Poinformowano
nas jakiś czas temu na stronach kancelarii premiera, że
reprezentantka Prezesa Wszystkich Prezesów na stanowisku
Prezesa Rady Ministrów, p. Beata Szydło, odwiedzi w dniu 22
października Kraków. I faktycznie, odwiedziła, a razem z nią
przybył do tego miasta reprezentant Preze…, przepraszam, sam Pan
Prezydent wraz z Pierwszą Damą. Zaszczyt ten spotkał dawną
stolicę naszego kraju nie bez powodu. Otóż, wedle zapowiedzi
ze strony KPRM, wierchuszka Dobrej Zmiany wzięła „udział w
uroczystej Mszy Św. z nałożeniem paliusza księdzu arcybiskupowi
Markowi Jędraszewskiemu”, zorganizowanej w katedrze wawelskiej.
O
tym, z czyich pieniędzy opłacono pielgrzymkę władz
Rzeczypospolitej do stóp krakowskich ołtarzy, źródła
rządowe milczą.
***
Milkną też powoli echa
zorganizowanej dwa tygodnie temu akcji modlitewnej pod nazwą
„Różaniec do granic”. Akcji, która w normalnym
europejskim kraju nikomu by nie przeszkadzała, w mediach
niewyznaniowych zostałaby zapewne skwitowana krótkimi
notkami, zaś media wyznaniowe mogłyby się skupić na jej wymiarze
czysto religijnym. W tym czy innym periodyku kulturoznawczym ukazałby
się zapewne jakiś dłuższy tekst dotyczący różańca jako
przykładu asymilacji przez jedną religię obrzędów i
przedmiotów kultu zapożyczonych z innej, gdzie indziej być
może jakiś socjolog opisałby rzecz pod kątem statusu społecznego
i stylu życia uczestników, psycholog społeczny zastanowiłby
się nad tym, co pchnęło niektórych ludzi do
kilkusetkilometrowej podróży ku granicom ich ojczyzny,
przedsięwziętej tylko po to, żeby odmówić modlitwę, którą
mogliby przecież bez problemu odmówić we własnym kościele
parafialnym – i to by było na tyle. To, że katolicy lub wyznawcy
dowolnej innej religii pomodlili się przez chwilę gdzie indziej niż
zazwyczaj, w normalnym kraju demokratycznym po prostu nie wzbudziłoby
jakichś specjalnych emocji. A jeśli nawet, to z pewnością nie tak
gorących, jak ma to miejsce u nas.
Problem
w tym, że pod względem stosunków wyznaniowych od dawna nie
jesteśmy normalnym krajem demokratycznym, zaś pod rządami Dobrej
Zmiany doszliśmy do granic (nomen omen!) swego rodzaju
religijno-politycznej patologii. Religia wywołuje u nas coraz
częściej emocje stricte polityczne, polityka coraz bardziej
zanurza się w opary jakiegoś mistyczno-konfesyjnego absurdu, a
wszystko razem powoduje, że nawet jasełka w szkole podstawowej są
dziś niekiedy oceniane z politycznego punktu widzenia.
***
Pisanie
o wydarzeniach religijnych jest dziś trudne. Objawiło nam się
bowiem w ostatnich czasach mnóstwo ciotek (a także wujów)
narodowo-katolickiej rewolucji, które co i rusz wychylają swe
rozczochrane głowy z przeróżnych nisz i dziur, węsząc, czy
aby ktoś nie napisał lub nie powiedział czegoś, co w ich pojęciu
narusza uczucia religijne katolików. Jak się taka ciotka
rewolucji uprze, to i do sądu pójdzie, broniąc zagrożonej
rzekomo przez tak zwane lewactwo wolności religijnej. Wujowie zaś,
dla odmiany często ogoleni na łyso, nawiedzają zbiorowo teatry, w
których grane są „bluźniercze” sztuki, za wszelką cenę
próbując nie dopuścić do ich wystawienia, a przynajmniej
doprowadzić do sytuacji, w której widzowie do teatru nie
wejdą, i aktorzy będą musieli poprzestać na obrażaniu uczuć
religijnych pustych krzeseł. Może nie jest u nas jeszcze tak źle
jak w Rosji, gdzie można dostać trzy lata łagru za łapanie
wirtualnych pokemonów w cerkwi, ale i nasi obrońcy wiary i
Krzyża Świętego bywają czujni.
Z
góry informuję więc ciotki i wujów, że nie jest moim
zamiarem obrażanie czyichkolwiek uczuć religijnych. Nie mam nic
przeciwko modlitwie, również tej publicznej, obojętnie czy
organizowana jest ona na granicach, w centrum stolicy czy w łodzi
podwodnej na dnie Bałtyku, o ile nie jest to łódź
państwowa. Nie przeszkadzają mi – w przeciwieństwie do wielu
antyklerykałów – kościelne dzwony, wręcz przeciwnie,
jakoś mi dziwnie, że w mojej lubelskiej parafii z
niewytłumaczalnych powodów do tej pory nie zbudowano nawet
prowizorycznej dzwonnicy i nic mi zza okna nie dzwoni. Do kościoła
chodziłem dawno temu i raczej przejściowo, katolicyzm uważam
jednak za nieusuwalną część polskiej kultury i tożsamości, choć
zdecydowanie wolę ten od Lemańskiego i Bonieckiego niż ten od
Jędraszewskiego i Hosera, o Międlarze nie wspominając. Nie
postuluję też zakazu procesji bożocielnych, a Polski bez
przydrożnych kapliczek i krzyży sobie nie wyobrażam. Niech się
ludzie – wszystkich wyznań, nie tylko katolicy – modlą, gdzie
tylko im na to pozwala prawo. Czepianie się modlitwy jako takiej, a
tym bardziej twierdzenie, jakoby w świeckim państwie powinien
istnieć zakaz publicznego manifestowania wiary, uważam za
bezsensowne i szkodliwe przede wszystkim dla wspomnianego świeckiego
państwa. Nie uważam też za stosowne, żebym ja, niepraktykujący
agnostyk, miał prawo komentować czy tym bardziej krytykować to, że
ktoś w coś wierzy i oddaje się praktykom swojej religii.
Wszystko
to jednak pod warunkiem, że mamy do czynienia z modlitwą
organizowaną i finansowaną jedynie przez osoby prywatne, związki
wyznaniowe i organizacje pozarządowe. Jeśli jednak akt modlitewny
jest w jakikolwiek sposób wspomagany finansowo przez ogół
obywateli, przestaje być aktem czysto religijnym, staje się zaś
imprezą ze stemplem państwowym, a więc podlega normalnej w
przypadku takich imprez ocenie i krytyce. Dlatego o „Różańcu
do granic” pisać nie tylko można, ale wręcz trzeba, podobnie jak
i o innych sytuacjach, w których obserwujemy ewidentne
zacieranie granicy między boskim a cesarskim.
***
Akcję
różańcową formalnie zorganizowała fundacja Solo Dios
Basta, a firmowali ją swoimi nazwiskami panowie Maciej Bodasiński i
Lech Dokowicz, wsparcia udzielił zaś Episkopat Polski i
nadgraniczne parafie. Ale nie tylko one. Impreza miała bowiem, jak
to określono w materiałach promocyjnych, „Mecenasów i
Sponsorów”, a wśród tych pierwszych znaleźć można
było m. in. kontrolowana przez państwo spółkę energetyczną
Energa i w stu procentach państwową Polską Wytwórnię
Papierów Wartościowych. Nawet chłopu małorolnemu po
podstawówce trudno byłoby wmówić, że obie te firmy
włączyły się w „otulanie Polski różańcem” (copyright
by „Gość Niedzielny”) bez akceptacji czynników
politycznych. Podobnie bez akceptacji państwowego właściciela
trudno byłoby kolejowej spółce PolRegio wozić wiernych do
pogranicznych stacji za złotówkę. Nie ma wątpliwości, że
Dobra Zmiana pomogła pp. Bodasińskiemu i Dokowiczowi jak tylko
mogła, choć oficjalnie się z poparciem nie afiszowała, a i jej
reprezentacja podczas modlitw była – jak na obowiązujące obecnie
zwyczaje - nader skromna.
Ciche
wsparcie władz dla projektu różańcowego trudno jednak uznać
w obecnych warunkach za rzecz dziwną czy niespodziewaną. „Różaniec”
był bowiem de facto nie zwykłą modlitwą, ale masową manifestacją
religijno-polityczną, doskonale wpisującą się zarówno w
powszechną ostatnio tendencję do ubierania wszystkiego w kostium
katolicko-patriotyczny, jak w rządową narrację o czyhających
zewsząd na Polaków niebezpieczeństwach. To, co mówiono
w okołoróżańcowych dyskusjach i głoszono z ambon podczas
samej akcji,wzmacniało zaś popularną w ostatnich latach retorykę
antyislamską i wspieraną przez obecne władze tendencję do
budowania w kraju dystansu w stosunku do wszystkiego, co obce i inne.
Do pewnego momentu nie ukrywali tych wątków sami
organizatorzy. W udzielonym poźnym latem wywiadzie dla „Sieci
Prawdy” p. Bodasiński wśród zagrożeń, które
miałaby zwalczyć siła modlitwy na granicach, wymieniał między
innymi islamizację i islamskie zamachy terrorystyczne, przypominał
też, że „Europa modliła się przed bitwą pod Lepanto, gdy flota
chrześcijańska powstrzymywała Turków”, a „cała Polska
modliła się, gdy Sobieski szedł na Wiedeń”, a teraz znów
jest niebezpiecznie, więc znów trzeba się tak samo modlić.
W „narodowym” radiu ten sam Bodasiński straszył bliżej
nieokreślona tragedią związaną z „podmywaniem fundamentów
Europy”. Co prawda niedługo później ciut się zreflektował
i w innym wywiadzie zapewniał, że akcja ma łączyć, a nie
dzielić, nie jest broń Boże polityczna, a organizatorzy „chcą
zburzyć mury, które są być może w naszych sercach” i
podzielić się z innymi narodami skarbami polskiej duchowości, ale
było już trochę za późno na takie łagodzenie przekazu.
Cała lękowa i niemal wojenna narracja żyła już bowiem swoim
życiem, zarówno przed dniem „Różańca”, jak i
podczas jego odmawiania. „Potężna broń duchowa ma uchronić
Polskę przed islamizacją” – informowała na stronie
internetowej „Polonia Christiana”. „Nie możemy roztopić się
w bezideowej Europie” – mówił mediom Jerzy Zelnik, jeden
z wspierających akcję ludzi kultury i celebrytów (w
materiałach promocyjnych określanych mianem „Ambasadorów”).
Dobrozmianowy tygodnik „Do Rzeczy” pisał o „modlitewnym
szturmie granic”, a portal Telewizji Republika głosy krytyczne
wobec „Różańca” nazwał „skowytem szatana”.
Nie
przebierali w słowach niektórzy duchowni biorący udział w
wydarzeniu. „Pomóżmy Matce Boskiej Fatimskiej uratować
ludzkość od zagłady!” – wzywał w homilii na granicy
białoruskiej ojciec Jerzy Garda, precyzując, że można tego
dokonać przez „czynną obronę Polski, Kościoła i Europy przed
inwazją islamu i ideologią gender”, a podjęcie takiej obrony
jest koniecznością, bo „wytoczono przeciw Polsce diabelskie
armaty”. Metropolita krakowski, jeszcze bez paliusza, Jędraszewski
straszył wiernych w Zakopanem… trzecią wojną światową, która
„już jest”, a polega na tym, że „ludzie chcą żyć, jakby
Pana Boga nie było” i „wołaja o pokój, a przygotowują
się do jeszcze okrutniejszej wojny”.
Sadząc
po tym, co można było gdzieniegdzie zobaczyć, na wojnę szykowali
się też chyba sami wierni. Media obiegły zdjęcia odzianego w
polar, dżinsy i adidasy jegomościa z ogromnym mieczem, jeszcze
większym krzyżem i ryngrafem na piersiach. Pojawili się Rycerze
Chrystusa Króla w czerwonych pelerynach, choć na szczęście
bez żadnych wojennych akcesoriów. Na forach internetowych
cieszono się, że akcja „pokazuje siłę ostatniego bastionu
chrześcijaństwa, jakim jest Polska” i „pokazuje środkowy palec
dla zalewu islamu w całej Europie Zachodniej”. Wyrażano też
nadzieję, że „może świat zauważy, że Polska potrafiła się
skrzyknąć i obstawić granice z różańcem w ręku”. Mimo
nielicznych prób rzeczywistego przełamywania granic (wspólna
modlitwa z Niemcami pod Szczecinem, zaproszenie do współuczestnictwa
dla kaliningradzkich Rosjan), akcja okazała się potężną
demonstracją polskiej oddzielności i konserwatyzmu, a także lęku
przed światem i współczesnymi prądami cywilizacyjnymi. A
przede wszystkim lęku przed islamem, reprezentowanym w polskich
głowach głównie przez uchodźców. Ci zaś, od
miesięcy demonizowani i niemal odczłowieczani przez propagandę
Dobrej Zmiany, zlali się w tych głowach w jedno z islamskimi
terrorystami.
Nawet
fizyczny sposób odmawiania tego „Różańca” urasta
do rangi symbolu. Pojawił się bowiem oto masowo na granicy
Rzeczypospolitej typowy Polak-katolik, który mruczał swoje
modlitwy odwrócony tyłem do świata zewnętrznego, prosząc
przy tym siły wyższe, żeby się od niego ten świat zewnętrzny
raz na zawsze odstosunkował, choćby nawet akurat uciekał przed
bombami i tonął w morzu. Była ta akcja jakimś przedziwnym
połączeniem przedsoborowej dewocji, narodowo-katolickiego
mesjanizmu („potężna modlitwa” Polaków miałaby „wpłynąć
na losy Polski, Europy, a nawet całego świata”), kulturowej
ciasnoty i kompletnie nieproporcjonalnej w stosunku do zagrożenia
islamofobii. Cała zaś kampania propagandowa ją poprzedzająca
pełna była słów i obrazów pobudzających narodowe
lęki, chwilami aż za bardzo przypominających to, co na temat
islamu i Europy Zachodniej mają codziennie wieczorem do powiedzenia
redaktor Holecka na zmianę z redaktorem Ziemcem. Wszystko to mniej
służyło modlitwie, a bardziej przekonaniu większości Polaków,
że przez obstawione wiernymi granice nie tylko nie przeniknie żaden
uchodźca ani genderysta, ale nawet mysz się nie przeciśnie. A
jeśli nawet jej się uda, od razu oberwie w łeb. Różańcem.
***
Fakt
sponsorowania przez państwowe spółki wydarzenia religijnego,
jakim był oficjalnie „Różaniec do Granic”, oburzył
część komentatorów, ale raczej niewielu zdziwił. Sojusz
ołtarza z tronem trwa u nas przecież od 1989 roku, i jest prostą
konsekwencją udziału Kościoła w obradach Okrągłego Stołu, przy
którym miał on w założeniu być mediatorem, szybko zaś
stał się czymś w rodzaju trzeciej strony obrad. Jak pokazały
pierwsze lata po obaleniu komunizmu, wywalczył sobie w tych
rozmowach bardzo wiele, w tym rażąco niekonstytucyjną Komisję
Majątkową. Dwa lata temu przyszła zaś Dobra Zmiana i podniosła
de facto wspomniany sojusz do rangi jednej z pozakonstytucyjnych,
lecz realnie istniejących podstawowych zasad ustrojowych (innym
przykładem takiej zasady są faktyczne rządy Prezesa). W praktyce
wygląda ona tak, że o ile do roku 2015 dało się jeszcze mniej
więcej odróżnić, co w polskim państwie jest sferą
świecką, a co wyznaniową, to obecnie jest to niemal niemożliwe.
Najwyraźniej nawet tzw. totalna opozycja się już do tego
przyzwyczaiła, skoro jeden z jej przywódców zaliczył
ostatnio Kościół do „głównych sił politycznych”.
Z
tego wynikają określone zachowania sterników nawy
państwowej. Władzom państwowym Najjaśniejszej należy się
szczery podziw i uznanie, że w ogóle znajdują czas na
rządzenie krajem, bo gdybym ja musiał w czasie urzędowania tyle
godzin spędzać w kościele, to chyba nie byłbym w stanie podołać
pozostałym obowiązkom. Pełen garnitur polityków PiS-u i
przystawek regularnie odwiedza toruński bastion Ojca Dyrektora,
uczestnicząc solennie w długich nabożeństwach. Dobrze zmieniona
władza chętnie pielgrzymuje także do Częstochowy, choć z jakichś
przyczyn woli dojeżdżać tam kolumną uprzywilejowanych samochodów,
niż, jak Pan Bóg przykazał, iść na Jasną Górę
piechotą. Tłum ministrów i posłów obozu rządzącego
widzieliśmy w kościołach między innymi przy okazji intronizacji
Chrystusa Króla i Pana, podczas obchodów stulecia
objawień fatimskich, w dniu otwarcia Świątyni Opatrzności Bożej,
w 1050 rocznicę chrztu Polski i w 31. rocznicę powstania
„Solidarności”.
Niezwykle
chętnie klęczy w różnych świątyniach sam Pan Prezydent.
Sprawia on wręcz chwilami wrażenie, jakby po cichu żałował, że
mieszka i urzęduje w Pałacu Prezydenckim, a nie w którymś z
dwudziestu siedmiu polskich pałaców biskupich. Widać po nim
aż za dobrze, że chodzić do kościoła po prostu lubi. I gdyby nie
fakt, że jest urzędującym prezydentem świeckiej republiki, nikt
nie miałby o to do niego pretensji.
Na
dobrą sprawę, ja się nawet Panu Prezydentowi jakoś specjalnie nie
dziwię. Gdybym to ja był Panem Prezydentem (i jednocześnie głęboko
wierzącym katolikiem), być może trudno byłoby mi uniknąć
poczucia jakiegoś boskiego natchnienia czy misji i związanej z tym
potrzeby częstego dziękowania Stworzycielowi. Jakże bowiem można
się obronić przed takimi uczuciami, jeśli zostało się wybranym w
Zielone Świątki, zaprzysiężonym w dniu Podwyższenia Krzyża
Świętego, a w tak zwanym międzyczasie, w Dniu Dziękczynienia,
osobiście złapało się fruwającą na wietrze hostię? I jak nie
uwierzyć w szczególne posłannictwo własnej osoby, gdy
bierze się udział w rewolucji, która w imię Boga, Honoru i
Ojczyzny zmienić ma „kondominium rosyjsko-niemieckie” w
upragnioną, rzeczywistą Polskę Niepodległą?
Andrzej
Duda tak przyzwyczaił obywateli do częstych publicznych modłów,
że niektórzy mieli nawet do niego pretensje, gdy zorganizował
u siebie „Różaniec do Granic”, nie informując o tym
mediów i nie chwaląc się tym na portalach społecznościowych.
No cóż, Pan Prezydent trochę oberwał od swoich fanów
(a w zasadzie fanek), ale sam sobie na to zapracował wcześniejszym
nieumiarkowaniem w publicznym manifestowaniu wiary.
Dobra
Zmiana nie poprzestaje jednak na samej obecności w kościołach. Za
pośrednictwem mediów „narodowych” i innych instytucji
stara się ona skutecznie przyzwyczaić nas do tego, że przesycenie
sfery publicznej symbolami i treściami religijnymi jest rzeczą
najzupełniej normalną, że tak ma być, i że katolicyzmem Polak
powinien oddychać jak powietrzem. Ma być tego dookoła tyle,
żebyśmy w końcu przestali zauważać, że jakoś tego jest za
dużo.
Ilość relacji telewizyjnych i radiowych oraz informacji o
przeróżnych mszach, festiwalach religijnych, pielgrzymkach,
odpustach i konferencjach naukowych poświęconych sferze wyznaniowej
jest już chyba porównywalna z ilością podobnych tematów
w przedwojennych kronikach filmowych. Jakby tego było mało, co
pewien czas TVP nadaje wywiad z jakimś biskupem czy kardynałem.
Oczywiście od dawna nikt nie każe arcypasterzom fatygować się do
studia, to dziennikarze jeżdżą do nich, i to nawet jeśli wywiadu
udzielić ma któryś z purpuratów warszawskich.
Rozciągnięto więc na książąt Kościoła przywilej przysługujący
dotychczas jedynie prezydentowi! Takich praw w TVP nie ma nawet sam
Prezes, który jednak musi czasem przyjechać z Nowogrodzkiej
na Woronicza.
Do
akcji ukatoliczania kraju włączają się różne firmy i
instytucje państwowe. Wspomniana już PWPW, co i rusz wypuszcza
okolicznościowe banknoty i inne papiery o tematyce religijnej.
Ukazała się ostatnio dwudziestozłotówka z Matką Boską
Częstochowską, są w obiegu znaczki pocztowe z serii „Madonny
Kresowe”. Inna wymieniona już wyżej spółka, Energa S.A.,
została oficjalnie „oddana pod opiekę Opatrzności Bożej”, co
skrytykowały nawet niektóre media katolickie. Co ciekawe, w
obronie Energi stanęła… PWPW, tłumacząc, że „państwowe
spółki mają obowiązek pielęgnowania wartości
chrześcijańskich”(!). Aż dziwne, że nic na razie nie słychać o
oddawaniu w opiekę siłom wyższym polskich kolei. Być może z
powodu pendolino, które zostało, jak wiadomo, sprowadzone na nasze tory za
rządów PO, zatem z pewnością od diabła pochodzi i najpierw
należy je wyegzorcyzmować.
Wszystkich
konkurentów przebija jednak na tym polu Poczta Polska. Wizyta
na poczcie gwarantuje od pewnego czasu wrażenie załatwiania spraw
pocztowych w sklepiku parafialnym lub w księgarni fundacji ojca
Rydzyka. Co najmniej trzy czwarte asortymentu książkowego Poczty
stanowią w dobie obecnej pozycje o tematyce religijnej bądź
patriotycznej, a wiadomo, że u nas jedno nie wyklucza drugiego, a
nawet często obie te rzeczy idą w parze. Można więc kupić na
poczcie duży tom pod tytułem „Wszystko o Matce Bożej”, są
dzieła traktujące o objawieniach fatimskich, Janie Pawle II, Matce
Teresie, a jeszcze niedawno dostępne były m.in. „Duch Święty”,
„Andrzej Bobola”, „Matka Boża” i patriotyczny modlitewnik „W
intencji Ojczyzny”, a z rzeczy lżejszych… „Kuchnia siostry
Anastazji”! Narzekano na schyłkową III RP, że zrobiła z urzędów
pocztowych sklepy z mydłem i powidłem, teraz mamy Dobrą Zmianę, i
ze sklepów zrobiły się księgarnie narodowo-katolickie.
Dobrze, że w ogóle ktoś jeszcze na Poczcie wydaje przesyłki
i sprzedaje znaczki. Ale i z nich, jako się rzekło, patrzy na nas
niekiedy Matka Boska!
***
Nie
siedzę w skórze zwolennika, a tym bardziej wyznawcy
zaprowadzanych obecnie w Polsce porządków, nie wiem więc,
jak przeciętny zwolennik Dobrej Zmiany odbiera serwowane mu niemal
codziennie obrazki pań Szydło i Kempy klęczących wśród
ozdobnych ławek, krucyfiksów i konfesjonałów. Nie
wiem, na ile akceptuje on tragikomiczną czołobitność tych dwóch
pań wobec Ojca Dyrektora. Być może ci, którzy akceptują
nową, kaczystowską Polskę, akceptują także ów swoisty
religijno-urzędowy folklor. Każda rewolucja ma swój zespół
rytuałów i zasób ikonografii, który
wykorzystuje, aby odróżnić siebie i ustanowiony przez siebie
porządek od tego, co istniało wcześniej. Rewolucja Jarosława
Kaczyńskiego najprawdopodobniej zapisze się w historii jako
bezkrwawy (oby do końca!) i długotrwały przewrót
konstytucyjny suto omaszczony militarystyczno-patriotyczno-katolickim
sosem, a Matkę Boską na poczcie i lansady minister Kempy przed
księdzem Rydzykiem będą zapewne dla nas po latach tym, czym dla
naszych dziadków i rodziców są dziś plakaty z
dziewczyną na traktorze czy wspomnienie pierwszych sekretarzy
Komitetu Centralnego machających łopatą podczas niedzieli czynu
partyjnego.
Być
może większość z nas z czasem do tego wszystkiego przywyknie i
przestanie jej to przeszkadzać. Ludzie potrafili w końcu żyć
normalnie i bez problemów natury polityczno-estetycznej nawet
w państwach Hitlera, Stalina, Ceausescu i Pinocheta, trudno więc,
żeby problemy te nurtowały ich w warunkach nieporównanie
łagodniejszej opresji kaczystowskiej. Już dziś przecież nie
szokuje nas ani Trybunał Konstytucyjny zamieniony w sąd pomocniczy
Dobrej Zmiany, ani to, że podpisanie przez prezydenta jednej
niekonstytucyjnej ustawy zamiast trzech uznano za odwagę godną męża
stanu.
Pozostaje
jednak kwestia smaku. Gdy w Radiu Maryja słyszę Ojca dyrektora,
który dopytuje premier polskiego rządu i szefową jej
kancelarii, czy aby na pewno wystarczająco często oddają się
modlitwie, a one, z uniżonymi uśmiechami, niczym dziewczynki na
lekcji religii w podstawówce, zapewniają z przejęciem, że,
cytuję, „my, siedzące przy tym stole, modlimy się, dwie Beaty
się modlą”, to czuję, że w ich osobach ośmieszane i poniżane
jest moje państwo. Gdy widzę funkcjonariuszy Dobrej Zmiany
obnoszących się ze swoją religijnością, gdy telewizja pokazuje
mi Pana Prezydenta z kolanami przyrośniętymi do klęcznika, nie
umiem nie pamiętać o tym, że ci sami ludzie swoim uporem w sprawie
uchodźców być może przyczynili się do wielu ludzkich
tragedii. Trudno mi patrzeć bez niesmaku na faryzejskie gesty
polityków, którzy codziennie podejmują decyzje dalekie
od jakiejkolwiek chrześcijańskiej inspiracji.
Gdyby
bowiem byli prawdziwymi chrześcijanami, widzieliby Chrystusa w
uchodźcach z krajów arabskich. Widzieliby Go w zrozpaczonych
Czeczenach, koczujących na polsko-białoruskiej granicy, w posłach
Platformy i Nowoczesnej, w gejach, transseksualistach i bitych
żonach, w parach, dla których jedyną nadzieją rodzicielstwa
jest zabieg in vitro. Widzieliby Go w cudzoziemcach, atakowanych na
polskich ulicach przez dziarskich chłopców w „odzieży
patriotycznej” za kolor skóry lub mówienie po
niemiecku. W Adamie Michniku i Tomaszu Lisie, w kobietach z
Czarnego Protestu i głodujących rezydentach. We wszystkich tych,
przeciwko którym dzień w dzień szczują w „narodowej”
telewizji, w tych, którym zamykają drzwi do Polski i w tych,
których nazywają elementem animalnym, targowicą, gorszym
sortem i komunistami. W tych wszystkich, którym Dobra Zmiana
odbiera prawo wolnego wyboru, poczucie godności i nadzieję.
Problem
jednak w tym, że nasi rządzący nie widzą twarzy Jezusa ani w
twarzach uchodźców, ani w obliczach inaczej myślących i
czujących, ani w twarzach politycznych rywali. Twierdzą, że
sprawują władzę w imię ewangelicznych wartości, a jednocześnie
wbrew zaleceniom Ewangelii nie szukają w bliźnim dobra, ale tropią
w nim zło. Krzyża używają jako kija do obrony przed każdym, kto
podaje w wątpliwość stuprocentową słuszność ich działań i
poglądów. Dla przeciwników mają głownie słowa
pogardy i odrzucenia, zamiast łączyć ludzi ponad granicami,
nastawiają Polaków przeciwko cudzoziemcom i przeciwko innym
Polakom. Niczym biblijni faryzeusze głoszą publicznie wartości
krańcowo odmienne od tych, którym hołdują w zaciszu
gabinetów, na zamkniętych partyjnych spotkaniach, a nieraz i
w życiu prywatnym. Dzierżąc krzyż i owijając się narodową
flagą, sieją nienawiść między obywatelami kraju i niszczą jego
międzynarodową pozycję.
Kaczyzm
nie jest bowiem niczym innym jak narodowym faryzeizmem, systemem
budowanym na pozorach, obłudzie i hipokryzji, głoszeniu szczytnych
haseł i ostentacyjnym odwiedzaniu kościołów przy
jednoczesnym rozmyślnym demolowaniu własnego kraju i ośmieszaniu
własnej religii.
Mamy
rząd udający gorliwych chrześcijan bezinteresownie służących
narodowi, który trwa w patologicznej symbiozie z dostojnikami
Kościoła, udającymi bezinteresownych apostołów Jezusa
Chrystusa. Mamy grupę prawników udającą Trybunał
Konstytucyjny. Mamy rzeczywistego przywódcę kraju, który
udaje, że jest zwykłym posłem i robiącego groźne miny mieszkańca
warszawskiego pałacu, który udaje, że jest rzeczywistym
przywódcą kraju. Mamy ministra środowiska, który
udaje, że chroni przyrodę. Istnieje też w tym układzie partia
popierająca rząd, która udaje bezpartyjny obywatelski blok
opozycyjny. Są propagandyści udający dziennikarzy informacyjnych i
agitatorzy polityczni udający satyryków. Jest telewizja
rządowa udająca obiektywne medium publiczne. Jest wreszcie minister
o płonących oczach, którego pół narodu uważa za
wariata udającego człowieka zdrowego, a drugie pół – za
człowieka zdrowego udającego wariata.
I
jesteśmy my, coraz bardziej udający, że to wszystko to jeszcze
jest demokracja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz