalna, jak zapowiadaliśmy”, z kolei minister
Macierewicz zdradził w Telewizji Trwam (taki się tu zrobił kraj,
trochę jak Arabia Saudyjska: najważniejsi politycy objawiają
obywatelom swoje myśli w mediach wyznaniowych) ostrzegł, że weto
prezydenckie nic nie da, bo PiS ma plan skutecznego przeforsowania
ustawy, którego na razie z wiadomych względów nie
wyłuszcza, ale w swoim czasie wszyscy go poznamy. Minister Ziobro,
najbardziej ugodzony wetem, grubiańsko poucza p. Dudę, że nie on i
nie jego długopis jest w tym kraju najważniejszy. Trudno
powiedzieć, czy na decyzję Pałacu wpłynęły protesty społeczne,
perswazja środowisk bliskich prezydentowi, czy wszystko jest jedynie
wynikiem znanej od dawna wzajemnej niechęci panów Dudy i
Ziobry, jednak niezależnie od przyczyn całego zamieszania, mamy w
tej chwili przynajmniej chwilową wojnę domową w obozie władzy, z
czego opozycja i środowiska prodemokratyczne mogą i powinny się
cieszyć.
Być
może prezesowi uda się złamać prezydenta tak, jak już udało mu
się złamać ministra Gowina, który jeszcze niedawno miał
wątpliwości, a dziś znów deklaruje stanie murem za Dobrą
Zmianą. Metod i możliwości nacisku z pewnością ma wiele. Jednak
czasu nie cofnie: powstała trwała rysa na obrazie Zjednoczonej
Prawicy jako monolitu, „ręki milionopalcej” sprawnie
wymiatającej z różnych miejsc resztki złogów
komunistycznych, i przebijającej osinowym kołkiem upiory
bolszewickie. Nie jest poza tym wykluczone, że Prezesowi jednak nie
uda się poskromienie swojego przedstawiciela na stanowisku
prezydenta, i pisowska wojenka wewnętrzna przerodzi się w stan
permanentny, co skutecznie utrudni frakcji rewolucyjnej budowanie
dyktatury Prezesa. Obóz władzy, czy chce, czy nie chce,
straci na obecnej sytuacji przynajmniej wizerunkowo, o ile nie politycznie.
To
po pierwsze. Po drugie – i to być może jest rzecz ważniejsza –
wreszcie obudziła się i policzyła się Polska demokratyczna,
Polska, która, uznając prawo obecnej ekipy do rządzenia
krajem, nie zgadza się na podkopywanie ścian nośnych demokracji.
Padł mit stuprocentowej prawicowości polskiej młodzieży, mit
apolityczności wykształconej ludności wielkich miast, padł
wreszcie mit mówiący o tym, że demonstrować przeciwko
rządowi wychodzą tylko i wyłącznie zwolennicy powrotu do III RP z
jej warstwą rządzącą i wszystkimi błędami przez nią
popełnianymi. Przemowy Leszka Balcerowicza czy Grzegorza Schetyny
przez znaczną część demonstrantów przyjmowane były
obojętnie, a przez niektórych wręcz z niechęcią, zaś z
przedstawicieli środowisk neoliberalnych owacje zebrała przede
głównie posłanka Nowoczesnej Kamila Gasiuk-Pihowicz.
Bynajmniej nie za poglądy, ale za to, że odważyła się z sejmowej
mównicy wykrzyczeć Prezesowi w twarz, że opozycję wybrał
ten sam suweren, który dał mu władzę, i dlatego nikt nie ma
prawa publicznie obrażać jej przedstawicieli. Z pewnością pomogło
jej i to, że jest młoda, i nie jest z Platformy, dzięki czemu
wydaje się nieskażona tym wszystkim, co kumulowało się przez lata
i spowodowało w końcu upadek Polski platformerskiej.
Po
trzecie wreszcie – być może bylismy świadkami narodzin mitu. Kto
wie, czy kiedyś wieczorne „spacery turystów”, jak je
lekceważąco nazwał minister Błaszczak, nie staną się symbolem
początku drogi do nowej, wolnej Polski. Do Polski innej niż
dziwaczna kaczystowska mieszanka sanacji z peerelem, ale też innej
niż to, co było przed Jarosławem Kaczyńskim. Sprawiedliwszej i
bardziej demokratycznej. Polski, która musi powstać, bo jeśli
jej nie zbudujemy, będziemy na zawsze skazani na populistyczne
dyktatury.
***
Sierpniowe,
a więc wydane już po lipcowych protestach i decyzjach prezydenta
Dudy orzeczenia Sądu Najwyższego i Naczelnego Sądu
Administracyjnego zapadły w momencie najgorszym z możliwych. O ile
jeszcze można doszukać się w decyzji SN jakichś przesłanek
wynikających z próby ratowania resztek prawnej normalności
(choć jest rzeczą wątpliwą, czy sąd miał prawo całkowicie
abstrahować od charakteru i roli obecnego składu Trybunału
Konstytucyjnego), o tyle to, co postanowił NSA, po prostu szokuje.
Sąd ten ni mniej ni więcej, tylko uznał legalność unieważnienia
przez Sejm własnych uchwał dotyczących wyboru sędziów TK i
powołania w ich miejsce nowych. Teraz można już tylko czekać na
następne „skuteczne unieważnienia”. Ciekawe tylko, kto pierwszy
zostanie wygaszony. Rzecznik Praw Obywatelskich? Rzecznik Praw
Dziecka? „Sejmowi” członkowie Krajowej rady Radiofonii i
Telewizji, już bez czekania do oceny sprawozdania z działalności
za rok bieżący? Kolejka jest długa, a Prezes zniecierpliwiony po
prezydenckich wetach.
Uczestnicy
protestów mogą się więc dziś czuć bardzo gorzko.
Szczególnie, że ów przedziwny wyrok NSA został wydany
akurat przez jedyny centralny trybunał polski, którego Dobra
Zmiana jak na razie nawet nie postraszyła żadną ustawą
„naprawczą”. Nic dziwnego, że nastroje w obozie demokratycznym
mocno opadły, a wielu zaangażowanych w ostatnie protesty obywateli
publicznie wyraża w internecie żal i rozczarowanie. Mnożą się
deklaracje rezygnacji z uczestnictwa w ewentualnych kolejnych
manifestacjach.
Tymczasem Dobra Zmiana szykuje ofensywę. Zapewne tuż po wakacjach
wpłyną do sejmu prezydenckie projekty ustaw sądowniczych. Z tego,
co można wyczytać w uzasadnieniach do prezydenckiego weta, Panu
Prezydentowi zupełnie nie przeszkadza wygaszanie (jakie to piękne
słowo – „wygaszanie” jest jak ostry nóż ukryty w
miękkiej szmatce z króliczego futerka!) kadencji sędziów
SN i Krajowej Rady Sądownictwa. Pan Prezydent prosi tylko, żeby
minister Ziobro odkroił mu spory kawałek ze swojego decyzyjnego
tortu, i żeby Pałac mógł się tym kawałkiem podzielić z
„konstruktywną opozycją”, wyrażając w ten sposób
wdzięczność wyborcom ruchu Kukiza za poparcie podczas ostatniej
elekcji prezydenckiej. Bój o niezależność sądów
wcale się więc nie skończył. A przecież to nie wszystko. Prezes
zapowiedział ostatnio w Radiu Maryja tzw. dekoncentrację mediów,
wczesną jesienią ruszą prace nad Narodowym Instytutem Wolności,
iście orwellowską instytucją, mającą wziąć pod kontrolę rządu
organizacje pozarządowe. A już dziś kaczyści otwierają kolejny
bezsensowny front sporu z naszym sąsiadem i sojusznikiem zza Odry.
Żal
i rozczarowanie uczestników Łańcucha Światła są
zrozumiałe. Niezależnie od motywacji, którymi kierowały się
SN i NSA, ich decyzje mocno podkopały i tak już wątłą
konstrukcję tego, co zostało z polskiej demokracji i systemu
instytucji państwowych. Byłoby jednak rzeczą najgorszą z
możliwych, gdyby demokraci i ich zwolennicy właśnie teraz poddali
się i przestali wychodzić na ulicę. Pokojowe protesty to dziś
jedyna realna możliwość jeśli już nie powstrzymania, to
przynajmniej maksymalnego spowolnienia podboju Polski przez
najbardziej radykalne skrzydło obozu Dobrej Zmiany. Ciszę na
ulicach i wieczory bez płonących świeczek ludzie prezesa
Kaczyńskiego zinterpretują bowiem tylko w jeden sposób: jako
przyzwolenie na jeszcze szybsze zmienianie Rzeczypospolitej w miks
Węgier i Białorusi.
Dlatego nie wolno dziś gasić tych świec, bo gdy zgasną, zgaśnie
nadzieja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz