Profesor
Jerzy Kochanowski został pobity w warszawskim tramwaju, gdyż
ośmielił się ze swoim niemieckim znajomym rozmawiać po niemiecku,
czym najwyraźniej obraził uczucia patriotyczne jednego ze
współpasażerów. Został więc w sposób szybki
i stanowczy pouczony, że w nowej Polsce tak nie wolno.
Co
ciekawe, napastnikowi chodziło chyba właśnie o to, że polski
profesor kala swe polskie usta obca mową. Mając bowiem pod ręką
Niemca (którego mógłby przecież hurtowo natłuc po
twarzy za Krzyżaków, elektorów brandenburskich,
rozbiory, hakatę, zburzenie Kalisza, wszystkie ofiary ostatniej
wojny, gazociąg Nordstream i sprowadzenie do Europy miliona Arabów,
słowem – za całokształt), agresywny osobnik obrał sobie za cel
Polaka, mimo że ów Niemiec także po polsku nie mówił.
Wzmożony patriotycznie przedstawiciel Narodu Polskiego był jednak
na tyle wyrozumiały, że pozwolił Niemcowi odzywać się w tramwaju
po niemiecku. Niech mu tam, w końcu nie jego wina, że się biedak
urodził się po niewłaściwej stronie Odry i musi od dziecka mówić
w tym obrażającym polskie uczucia narodowe języku. Ale żeby
Polak, tak po prostu, w miejscu publicznym, w którym mogą go
usłyszeć dzieci?! Nigdy!!! Nie będzie jeden z drugim profesorek
pluł nam w twarz!
***
Edukacja
patriotyczna, solidarnie aplikowana społeczeństwu przez Dobrą
Zmianę i ONR, idzie w lud, a lud niesie kaganek oświaty pomiędzy
dziwnie opornych na nią inteligentów. Od dziś już wiadomo,
że w narodowym, polskim, „dobrze zmienionym” (formalnie jeszcze
podlegającym p. Gronkiewicz-Waltz, ale już niedługo, niedługo…)
tramwaju nie wolno mówić po niemiecku. A kto się będzie
upierał i mówić nie przestanie, temu Suweren wytłumaczy
ręcznie, że mu się to nie podoba. A że tłumaczenie ręczne jest
niezgodne z prawem? No i co z tego? Sam marszałek-senior Terlecki
powiedział przecież, że wola narodu, pardon, Narodu, stoi ponad
prawem. Poza tym skoro mógł się minister Ziobro wstawić za
ludźmi, którzy z pobudek patriotycznych zdewastowali nagrobek
Bieruta, to dlaczego miałby się nie ująć za patriotą, który
zdewastuje czyjąś bezczelnie szwargoczącą po niemiecku gębę?
Niektórzy
nasi „patrioci” najchętniej w ogóle zabroniliby mówić
na ulicy w języku innym niż polski. Niedawno na gdańskim lotnisku
część pasażerów pokrzykiwała na jakiegoś Anglika, który
był na tyle niemądry, że odezwał się na terenie Najjaśniejszej
Rzeczpospolitej w swojej mowie ojczystej, że powinien mówić
po polsku, bo „tu jest Polska”. Anglicy jak wiadomo zdradzili nas
w roku 1939, zdradzili nas Jałcie, a ostatnio zdradzili nas po raz
trzeci, uciekając z Unii Europejskiej akurat wtedy, gdy mogli w niej
być największym sojusznikiem podnoszącego Najjaśniejszą z kolan
i ruiny rządu, trudno więc wymagać od prawdziwego polskiego
patrioty, żeby tolerował mówienie w Polsce po angielsku.
Obawiam
się też, że w obecnej sytuacji używania własnych języków
powinni unikać także Rosjanie (bo carowie, Katyń i Smoleńsk),
Litwini (bo nie chcą, chamy, klękać przed polskim panem, co im
swego czasu grzecznie doradzili kibole Lecha Poznań), Francuzi (bo
kolaborowali z Hitlerem, a papież musiał ich pytać, co zrobili ze
swoim chrztem), Ukraińcy (bo Lwów i Wołyń), Żydzi (bo
Soros, Michnik, Jedwabne i „lobby żydowskie”), Białorusini (bo
sobie kiedyś wybrali Łukaszenkę) i Ślązacy (bo to zakamuflowana
opcja wiadomo jaka). Wszyscy inni w zasadzie też powinni iść na
szybki kurs polskiego, jeśli bowiem łysi obrońcy sprawy narodowej
pobili Chilijczyka, bo w ich pojęciu wyglądał jak Arab, to mogą
też pobić Słowaka, bo mówi językiem jakoś tak trochę
podobnym do rosyjskiego. A znaleźliby się i tacy, którzy
przestawiliby nos nawet bratankowi Węgrowi. Przecież tylko człowiek
proszący się o kłopoty wydaje z siebie za granicą taki zestaw
dźwięków!
Cudzoziemcy
mogący od biedy wyglądać na Polaków powinni się więc
pilnie uczyć języka polskiego, i to im w zasadzie powinno wystarczyć
za ochronę przed żywiołem narodowym. Ci, którzy nijak nie
dadzą rady udawać rdzennych Słowian, mają problem dużo większy.
W zasadzie już dziś należałoby wyrażać podziw i uznanie dla
wszystkich Hindusów, Arabów, Chińczyków i
przedstawicieli innych nacji kolorowych, którzy jeszcze z
Polski nie wyjechali, a przynajmniej nie są spakowani. Atmosfera
jest bowiem gęsta, a tolerancja dla zachowań rasistowskich bardzo
wyraźna.
Po
Warszawie jeździ sobie na przykład metrem pan w czarnej koszulce,
który zaczepia osoby wyglądające z cudzoziemska i
kategorycznie żąda od nich natychmiastowego opuszczenia granic
Polski. Ostatnio oberwało się od niego – na szczęście tylko
słownie, jeden z pasażerów zachował się jak trzeba i nie
dopuścił do rękoczynów – dwóm Azjatkom. Obrońcę
polskości wyprowadziła ochrona w asyście policji. Jednak niewiele
później ten sam osobnik, w tym samym metrze, zaatakował
grupę rodowitych Polaków, którym próbował
wmówić, że są obywatelami państw bałkańskich (!), a gdy
ci zaprotestowali, zmusił jednego z nich do odśpiewania „Mazurka
Dąbrowskiego”. Tym razem napadniętym udało się uciec z wagonu,
napastnik zaś nie zdążył wysiąść, i chyba tylko to zapobiegło
fizycznej konfrontacji. Jak widać, narodowi aktywiści czują się
całkowicie bezkarni: człowiek, który odczuwałby choć
trochę respektu wobec organów państwa, po ich interwencji raczej nie
kontynuowałby swojej krucjaty, i to w tym samym miejscu, z którego
go przed chwilą wygoniono.
Wszystko
to, jak zwykle u nas bywa, ma swój aspekt bareiczny. W
Lublinie można kupić „prawdziwy kebab u prawdziwego Polaka”.
Odpowiednikiem tego czegoś mógłby być chyba tylko
sprzedawany w Stambule czy innym Izmirze „prawdziwy bigos u
prawdziwego Turka”. Narodowa kebabownia reklamuje się oczywiście
z użyciem biało-czerwonych barw, które mają przyciągnąć
głodnych oenerowców i wszechpolaków. W Krakowie z
kolei zorganizowano w letnim namiocie należącym do innej kebabowni…
koncert muzyki neofaszystowskiej! Przepraszam, tożsamościowej.
Impreza dla amatorów piosenek o wyższości białej rasy
została w końcu przerwana przez policję, ale bynajmniej nie z
powodu propagowania zbrodniczej ideologii, ale ze względu na
zakłócanie ciszy nocnej. Dziennikarze odnotowali przy okazji,
że większość publiczności stanowili półnadzy mężczyźni.
Najwyraźniej prawdziwy patriota to patriota półgoły, a ci
noszący na sobie dumnie „odzież patriotyczną” to jakiś, nie
przymierzając, gorszy sort Polaków.
O
ile jednak podobne wydarzenia wywołują uśmiech politowania, o tyle
ogólna atmosfera w Polsce absolutnie nie skłania do śmiechu.
Okazuje się, że już nawet nie trzeba tatuować sobie na piersiach
znaku Polski Walczącej, zakładać koszulek z rotmistrzem Pileckim
ani wstępować do ONR-u, aby czuć się upoważnionym do
decydowania, komu wolno jeździć metrem, kto może mówić w
tramwaju po niemiecku, a kto powinien natychmiast wynosić się z
Polski. Okazuje się, że – za cichym przyzwoleniem władz – byle
lump może pobić, opluć i nawyzywać cudzoziemca (a czasem i innego
Polaka) od najgorszych, i przedstawić to jako czyn patriotyczny.
Ostrzegano, i to wielokrotnie, że polityka tolerancji dla postaw
ksenofobicznych i obłaskawiania skrajnej prawicy tym właśnie się
skończy.
Sprawa
profesora Kochanowskiego pokazuje, że na dobrą sprawę nikt nie
może dzisiaj czuć się bezpieczny. Pokazuje też niestety skalę
przyzwolenia na podobne ekscesy, przyzwolenia widocznego głównie
wśród zwolenników obecnej władzy. Redaktor naczelny
Niezależnej.pl pochwalił ostatnio Polaków, że przez całe
lata po wojnie zachowywali się wobec Niemców powściągliwie,
i „dopiero teraz ktoś dostał w twarz za mówienie po
niemiecku”. Na forach internetowych dominują głosy bagatelizujące
całe zdarzenie na przemian z oskarżeniami o „lewacką
prowokację”. Najwyraźniej niektórzy internauci wierzą w
to, że profesor pobił się sam, ewentualnie że w ogóle nikt
nikogo nie pobił, a plaster na głowie profesora służy… ukryciu
faktu, że nie ma pod nim żadnej rany. A nawet gdyby była, piszą
zwolennicy prawicy, to co z tego? A bo to jeden raz ktoś kogoś po
pijaku strzeli w pysk?
Padają
też określenia takie jak „profesorek” czy „inteligencik” i
mniej lub bardziej zawoalowane oskarżenia o agenturalność. W końcu
ktoś, kto był wykładowcą w Jenie, przyjaźni się z Niemcami i
gada w tramwaju po niemiecku, musi być co najmniej niemieckim
agentem wpływu.
***
Suweren,
głosem podpitego chama w tramwaju, oznajmił, że nie podoba mu się
język niemiecki. Biada
od tej chwili wszystkim profesorom mówiącym po niemiecku,
biada pani prezydentowej, która wciąż uczy tego języka i
nie wydaje mi się, żeby podczas zajęć wypowiadała się tylko i
wyłącznie po polsku. Niech się mają na baczności wszyscy inni
germaniści w tym kraju, albowiem każde niemieckie słowo będzie im
policzone.
Parę
miesięcy temu młodzi „patrioci” ustawili przy wjeździe do
Bydgoszczy świńskie łby na kijach i tablice z przekreślonym
półksiężycem. Wszystko wskazuje na to, że niedługo
doczekamy się w tramwajach wątpliwych ozdób w postaci tzw. wlepek z napisem „Deutsch sprechen verboten”. Możliwe też, że dziarscy chłopcy spod znaku falangi
skorzystają ze sprawdzonych wzorów, i obok drzwi
wejściowych do pojazdów komunikacji miejskiej zaczną przyklejać inne wlepki, sporo większe, z napisem „tylko dla Polaków”.
Albo jeszcze lepiej: „nur für Polen”. Żeby żaden stojący
na przystanku Niemiec ani jego kumpel profesorek nie mieli
wątpliwości, że to do nich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz