Już
ponad miesiąc mija od chwili, gdy na warszawskim placu Defilad
zginął tragiczną, samobójczą śmiercią Piotr Szczęsny.
Są tacy, którymi to wstrząsnęło, są i tacy, którzy
uznali za stosowne z tej śmierci szydzić. Mało kto zastanawia się,
co zrobić, by skrajne poświęcenie i śmierć mieszkańca
Niepołomic nie poszła na marne.
***
Nie
ulega wątpliwości, że i nasi rządcy państwa, i skryci w oparach
kadzideł samozwańczy rządcy ciał i dusz mają kłopot z Piotrem
Szczęsnym. Dobra Zmiana w założeniu miała obyć się przecież
bez krwi, bez ofiar, aksamitnie. Trzeba przyznać, że pilnowano tego
bardzo uważnie. Jeszcze do niedawna policja była dla usuwanych
przez siebie antyrządowych manifestantów tak delikatna, jak
nigdy w historii Polski po upadku komunizmu, a najbardziej brutalną
służbą państwową okazała się kilka razy… Straż Leśna.
Piotr
Szczęsny ze swoim samospaleniem wszedł władzy w paradę. Prezes
bardzo starannie dbał o to, aby niechcący nie przysporzyć drugiej
stronie ani jednego męczennika (choćby takiego, który
mógłby, jak niegdyś Jan Rulewski, pokazywać wybite zęby),
ale tego, że ktoś przy niewielkiej (jeszcze?) skali opresyjności
nowego systemu zdecyduje się zaprotestować w tak drastyczny i
nieodwołalny sposób, nie przewidział. Nie przewidział tego
zresztą także nikt inny, wydawało się bowiem, że Dobra Zmiana
skutecznie zahipnotyzowała społeczeństwo swoja taktyką „gotowania
żaby”. Przecież nawet protesty KOD-u i Strajku Kobiet gromadzą
ostatnio nieporównywalnie mniej osób, niż jeszcze rok
temu. Jakbyśmy się już tak przyzwyczaili do nienormalności, że
przestajemy ją zauważać.
A
jednak znalazł się ktoś, kto, jak to ujął w swojej pięknej
mowie pogrzebowej ks. Adam Boniecki, „widział to, czego większość
ludzi nie dostrzegała”. I zdecydował się spłonąć, aby innym
otworzyć oczy, a władzy rzucić w twarz, że to ona ma na rękach
jego krew.
Wobec sytuacji tak granicznej, jak publiczne samobójstwo za
sprawę taką czy inną zawsze stajemy w poczuciu bezradności. Nawet
jeśli podzielamy poglądy zmarłego, Szczególnie jeśli rzecz
cała dokonuje się w sytuacji, w której na pierwszy rzut oka
nie ma jeszcze powodu do wdrażania metod tak drastycznych. Jest w
tej naszej bezradności mieszanina niedowierzania i wstydu.
Niedowierzania że ktoś mógł patrzeć aż tak poważnie na
coś, co jest jakąś upiorną mieszaniną tragedii i groteski, ale
większości z nas wciąż wydaje się bardziej groteskowe niż
tragiczne. I wstydu, że sami byśmy tak nie potrafili. Albo w ogóle,
albo na pewno jeszcze nie teraz, przy czym doskonale zdajemy sobie
sprawę, że odległość od „dziś” do „teraz” możemy
przesuwać w nieskończoność.
Stąd
pokusa łatwego uznania autodestrukcyjnego gestu Szarego Człowieka
za czyn nieadekwatny do sytuacji. Bo przecież nawet wśród
przeciwników Dobrej Zmiany wciąż dominuje wewnętrzne
przekonanie, że jeszcze nic się do końca nie stało, że to
wszystko jest jeszcze do odkręcenia. Że będą przecież wybory, i
gdyby tylko opozycja chciała się zjednoczyć, to nakryje kaczystów
ich własnymi moherowymi beretami. Co i rusz ktoś ogłasza
publicznie „koniec PiS-u” i zaocznie obala nieistniejące jeszcze
pomniki smoleńskie. A milcząca większość, czytając podobne
enuncjacje, czuje się uspokojona i zwolniona z jakichkolwiek działań
obywatelskich.
Czy
jednak rzeczywiście można jednoznacznie uznać Szczęsnego za
kogoś, kto – być może pod wpływem depresji, do której
sam się przyznał w swoim manifeście – wyszedł przed szereg i
zrobił coś, co powinno być zarezerwowane dla czasów i
sytuacji znacznie gorszych od dzisiejszej? Czy może jednak, nie
zachęcając broń Boże nikogo do naśladownictwa, powinniśmy dać
wolnemu w końcu człowiekowi prawo do uznania, że w jego odczuciu
przekraczamy właśnie pewną granicę, za którą zaczyna się
równia pochyła ku dyktaturze, i pozostawić mu prawo do akcji
być może rozpaczliwej i przesadnej, ale w jego indywidualnym
pojęciu potrzebnej, a może nawet niezbędnej? Zawsze znajdą się
przecież argumenty za tym, że nie należy działać tak krańcowo
radykalnie, póki sytuacja nie stanie się krańcowo nieznośna,
jak i za tym, że może właśnie należy, bo gdy sytuacja stanie się
nieznośna, będzie już na takie gesty za późno.
Ostatecznie
wszystko jest tu przecież kwestią odczuć subiektywnych. Być może
do Szarego Człowieka już w październiku dotarło to, co dziś, po
miesiącu od jego śmierci, czuje coraz większa grupa tych obywateli
Rzeczpospolitej, którzy wciąż cenią demokrację i prawa
człowieka. Może po prostu wcześniej niż inni zdał on sobie
sprawę, że polscy demokraci i zwolennicy cywilizacji europejskiej
zostali z kaczystowskim kłopotem sami. Zawiódł ich Sąd
Najwyższy, którego gotowi byli bronić na ulicach, a który
teraz, mimo szumnych deklaracji walki o niezależność i prawo,
przyniósł w zębach do Pałacu Prezydenckiego własny
niekonstytucyjny projekt reformy sądownictwa w zamian za łaskę
pozostania pani Gersdorf na stanowisku pierwszego prezesa. Zawiodły
tzw. liberalne proeuropejskie elity, które, jak się niechcący
okazało, są w stanie bronić chama wulgarnie obrażającego kobietę
w miejscu publicznym, pokazując tym samym, że
kulturowo-cywilizacyjnie niewiele się różnią od tzw.
patriotycznych elit lansowanych przez obóz rządzący. Zawodzi
Europa, która o Polsce wiele mówi i pisze, ale realnie
jest całkowicie bezradna wobec ekscesów Dobrej Zmiany.
Zawiódł KOD, który obronę demokracji raczej ośmieszył
niż wspomógł. Najbardziej zaś zawiodła parlamentarna
opozycja, która najpierw sama zmarnowała energię grudniowego
protestu sejmowego, a później, zamiast wyraźnie artykułować
niezgodę na fałszowanie i upraszczanie polskiej historii, wspólnie
z PiS-em złożyła hołd hitlerowskim kolaborantom z Brygady
Świętokrzyskiej.
To
wszystko boli nawet bardziej niż buta, cynizm i głupota hunwejbinów
prawicowej rewolucji. Po nich można się było spodziewać, że będą
po barbarzyńsku podbijać Polskę, natomiast po tych, którzy
sami siebie uważali za elitę III RP, trudno było się spodziewać,
ze tak szybko się poddadzą, pokazując przy okazji i hipokryzję, i
konformizm, i ledwo skrywaną pogardę dla tych, którzy się
do wspomnianej elity nie załapali.
Skoro
więc sytuacja obecna boli niejednego człowieka o przeciętnej
wrażliwości, to tym bardziej (i wcześniej) mogła zaboleć Piotra
Szczęsnego, człowieka z depresją, a więc jednostkę o psychice
wrażliwej ponad przeciętność. Jakichkolwiek byśmy nie mieli
odczuć, nie wolno nam odbierać drugiemu człowiekowi prawa do
subiektywnego odbioru tego, co się w Polsce dzieje. Nawet jeśli
sami nie odczuwamy obecnej sytuacji jako rozpaczliwie beznadziejnej,
nie zmienia to faktu, że Szczęsny mógł ją tak właśnie
odczuwać. Trzeba to uszanować, zamiast oceniać, a tym bardziej
wyśmiewać lub obrażać, człowieka, który przecież nas
samych nie oceniał, żadnych gestów (ani powstrzymywania się
od nich) od nas nie wymagał, lecz sam wziął na siebie ciężar
decyzji, brzemię strachu, ogrom bólu i świadomość
ostateczności swojego wyboru. Wziął, wierząc, że tego wymaga
dobro nas wszystkich. Zrobił to, co w swoim pojęciu uważał za
niezbędne, aby nikt z nas nie musiał tego robić za niego.
***
Szczęsny
napisał w swoim manifeście, że chciałby, aby jego czyn otrzeźwił
społeczeństwo, które zaczęło się powoli przyzwyczajać do
rzeczywistości Dobrej Zmiany, nie dostrzegając płynących z tego
faktu niebezpieczeństw. Nigdzie natomiast nie pisał, że pragnie
być męczennikiem, nie apelował o wciągnięcie swojej ofiary na
jakikolwiek sztandar. Tylko on znał swoje myśli w tym ostatnim
momencie, gdy, oblawszy ciało benzyną, rzucał na siebie płonącą
zapałkę. Wiemy więc, ze chciał być dzwonem na trwogę, nigdy się
zaś nie dowiemy, czy liczył na to, że będzie żagwią, od której
zapłonie ogień antykaczystowskiego gniewu.
Ale
tu jest Polska, kraj, gdzie nie racje i argumenty, ale emocje rządzą
polityką i całym życiem publicznym, kraj, w którym trumny i
pomniki więcej nieraz znaczą niż żywi ludzie obecni tu i teraz.
Miejsce, w którym o samobójczych gestach romantycznych
straceńców pamięta się o wiele bardziej niż o mrówczej
pracy pozytywistów, a słowa kapłanów znaczą więcej
niż głos najmędrszych uniwersyteckich profesorów.
Nie
jest bowiem prawdą, że konflikt polityczno-kulturowy we
współczesnej Polsce to konflikt czystej polityki serca z
czystą polityką rozumu, starcie mistycyzmu ofiary i idei z
pragmatyzmem procedur i prawa czy wyznawców prymatu ideałów
i przekonań ze stronnikami nadrzędności pragmatycznego działania
dla dobra wspólnego. Nie, to nie jest zimna wojna tych od
Mickiewicza i Słowackiego z tymi od Prusa i Orzeszkowej. Takiej
wojny nie ma, bo w kraju, w którym jeszcze niedawno
literaturze romantyzmu poświęcano cały rok nauki w liceum,
nasiąkamy tym romantyzmem wszyscy, nawet jeśli tego nie chcemy.
Mamy dziś do czynienia co najwyżej z wojną tych, którzy do
romantycznego dziedzictwa się przyznają, i tych, którzy
wstydliwie próbują je pokryć cienką warstwą
zachodnioeuropejskiego racjonalizmu. Sprawa samospalenia pokazała,
jak niewiele trzeba, aby tę warstwę zedrzeć.
Jeszcze
żył Piotr Szczęsny, a już profesor Jan Hartman, ponoć
ateusz-racjonalista, którym zwolennicy Dobrej Zmiany straszą
za karę niegrzeczne dzieci, napisał, że „jeśli ten człowiek
umrze, nasza niemrawa i nierówna walka z reżimem PiS będzie
miała nowy symbol i nowego bohatera”. Odniósł się też w
ciekawy sposób do depresji Szarego Człowieka, pisząc, że
„może właśnie do tego służą wariaci, żeby robić rzeczy
niezwykłe, szalone, a przecież ważne?” Już wtedy, żyjącemu
jeszcze człowiekowi, palono pod Pałacem Kultury znicze i
przynoszono tam kwiaty. Sprejem wypisywano na murze i chodniku cytaty
z jego manifestu. Gdy zmarł – a zbiegło się to w czasie z tym
szczególnym momentem w roku, gdy polskie cmentarze płoną w
wieczornych ciemnościach ogniem tysięcy zniczy – zorganizowano
kilka żałobnych manifestacji, w tym „Zaduszki dla Piotra”. Były
podniosłe przemowy, znicze, narodowe flagi, ksiądz (suspendowany,
ale zawsze), aktorzy, bardowie, pieśni…
Szczęsnego
tu i ówdzie zaczęto porównywać do Szmula Zygelbojma,
buddyjskich mnichów protestujących przeciwko władzom
Wietnamu Południowego, do Jana Palacha i Ryszarda Siwca. 10
listopada to w miejscu samospalenia, a nie na Krakowskim
Przedmieściu, zorganizowano smoleńską kontrmiesięcznicę. Szef
Obywateli RP, Paweł Kasprzak, cytował wówczas „Campo di
Fiori” Czesława Miłosza. Wciąż płonęły znicze, których
Hanna Gronkiewicz-Waltz, tak niegdyś prędka w usuwaniu lampek
palonych w hołdzie ofiarom smoleńskim, tym razem nie kazała
zabierać. Kilka dni później Miasto Stołeczne Warszawa
wmurowało w chodnik tablicę pamiątkową, a zaraz potem odbył się
w Krakowie pogrzeb, podczas którego wielu żałobników
trzymało w rękach białe róże, symbol sprzeciwu wobec
rządów Prezesa. To tam, na Cmentarzu Rakowickim, ksiądz
Boniecki wygłosił poruszające kazanie o „człowieku, który
był jak krzyk”, za które (choć pod innym pretekstem)
przywrócono mu odwołany niedawno kościelny nakaz milczenia.
W
ostatnich dniach cytaty z manifestu Szarego Człowieka wybrzmiały
nawet z sejmowej trybuny.
Tak
oto Piotr Szczęsny stał się symbolem, pochodnią, sztandarem
antykaczystów. To mu się udało, choć nie wiadomo, czy tego
chciał. Trudno zaś powiedzieć, żeby udało mu się to, czego
chciał na pewno – wstrząsnąć kimkolwiek spoza liczby aktywnych
obywatelsko przeciwników Prezesa, obudzić tych, których
widział jako pogrążonych w groźnym dla Polski letargu. Póki
co, jakiegoś gwałtownego przebudzenia sił demokratycznych nie
widać. Naprzeciw wielotysięcznego Marszu Niepodległości stanęła
jedynie garstka demokratów i antyfaszystów. W
jesiennych demonstracjach w obronie sądów wzięło udział
znacznie mniej ludzi niż w letnich. Słupki sondażowe Prawa i
Sprawiedliwości wciąż rosną, a część liberalnych dziennikarzy
zaczęła nawet (oczywiście w imię politycznego pragmatyzmu,
uznania realiów, mniejszego zła itp.) deklarować częściową
akceptację dla rzeczy, które z polską konstytucją wyczynia
Pan Prezydent.
Szaro
więc w Polsce, ciemno, ponuro, jałowo. Ani śladu koloru nadziei.
Tak jest w listopadzie 2017 roku. Ale nikogo w obozie demokratycznym
nie zwalnia to z pielęgnowania nadziei w sobie. Nikt przecież nie
wie, co i kiedy wykiełkuje z ziarna, które posiał Piotr
Szczęsny.
Ciekawa
jest w tym kontekście reakcja jawnych i ukrytych zwolenników
obecnego porządku, trudno powiedzieć, na ile racjonalna, a na ile
instynktowna. Zareagowali oni bowiem drwiną wobec samego czynu i
agresją wobec przeciwników Zjednoczonej Prawicy. Minister
Błaszczak oficjalnie ogłosił, ze Szczęsny jest „ofiarą
propagandy totalnej opozycji”, redaktor Ziemkiewicz szydził z
żałobnych pochodów na ulicach Warszawy, a Krzysztof
Stanowski, naczelny teoretycznie apolitycznego portalu sportowego
„Weszło”, nazwał ofiarę samospalenia „pierdolniętym
facetem”. Na forach internetowych zaroiło się od wpisów
potępiających przeciwników rządu za „cyniczne
wykorzystywanie śmierci chorego człowieka”, a posłanka Pawłowicz
skomentowała rzecz w swoim stylu, nazywając ludzi oddających hołd
Szczęsnemu hienami.
Taki
będzie zapewne ton oficjalnej i nieoficjalnej dobrozmianowej
propagandy i w następnych miesiącach, szczególnie jeśli
kult Szarego Człowieka istotnie się ugruntuje. Obóz władzy
zrobi wszystko, aby gest Szczęsnego umniejszyć i odebrać mu
historyczną wartość.
Trudno
się temu dziwić, samospalenie w Warszawie odbiera bowiem Dobrej
zmianie coś bardzo ważnego.
Kaczyzm
miał bowiem dotąd monopol na ofiarę założycielską. Zarówno
pełzający rokosz narodowo-katolicki, jak i pełzająca rewolucja
antykonstytucyjna Dobrej Zmiany, w którą się zamienił w
2015 roku, karmiły się i karmią tragedią smoleńską. Tragiczna
śmierć prezydenta Kaczyńskiego niejako uświęca i uwzniośla w
oczach wyborców Prawa i Sprawiedliwości wszystko, co robi i
mówi jego brat, teraz, w przeszłości i w przyszłości.
Nawet jeśli ktoś spośród nich nie jest wyznawcą sekty
smoleńskiej i nie wierzy ani w bomby termobaryczne, ani w bajki o
ruchomej pancernej brzozie posadzonej osobiście przez Stalina (a
jest tych „niewierzących” wśród pisowców cała
masa), i tak jest pod wpływem aury wawelskiego sarkofagu, pośrednio
działającej przez osobę Prezesa.
Opozycja
do tej pory takiego symbolu nie miała, co czyniło ją – i tu
profesor Hartman ma sporo racji - nieco bezbronną wobec smoleńskich
mszy, wawelskich zniczy i oskarżeń o krew na rękach. Pojawianie
się potencjalnego materiału na ofiarę założycielską szeroko
rozumianego ruchu demokratycznego w Polsce nie mogło więc nie
wprowadzić obozu dobrozmianowego w konsternację. Bo oto od teraz
druga strona też ma możliwość organizowania swoich mszy, palenia
swoich zniczy i powtarzania słów o krwi na rękach. Teraz
jest „mit za mit i kość za kość”. A Dobra Zmiana się tego
boi, bo z własnego doświadczenia wie, że w naszej
romantyczno-bohaterskiej przestrzeni kulturowej tragiczne mity i
kości umarłych potrafią żywych prowadzić do politycznych
zwycięstw.
***
Nie
zamierzam tu absolutnie w jakikolwiek sposób umniejszać
znaczenia wszelkich form upamiętniania Szarego Człowieka. Jeśli
bowiem ktoś składa ofiarę z siebie w imię szlachetnych przekonań,
jeśli robi to w imieniu nie swoim i nie z prywatnych pobudek, ale w
interesie dobra wspólnego, nie wolno dopuścić, by został
zapomniany. Szacunek dla gestu Piotra Szczęsnego i obrona jego
pamięci przed atakami zwolenników Jarosława Kaczyńskiego
jest obowiązkiem i sprawą sumienia polskich demokratów.
Byłoby
jednak rzeczą ze wszech miar szkodliwą, gdyby cześć dla ofiary
Szczęsnego została wykorzystana jedynie jako przeciwwaga dla kultu
ofiar smoleńskich, aby stał się on jakimś anty-Lechem Kaczyńskim,
a czczenie jego pamięci zamieniło się w kolejne polskie misterium
bohaterskie dla samego misterium. Sensem jego samospalenia nie jest
bowiem wezwanie do palenia zniczy i rozpamiętywania jego cierpienia
na wzór wielkopostnych medytacji kościelnych. Sensem ofiary
Szarego Człowieka jest wezwanie do obrony demokracji i wolności, do
obrony doraźnej dzisiaj, gdy jeszcze można zatrzymać proces
destrukcji resztek demokratycznych instytucji, ale również do
jej obrony w przyszłości. Nadejdą bowiem prędzej czy później
czasy, gdy Dobra Zmiana stanie się jedynie wspomnieniem, a z
rumowiska pozostałego po III RP trzeba będzie kawałek po kawałku
odbudować tkankę wolnego państwa i obywatelskiego społeczeństwa.
Tej
odbudowy nie przeprowadzi się przy pomocy stawiania i burzenia
kolejnych pomników ani zmieniania po raz tysięczny nazw ulic
w naszych miastach. Tę odbudowę można przeprowadzić tylko drogą
namysłu nad tym, jak powinna, jak musi wyglądać przyszła
demokratyczna Polska, aby nigdy więcej nie stała się ofiarą
populistów tej czy innej barwy politycznej. Aby udało się
kiedyś tę wolność, za którą złożył siebie w ofierze
Szary Człowiek, nie tylko odzyskać, ale i utrzymać nie na trzy
dekady, ale na całe pokolenia.
Punktem
wyjścia do tego namysłu musi być natomiast pogodzenie się z
faktem, że do Polski takiej, jaka była przed rokiem 2015 nie da się
już powrócić. Ktokolwiek usiłuje wmówić
społeczeństwu, że aby odrodzić i utrwalić w Polsce demokrację,
wystarczy po prostu walczyć o to, „żeby było tak, jak było”,
daje dowód, ze kompletnie nie zrozumiał nic z tego, co stało
się w roku 2015. Ktokolwiek nadal twierdzi, że w tamtej Polsce
wszystko działało jak trzeba, nikomu nie działa się niezasłużona
krzywda, a Donald Tusk był najlepszym premierem w historii Polski,
ten daje dowód, że nie przyswoił nawet tych głosów
krytykujących stosunki panujące w III RP, które można było
przeczytać i usłyszeć w mediach popierających obecna opozycję, z
„Gazetą Wyborczą” włącznie. Restauracja III RP, proste
przywrócenie tamtego systemu stosunków politycznych,
społecznych i ekonomicznych ze wszystkimi ich wadami, nie tylko nie
uratowałoby demokracji, ale szybko doprowadziłoby do ponownego
przejęcia władzy przez antydemokratycznych populistów.
***
Jedyną
szansą na rzeczywisty, trwały powrót Polski demokratycznej i
prawdziwie wolnej jest całkowita zmiana wzorca myślenia o
demokratycznym państwie, oparcie jego konstrukcji na innych
zasadach, wynikających z innego niż dotychczas spojrzenia na
społeczeństwo, politykę i ekonomię. Bo przecież już kilka lat
temu, jeszcze pod rządami Platformy, społeczeństwo dojrzało do
wymyślenia Polski na nowo.
Pracownicy
dojrzeli do tego, aby żądać poszanowania ich praw, godziwej
zapłaty za każdy rodzaj pracy, objęcia ochroną kodeksową
wszystkich form zatrudnienia.
Przedsiębiorcy
dojrzeli do tego, aby żądać traktowania ich przez państwo jako
partnerów i uczciwych obywateli, a nie potencjalnych oszustów
i złodziei, aby domagać się uproszczenia przepisów
podatkowych i ograniczenia biurokracji.
Wszyscy
dojrzeliśmy do tego, aby żądać od naszego państwa ochrony praw
socjalnych, pomocy w sprawach przerastających nasze osobiste
możliwości, ucywilizowania dżungli prawnej i ekonomicznej, w
której musimy funkcjonować, ochrony przed nadużyciami firm
prywatnych i instytucji samego państwa. Dojrzeliśmy do żądania,
aby nie tylko od nas, ale i od instytucji państwa zaczęto wymagać
przestrzegania prawa, solidnego wypełniania obowiązków,
uczciwości i rzetelności. Że demokracja, jeśli ma istnieć, musi
istnieć po coś, że ma sens wtedy, gdy w sposób rzeczywisty
zabezpiecza prawa obywateli.
Niestety,
do Platformy Obywatelskiej i wspierających jej władzę elit
opiniotwórczych jakoś to nie dotarło. Do końca, prawie do
samych wyborów, nie rozumiano w tych środowiskach, że
uczciwe wybory, niezależne sądy, autostrady (zresztą jedne z
najdroższych na świecie) i pociągi pendolino nie wystarczą do
przekonania społeczeństwa, że skonstruowany w początkach lat
dziewięćdziesiątych model społeczno-ekonomiczny ma jeszcze sens.
Do samego końca wmawiano obywatelom, że ci, którzy chcą
zmian, to głupcy, niewdzięcznicy, nieudacznicy życiowi, lenie i
dziecioroby, alkoholicy, homines sovietici i, jak się raczył
wyrazić Adam Michnik, gówniarze. Bo przecież nie po to red.
Michnik i jego rówieśnicy walczyli o III Rzeczpospolitą,
żeby teraz byle kto z byle powodu miał przy tej wymarzonej,
okupionej krwią i więzieniem wolnej Polsce niepotrzebnie dłubać.
Do
ówczesnego obozu rządzącego i jego zwolenników jakoś
nie mogło dotrzeć, że owa wolna Polska to nie był tylko kraj
uczciwych wyborów, prawdziwego Trybunału Konstytucyjnego,
szklanych wieżowców, granitowo-marmurowych miejskich rynków,
otwartych granic, autostrad i pendolino.
To
był też przecież kraj eksmisji na bruk i czyścicieli kamienic.
Kraj, w którym mogła zginąć Jolanta Brzeska, a sprawcy jej
śmierci mogli pozostać bezkarni. To był rynek pracy oparty na
standardach rodem z trzeciego świata, państwo, w którym
normą było zaleganie z wynagrodzeniem za pracę i tępienie
związków zawodowych w wielu firmach, a setki tysięcy ludzi z
konieczności pracowały w oparciu o często niekorzystne dla nich
umowy cywilno-prawne, nieraz ponad siły, bez ochrony kodeksowej.
W
tej wymarzonej wolnej Polsce przez długie lata każdy urzędnik
skarbowyska mógł z tryumfalnym uśmiechem poinformować
przedsiębiorcę, że - ot, pech! – urząd pięć lat wcześniej
pomylił się na korzyść podatnika w interpretacji przepisów.
A potem dodać, że wobec tego zacznie od delikwenta natychmiast
egzekwować pięcioletnie zaległości, których ten nawet nie
był świadomy, popełnił bowiem błąd i uwierzył urzędnikowi
własnego państwa. Nikogo nie obchodził los potraktowanych w ten
sposób firm, ich właścicieli i pracowników.
To
było państwo, w którym bezkarnie mogły nadużywać swoich
uprawnień firmy windykacyjne i ochroniarskie, w którym
tolerowano nadużycia komornicze, w którym znany detektyw mógł
jeździć po kraju z ekipą prywatnej telewizji i przy pomocy grupy
umundurowanych i zamaskowanych facetów zatrzymywać przed
kamerami dowolne osoby.
To
była Polska, w której sądy bez zmrużenia oka zatwierdzały
areszty wydobywcze, kraj, w którym policja biła
przesłuchiwanych pałkami po piętach, a zeznania wymuszano siłą
nawet od świadków. W przeprowadzonej ostatnio wewnętrznej
policyjnej ankiecie ponad połowa funkcjonariuszy stwierdziła, że
akceptuje stosowanie nieuzasadnionej lub niewspółmiernej do
sytuacji przemocy wobec obywateli. Tych policjantów nie
wychowała Dobra Zmiana. Wychowała ich wolna, demokratyczna,
europejska III Rzeczpospolita.
W
tej wymarzonej wolnej Polsce cywilizowany transport zbiorowy istniał
tylko w obrębie większych miast i na trasach przelotowych, nie
istniały żadne zasady estetyki krajobrazu, a o przywrócenie
do życia elementarnych zasad planowania przestrzennego i szacunku
dla przestrzeni publicznej musiały walczyć obywatelskie ruchy
miejskie.
To
była Polska, w której na ołtarzu wolnego rynku edukacyjnego
poświęcono poziom nauczania, wartość dyplomu magisterskiego i
pozamerkantylne cele, jakie przez wieki przyświecały wspólnocie
uniwersyteckiej.
A
przede wszystkim była to Polska, w której neoliberalną
zasadę wiecznego wyścigu wszystkich ze wszystkimi o dostęp do dóbr
rynkowych podniesiono do rangi podstawowego fumdamentu współżycia
społecznego, całkowicie marginalizując kwestie tak ważne i w
procesie budowy nowoczesnego społeczeństwa kluczowe, jak
międzyludzka solidarność, budowanie poczucia powszechnej wspólnoty
obywatelskiej, niezbywalność podstawowych praw socjalnych i
godności osobistej każdego człowieka.
Towarzyszyła
temu wszystkiemu bierność ze strony tych, których zadaniem
było eliminowanie zła i patologii z życia społecznego, i to
pomimo, że niektóre z nich można było wyeliminować przy
pomocy drobnych zmian w istniejących już przepisach lub wymuszenia
na urzędnikach i funkcjonariuszach państwa przestrzegania
istniejącego prawa. Robiono w tej sprawie niestety niewiele, mimo że
nawet media nurtu liberalnego zaczęły w pewnym momencie zwracać
uwagę, że coś z tą Polską jest nie tak, podpowiadały
rozwiązania, alarmowały o skokowym wzroście liczby samobójstw,
piętnowały samowolę organów podatkowych i komorników
sądowych. W pewnym momencie zaczęto nawet – rzecz w mediach III
RP długo niewidziana - krytykować patologię na rynku pracy. Pełna
samozadowolenia władza odpowiadała mantrą o najlepszych dwudziestu
pięciu latach w historii i ciepłej wodzie w kranie. Wystarczała
jej Polska taka, jaka była.
Ogół
tymczasem chciał Polski lepszej, innej, inaczej rządzonej. Widząc
zaś, że sprawujący władzę politycy zajmują się jedynie
bieżącym zarządzaniem, nie mając ani wizji, ani chęci naprawy
tego, co najbardziej uwierało i krzywdziło przeciętnego obywatela,
szukał alternatywy. Szukał na ślepo, po omacku, rozpaczliwie, aż
w końcu znalazł rozwiązanie najgorsze z możliwych. Ale nie było
przecież jego winą, że musiał szukać. I nie jest prawdą
popularne do dziś wśród zwolenników restauracji
starego porządku twierdzenie, jakoby społeczeństwo wybrało sobie
PiS z nudów, z przesytu i dla żartu, że zrobili to ludzie,
którym spowszedniały już czyste toalety i szybkie pociągi.
Co więcej, jest ono obraźliwe dla wielu wyborców, którzy
owego mitycznego pendolino nigdy nie widzieli na oczy, a komunikacja
zbiorowa, z którą mają na co dzień do czynienia, polega na
tym, że przez ich wioskę dwa razy na dobę przejeżdża zdezelowany
bus.
***
Gorzka
prawda jest taka, że mamy dziś półdyktaturę Jarosława
Kaczyńskiego, bo nie potrafiliśmy w warunkach demokracji stworzyć
państwa przyjaznego obywatelom i służącego ich interesowi,
państwa chroniącego słabszych przed krzywdą ze strony
silniejszych, a wszystkich – przed krzywdą ze strony organów
samego państwa. Obywateli zaś, którzy się na to uskarżali,
spotykało ze strony elit politycznych i medialnych niezrozumienie, krytyka, a czasem wręcz ledwo skrywana pogarda.
To
się musiało skończyć tak, jak się skończyło.
Każdy
więc, kto wypisuje dziś na sztandarach imię Piotra Szczęsnego,
musi zdawać sobie sprawę, że nakłada to na niego obowiązek nie
tylko walki i Polskę demokratyczną, ale i obowiązek sprzeciwu
wobec prób przywracania porządków sprzed 2015 roku.
Komu zależy na wolności, temu nie wolno jedynie chcieć, żeby było
tak, jak było, ten musi chcieć Polski lepszej. Sukces demokracji i
jej utrwalenie zagwarantuje jedynie budowa społeczeństwa wspólnoty
w miejsce społeczeństwa wyścigu, bezwarunkowe uznanie służebnej
roli polityków wobec wyborców, prymatu dobra wspólnego
nad interesem partykularnym i pierwszeństwa ochrony słabszych i
biedniejszych nad żądzą zysku możnych i wilczymi prawami
nieograniczonej niczym gry rynkowej. Tylko Polska oparta na takich
zasadach będzie mogła w przyszłości oprzeć się pokusie
ponownego oddania się we władzę tej czy innej barwy populistom i
autokratom.
Tylko
w takiej Polsce będzie można powiedzieć, że ofiara Piotra
Szczęsnego nie była ofiarą daremną.