Najpierw
Dobra Zmiana. Potem dziwny pucz w Turcji. Jeszcze później
Brexit.
A
teraz Donald Trump.
„Koniec
historii” Francisa Fukuyamy stoi u mnie na bibliotecznej półce.
Stoi i w kilka dni po amerykańskich wyborach sprawia wrażenie
książki tak samo przedpotopowej, jak stojące nieco wyżej
austro-węgierskie podręczniki akademickie mojego pradziadka.
Orbanizm, kaczyzm, ba, nawet Brexit od biedy można było uznać za
symptomy czegoś, co jeszcze da się powstrzymać. USA, ze swoimi
potężnymi rozmiarami i liczbą ludności, pozycją międzynarodową,
nieporównywalną z żadnym innym krajem siłą militarną, z
całą swoją, osłabioną po ostatnim kryzysie, ale nadal
niekwestionowaną potęgą ekonomiczną, to jednak państwo z
zupełnie innej ligi niż Węgry, Polska, czy nawet o wiele
silniejsza i bogatsza Wielka Brytania. Dojście do władzy Orbana
było kwestią lokalną w małym kraju, dojście do władzy
Kaczyńskiego – tak samo lokalnym (choć groźniejszym, bo
dotyczącym kraju kilka razy większego) zaburzeniem chwiejącego
się, ale wciąż istniejącego porządku. Dojście do władzy Trumpa
porządek ten zupełnie zmienia. Nie miejmy złudzeń: świat, który
zaczął się w roku 1989, kończy się definitywnie w 2016.
Wchodzimy w nową epokę. Jak na ironię, dzieje się to w samą
rocznicę obalenia Muru Berlińskiego.
W
amerykańskich lokalach wyborczych doszło do wydarzenia, które
być może od dawna potrafili sobie wyobrazić sami Amerykanie, ale
które dla reszty demokratycznego świata jest prawdziwym
szokiem. W kraju znanym z przestrzegania zasad poprawności
politycznej, od dawna rządzonym przez polityków przynajmniej
z grubsza poważnych i przewidywalnych, wygrał wybory osobnik
prezentujący w wypowiedziach publicznych nieskrywane chamstwo,
seksizm, rasizm i ksenofobię. Wygrał człowiek, którego
wiedza o świecie zewnętrznym wydaje się mniejsza niż wiedza
Ryszarda Petru o historii Polski. Facet, który w toku kampanii
wyborczej niejeden raz dał do zrozumienia, że całą tradycję
amerykańskiej polityki zagranicznej ostatnich kilkudziesięciu lat
chce wyrzucić na śmietnik.
Każdy
naród ma taką Dobrą Zmianę, jaką sobie stworzył. Rosjanie
i Turcy mają despotyczne reżimy, odpowiedzialne za przelew krwi i
trzymające przeciwników w więzieniach. Węgrzy – sprytnego
cynika grającego na wiele frontów i hordę neofaszystów
w parlamencie. My – puszących się jak pawie bogoojczyźnianych
fanfaronów ze skłonnością do patologicznej nekrolatrii.
Amerykanie
mają bajecznie bogatego prostaka, który wszedł na salony i
zapowiada cofnięcie ładu światowego o kilkadziesiąt lat.
Przypomnijmy:
Donald Trump za jedną z przyczyn obecnych problemów Stanów
Zjednoczonych uważa w ich nadmierne zaangażowanie w działania
podtrzymujące światowy system bezpieczeństwa. Utrzymywanie baz
wojskowych w różnych regionach świata, gwarancje dla
sojuszników, ponoszenie przez USA głównego ciężaru
finansowania działań całego paktu NATO, militarne zaangażowanie w
różne konflikty zbrojne – wszystko to, według Trumpa, za
dużo Amerykę kosztuje. My płacimy i giniemy, powiada
prezydent-elekt, nasi sojusznicy jadą na gapę, a przecież nas na
to nie stać, bo Stany są w ruinie i trzeba je z tej ruiny podnieść,
a to kosztuje.
Trumpowska
alternatywa dla obecnej sytuacji to ograniczenie obecności wojskowej
w krajach sojuszniczych i zdecydowanie łagodniejszy kurs wobec
pozostałych wielkich mocarstw, a przede wszystkim wobec Rosji. I
jest to najłagodniejsza wersja nowej amerykańskiej strategii.
Wersja skrajna to jakaś druga Jałta z udziałem Amerykanów,
Rosjan i Chińczyków, którzy ponad głowami reszty
świata określiliby granice nienaruszalnych stref wpływów.
Być może pisanie o takiej opcji to straszenie na wyrost, ale nie
jest ona niemożliwa. Nic dziwnego, że jednym z najbardziej
zadowolonych światowych przywódców jest dziś
prezydent Putin.
Zadziwiająca
jest w kontekście tego wszystkiego radość, jaka na wieść o
zwycięstwie kandydata Republikanów ogarnęła nasz obóz
prawicowy. O ile politycy wypowiadają się dość ostrożnie, bo -
jak przyznał sam minister Waszczykowski – o Trumpie niewiele
wiedzą, słabo go znają i nie mają z nim żadnych dyplomatycznych
kontaktów, o tyle publicyści z kręgu Dobrej Zmiany wpadli w
zachwyt. Jakby do nich nie docierało, że w ewentualnym nowym ładzie
międzynarodowym Polska wcale nie musi znaleźć się po tej stronie
granicy Wschodu i Zachodu, po której znajduje się obecnie.
Bezpieczeństwo Rzeczypospolitej najwyraźniej nie jest aż tak ważne
w obliczu porażki mitycznego „lewactwa” i „łże-elit” na
najważniejszym demokratycznym froncie świata. Niech sobie pada
system geopolityczny najkorzystniejszy dla Polski od trzystu lat -
najważniejsze, że oto „nasz” Trump pokonał „ich”
Clintonową.
W
cieszeniu się ze zwycięstwa Trumpa przoduje medium określające
samo siebie jako „nowoczesny portal ludzi myślących”, a
powszechnie uważane za pisowski cyfrowy odpowiednik „Trybuny
Ludu”. Przekonuje się tam czytelników, że wygrana Trumpa
martwi jedynie „skompromitowane elity, sprzedajne media i
zakłamanych dziennikarzy, banksterów i lichwiarzy,
neoliberałów i eurobiurokratów oraz szczególnie
pazernych na kasę celebrytów”, pisze się o „jazgocie
polskiej lewicy”, do której na przykład w tekście
niejakiego WB zaliczani są tacy lewicowcy jak Leszek Balcerowicz i
Tomasz Lis (sic!). Redaktor Stanisław Januszewski idzie jeszcze
dalej i wyraża radość, że „wraz z Clintonami przegrała
obsceniczna lewica obyczajowa, te wszystkie makabry ideologiczne w
rodzaju gender, aborcji jako prawa człowieka, jednopłciowe związki,
pornograficzne parady, gejowskie subkultury, ci wszyscy
quasi-antyfaszyści, farbowani antyrasiści, a w rzeczywistości
zakamuflowani totalniacy i bolszewicy” oraz „George Soros,
grandziarz finansowy, którego akurat Polakom nie trzeba
przedstawiać”, a który „wspiera niemal wszystkie dewiacje
polityczne, ideologiczne i obyczajowe”. Notabene, George Soros w
narracji prawicowej pełni od jakiegoś czasu rolę Belzebuba –
trudno ostatnio znaleźć jakiś tekst publicystyczny wspierający
kaczystów, w którym ów milioner nie pojawiłby
się jako sprawca wszelkiego zła na naszej planecie.
No
cóż, dla prawicowych publicystów, a pewnie i dla
sporej części ich czytelników, najwyraźniej kompletnie nie
ma znaczenia fakt, że już niedługo możemy być osamotnioną wyspą
pomiędzy Zachodem a Putinem, z zasobów obronnych mającą do
dyspozycji jedynie słabiutką armię regularną, obronę
terytorialną ministra Macierewicza i jego stada dronów
bojowych. Dla wielu zwolenników Dobrej Zmiany rzeczą znacznie
ważniejszą jest fakt, że przegrana pani Clinton to „katastrofalna
wręcz porażka światowej skrajnej lewicy, tej zakały ludzkości,
czyli zakamuflowanego bolszewizmu”. Możliwe wzmocnienie światowej
pozycji putinowskiego postbolszewizmu najwyraźniej „ludzi
myślących” nie rusza.
Krótkowzroczność
polskich zwolenników Trumpa jest dla mnie kompletnie
niezrozumiała. Nie zauważają oni albo nie chcą zauważać, że za
chwilę na naszych oczach może się rozpaść się układ, który
przez niemal trzy dekady gwarantował Polsce bezpieczeństwo
zewnętrzne i demokratyczny model polityki wewnętrznej. Pal diabli
ów model – kto popiera obecne działania PiS-u i chodzi pod
rękę z nacjonalistami, ten sam daje dowód, że zasady
systemu demokratycznego ma za nic. Ale nagły zanik strachu przed
Putinem naprawdę zaskakuje. Kibicowanie Trumpowi, kibicowanie
nacjonalistom francuskim, którzy za parę miesięcy mogą
wygrać wybory i rozpocząć faktyczny demontaż Unii Europejskiej,
jest przejawem skrajnej głupoty. Takiej samej, jak bezrefleksyjne
popieranie polityki obecnego rządu, izolującej nas od Europy
Zachodniej, która może być za chwile jedynym rzeczywistym
gwarantem naszego bezpieczeństwa.
Polska prawica, upojona zwycięstwem i odwetem, ogłuchła na
wszelkie sygnały ostrzegawcze. Słyszy tylko to, co potwierdza jej
diagnozy i usprawiedliwia jej działania. Założyła na uszy
słuchawki i słucha na cały regulator pieśni śpiewanych przez
Prezesa z towarzyszeniem chóru pomazańców i wasali.
Żaden inny dźwięk do niej nie dociera.
Kto
bowiem nie ogłuchł, kto ma uszy otwarte, ten umie poprzez wycie
wichru historii usłyszeć coraz głośniejszą upiorną wyliczankę,
tym wyraźniej słyszalną, im szybciej świat zmierza ku coraz
bardziej niepewnej i niebezpiecznej przyszłości. Wyliczankę
brzmiącą jak głośny szept zjawy z japońskiego horroru:
Putin,
Orban, Erdogan. Kaczyński, Brexit, Trump.
Trump,
Trump, misia bela, Trump, Trump…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz