Biedny
ten nasz Pan Prezydent!
A to
demonstranci na niego krzyczą i nazywają marionetką, a to mająca
się za artystkę celebrytka pokaże mu niby niechcący, co ma – w
opinii własnej lub swoich PR-owców – najlepszego, a to
zrobi publicznie dziwną minę, nad którą się potem znęcają
media gorszego sortu. A teraz jeszcze ta intronizacja!
Do
tej pory na polu rządzenia Rzeczpospolitą miał bowiem p. Duda nad
sobą tylko Prezesa, coraz częściej zwanego Naczelnikiem. Od
tygodnia oficjalnie ma jeszcze Króla i Pana – Joszuę z
Nazaretu.
Oczywiście
– osobistym Królem i Panem Andrzeja Dudy, jako osoby
prywatnej wyznającej chrześcijaństwo, Joszua z Nazaretu był od
dawna, od wczorajszego wszakże popołudnia jest nim również
w kategoriach oficjalnych. W sobotę bowiem, jak stwierdza Akt
Jubileuszowy Przyjęcia Jezusa Chrystusa za Króla i Pana,
odczytany w Krakowie przez arcybiskupa Gądeckiego, „Polska w
1050-rocznicę swojego Chrztu uroczyście uznała królowanie
Jezusa Chrystusa”. Sam zaś początek Aktu Jubileuszowego nie
pozostawia złudzeń, co do tego, kto przyjmuje Jezusa za Króla
i Pana: robimy to „my, Polacy”, którzy „stajemy przed
Nim wraz ze swoimi władzami duchownymi i świeckimi, by uznać Jego
panowanie nad Polską” i „zawierzyć i poświęcić Mu naszą
Ojczyznę i cały Naród”.
Nie
ma tu, jak widać, żadnej możliwości wyboru dla tych, którzy
z jakichś powodów nie chcą przyjąć Jezusa jako Króla
i Pana, choćby dlatego, że mają jakiegoś innego Króla i
Pana, nie chcą mieć żadnego albo w żadnego nie wierzą. Nie pada
tu sformułowanie „my, katolicy polscy”, czy nawet „my,
chrześcijanie polscy”, nie istnieje żadne rozróżnienie
świeckiego i świętego, państwa i religii, rzymskich katolików
i reszty. „My, Polacy” to my, Polacy, i kropka. Włącznie z
ateistą postkomunistycznym Jerzym Urbanem i ateistą
postsolidarnościowym Janem Hartmanem. A może i z
Tatarem-muzułmaninem Selimem Chazbijewiczem, który co prawda
nie jest ani narodowości polskiej, ani wyznania katolickiego, ale
jako polski obywatel z pewnością jest cząstką „naszej
Ojczyzny”. A poza tym jest autorem wierszowanego panegiryku na
cześć Prezesa, co w dobie obecnej daje mu plus pięćset punktów
do pełnej polskości nawet u naszych najbardziej katolickich
konserwatystów.
I
nie ma przebacz – sam Pan Prezydent, osobą własną oficjalnie w
sanktuarium stając, w imieniu przywoływanych w Akcie „władz
świeckich” panowanie Jezusa Chrystusa uznał. Konstytucja co
prawda uczestnictwa Prezydenta RP w takich aktach nie przewiduje, ale
czymże jest konstytucja wobec Mocy Bożej i woli Suwerena?
***
Trzeba
przyznać, że Episkopat Polski bardzo się postarał, żeby w
kwestii intronizacji Chrystusa pogodzić wykluczające się racje
kościelno-teologiczne i katolicko-patriotyczne. Gremium to przez
lata twierdziło, że robienie z Chrystusa, określanego w pismach
chrześcijańskich jako Król Wszechświata, króla tylko
i wyłącznie jednego kraju raczej by umniejszało znaczenie tego
królowania, niż powiększało. Ponieważ zaś Episkopat nigdy
nie przyznaje się do tego, że zmienia w jakiejś kwestii zdanie (a
w tej akurat zmienił je nieoczekiwanie tuż po przejęciu władzy
przez Dobrą Zmianę), Akt Jubileuszowy sformułowano w taki sposób,
żeby w jego tytule nie było wyrażeń takich jak „intronizacja
Jezusa” czy „król Polski”. W tekście mamy jednak do
czynienia z faktyczną intronizacją. Króla i Pana uznaje tu
przecież „Polska”, w osobach „nas, Polaków”, a w
szczególności naszych „władz świeckich”! Pada też
kilkukrotnie sformułowanie o królowaniu Jezusa „w Narodzie
i Państwie Polskim”, a dodatkowo pojawia się postulat, aby władze
tego narodu i państwa „stanowiły prawa zgodne z Jego nauką”.
Czyli niby nie tylko nasz ten Król, ale jednak przede
wszystkim nasz. Niby tylko w sferze duchowej, ale z postulowanym
(przyrzeczonym przez Prezydenta RP???) wpływem na stanowienie praw
świeckich.
Tak
więc Akt Jubileuszowy jednocześnie intronizacją jest i nie jest.
Dla subtelnych doktorów teologii nie jest, dla prostych
wyznawców, rzeszy szeregowych księży, polityków
prawicy i wielu publicystów jak najbardziej jest. O
„ogłoszeniu Jezusa królem Polski” napisały i powiedziały
– choć oczywiście w różnej tonacji – media wszystkich
barw, od „Naszego Dziennika” po „Trybunę”. W opinii
przeciętnego Polaka, nie rozumiejącego teologicznych niuansów,
a wiedzę o świecie czerpiącego z intelektualnie coraz płytszych
polskich mediów, takiego właśnie aktu dokonano: do miękkiego
tronu Prezesa, obok którego stoi niezbyt wygodny zydel
prezydencki, dobudowaliśmy ozdobne nadtronie dla Króla.
Polskiego Króla.
O to
chyba zresztą chodziło: o utrwalenie w świadomości społecznej
coraz ściślejszego zrostu tego, co państwowe, z tym, co kościelne.
Akt Jubileuszowy został sformułowany w taki sposób, żeby
Polak-ateista, Polak-buddysta i Polak- agnostyk (w tym operator
Wolnego Drona, który zawsze z przekonaniem się do wyznawania
konkretnej religii miał kłopot) odnieśli wrażenie, że albo się
do koronowania Chrystusa przyłączą, choćby nawet w Niego nie
wierzyli (bo przecież „my, Polacy”, „cały Naród i
Państwo”), albo ich przynależność do polskiej wspólnoty
będzie co najmniej wadliwa. I wrażenia tego nie zmieniły dość
spokojne i pojednawcze homilie „intronizacyjnego” biskupa Czai i
kardynała metropolity Dziwisza. Książęta Kościoła i książęta
nowej władzy nie mają oporów przed poświęceniem poczucia
bezpieczeństwa i zakorzenienia we własnym kraju innowierców
i mniejszości narodowych na ołtarzu Dobrej Zmiany. Znacznie
bardziej obchodzi dziś jednych i drugich zakorzenienie się tam,
gdzie jest rząd dusz i rząd ciał. W pałacach biskupich i w
pałacach rządowych. A na łagiewnickiej intronizacji bez
intronizacji zyskuje przecież politycznie i Kościół, i
władza.
Dla
Kościoła obecność przedstawicieli władz państwowych, dodatkowo
poświadczona w samym Akcie, to doskonały element nacisku na te
władze. Jak pokazały wydarzenia związane z Czarnym Protestem,
kaczyści w kwestiach ideologicznych potrafią się cofnąć pod
naciskiem społecznym, i to mimo krzyków i wściekłości
ultrakonserwatystów z okolic „Frondy” czy Ordo Iuris.
Widać było, że Prezes, zaskoczony rozmiarami kobiecych
demonstracji, na chwilę kompletnie się pogubił i zrobił kilka
kroków do tyłu.
Intronizacja
wybudowała jednak za jego plecami mur, którego nie będzie on
mógł obalić ani przezeń przeskoczyć bez narażenia się na
pomruki niezadowolenia ze strony Episkopatu. Skoro bowiem
przedstawiciele struktur państwowych w Łagiewnikach byli, modlili
się, uczestniczyli w odczytywaniu Aktu, odpowiadali na wezwania
modlitewne - mogą powiedzieć purpuraci - to niech się teraz
zachowują stosownie do tego, co publicznie zadeklarowali: niech
postępują wedle woli Króla i Pana. A wolę Króla i
Pana przekazuje nam Magisterium Kościoła za pośrednictwem
kapłanów. Kapłani nasi zaś od dawna domagają się zakazu
handlu w niedzielę, zakazu zapładniania metodą in vitro,
zaostrzenia prawa aborcyjnego (choć nie aż takiego zaostrzenia,
jakie zaproponowali ostatnio obywatele z Ordo Iris), pojawiał się
parę razy pomysł uczynienia Wielkiego Piątku oficjalnym świętem,
otwarta niedawno z wielką pompą (i również przy udziale
Pana Prezydenta) Świątynia Opatrzności Bożej nadal wymaga dużych
nakładów finansowych… Okazji do rozliczania rządzących z
posłuszeństwa wobec „króla Polski” z pewnością
biskupom nie zabraknie.
Kościół
zdjął sobie także z głowy kłopot z aktywnością tak zwanych
ruchów intronizacyjnych. Gdyby nie Akt Jubileuszowy, ulicami
nadal chodziłyby procesjonalnie grupy ludzi okutanych w czerwone
płaszcze, dzierżących transparenty z napisami „Jezus Chrystus
Królem Polski” i „żądamy intronizacji Chrystusa”, a
biedny biskup Czaja nie mógłby wreszcie odpocząć i zająć
się innymi sprawami.
Ale
i rządzący zyskują. Pokazanie się na intronizacji p. Dudy i kilku
ministrów z pewnością spodobało się najbardziej
konserwatywnej części pisowskiego elektoratu i jego medialnym
emanacjom, przeróżnym Terlikowskim i Górnym, którzy
od dawna postulują budowę nad Wisłą Katolickiego Państwa Narodu
Polskiego. Gdyby prezydenta i ministrów w Łagiewnikach nie
było, władza byłaby zapewne atakowana z tej strony i oskarżana o
sprzeniewierzenie się ideałom katolickim, lekceważenie głosu
Suwerena i posłannictwa „obozu patriotycznego”. Bo przecież nie
tylko Episkopat, ale i PiS miał kłopoty z demonstracjami
intronizatorów, którzy dotarli już w tym roku pod
Pałac Prezydencki, mogliby zaś, o zgrozo, dotrzeć także pod dom
samego Prezesa. Prezes ma zaś wystarczająco dużo zmartwień z
powodu złośliwie co i rusz demonstrującego lewactwa i nie
potrzebuje, żeby mu jeszcze brykała prawa strona.
Konsekwentne
trzymanie się sutanny jest dla obecnych władz także gwarancją
utrzymania poparcia Kościoła w trakcie kampanii wyborczych i
neutralności w sytuacjach kontrowersyjnych. Póki Dobra Zmiana
stroi się w szaty obrońców wiary katolickiej, póty
władze duchowne będą ją popierać, bez tego zaś poparcia nie ma
ona co liczyć na utrzymanie władzy drogą normalnych wyborów.
O
tym wszystkim dużo się pisze i mówi, rzadko jednak można
przeczytać o kwestii być może dla Prezesa i jego ludzi
najważniejszej. Akt Jubileuszowy fantastycznie wpisuje się bowiem w
stworzoną na użytek Dobrej Zmiany koncepcję historii Polski, wedle
której dopiero władza Prezesa jest początkiem istnienia
nowej, prawdziwej, narodowej i patriotycznej Polski naszych –
Suwerena - marzeń. Z formalnym uprawomocnieniem nowego porządku PiS
musi poczekać do chwili zdobycia większości konstytucyjnej (której
może nie zdobyć nigdy – omnipotencja Jarosława Kaczyńskiego na
szczęście nie sięga tak daleko, żeby mógł on dowolnie
ustalać wyniki wyborów), póki co uprawomocnia się go
na chama, wybierając sobie wedle własnego widzimisię przepisy,
których się łaskawie będzie przestrzegać i wyroki, które
się łaskawie będzie respektować i publikować. Dobra Zmiana wciąż
więc natrafia na przeszkody na polu prawnym, na polu symbolicznym
może sobie jednak hasać do woli. Prezes zapoczątkowuje nową erę
w historii Najjaśniejszej.
A
skoro mamy nową erę w historii, należy przekreślić wszystko, co
było przed nią. Ci, którzy mają dziś więcej niż 40 lat,
pamiętają to z autopsji: w czasach PRL można było odnieść
wrażenie, że przed rokiem 1944 w ogóle żadnej Polski nie
było, a jeśli była, to bardzo wybrakowana. PiS próbuje
stworzyć wrażenie, że Polska zaczyna się dzisiaj. Stąd usuwanie
w cień prawdziwych bohaterów podziemnej „Solidarności” i
wstawianie w to miejsce własnych, stąd kreowanie Lecha Kaczyńskiego
na najwybitniejszego męża stanu w dziejach kraju (równać
się z nim może jedynie żyjący brat bliźniak), stąd nienawistna
retoryka wobec grupy odsuniętej od władzy i wszystkich, którzy
tę grupę popierają lub byli z nią w jakikolwiek sposób
związani, stąd wreszcie uświęcenie ofiar katastrofy smoleńskiej
obowiązkowym apelem poległych. To, co legło u fundamentów
Dobrej Zmiany ma być święte i ponadczasowe, a wszystko inne traci
ważność. Dlatego wszelkie akty symboliczne, które miały
miejsce przed rokiem 2015, trzeba powtórzyć, aby odzyskały
swoją moc, tym razem z nadania Centralnego Ośrodka Dyspozycji
Politycznej.
Grzebie
się więc z niewiarygodną pompą po kolei wszystkich ekshumowanych
Żołnierzy Wyklętych, przepędzając z ich pogrzebów
przedstawicieli opozycji, bo dopiero te pogrzeby, odbyte bez udziału
„komunistów i złodziei”, nadają ich kultowi właściwą
rangę – choć przecież święto 1 marca ustanowił prezydent
Komorowski. Tworzy się Radę Mediów Narodowych, bo wyjęcie
PR i TVP spod władzy jeszcze nie odzyskanej Krajowej Rady Radiofonii
i Telewizji to symboliczny początek nowych, patriotycznych,
narodowych mediów publicznych – choć przecież media
publiczne (od samego początku rozdrapywane politycznie, ale do roku
2015 nieporównywalnie bardziej obiektywne niż dzisiejsze)
istnieją od ćwierć wieku. Obchodzi się wszystkie rocznice
związane z „poległym” bratem Prezesa, bo jego dokonania są
pisanymi przez ducha Historii zapowiedziami Dobrej Zmiany, tak jak
biblijne proroctwa miały być zapowiedziami życia i dzieła
Chrystusa.
A
jeśli tak, to jak można by było nie dokonać nowej intronizacji
Joszui z Nazaretu? Intronizacji zatwierdzającej wszystkie poprzednie
mocą woli Suwerena, który rok temu unieważnił przecież
całą dotychczasową historię Polski, w tym również
wszelkie boskie i ludzkie intronizacje?
Tak,
intronizacja była niezbędna. Intronizacja z udziałem prezydenta
Dudy, którego obecność była swego rodzaju pieczątką,
przybitą na Akcie Jubileuszowym przez Prezesa Najjaśniejszej
Rzeczypospolitej. Nawet Chrystus Król musiał się poddać
Dobrej Zmianie.
***
Nie
wiem, co bym zrobił, gdybym to ja był Joszuą z Nazaretu, i gdyby
to mnie Polacy obdarowali nieoczekiwanie koroną swojego kraju.
Prawdziwy, cielesny Joszua nigdy nie zdradzał predylekcji do
wkładania na głowę korony innej niż cierniowa. „Królestwo
Moje nie jest z tego świata”, mawiał. Jeśliby się zgodził, to
chyba tylko z grzeczności.
Gdybym
zaś był jakimś Jego niebieskim doradcą, doradzałbym Mu poważne
zastanowienie się.
Dano
Mu bowiem pod berło kraj, w którym osoba pełniąca formalnie
funkcję głowy państwa okrasiła uroczystość desygnacji premiera
uniżoną laudacją na cześć prezesa partii rządzącej. Kraj, w
którym ta sama osoba zaszczyciła swoją obecnością galę
rocznicową prymitywnego tabloidu, podczas której artystka z
bardzo pośledniej półki pokazała owej osobie niemal gołe
pośladki, i obóz rządowo-prezydencki uznał to za rzecz
normalną. Dano Mu kraj, w którym posłanka partii rządzącej
postuluje lojalki i deportacje dla ateistów, a cudzoziemcom z
sąsiedniego kraju najchętniej kazałaby się obowiązkowo spowiadać
z poglądów politycznych. Kraj, w którym prezes partii
rządzącej i faktyczny dyktator oskarża przedsiębiorców
prywatnych o to, że celowo sabotują własną działalność
gospodarczą z pobudek antypaństwowych. Państwo, w którym
faktyczną pierwszą osobą jest szeregowy poseł, drugą –
szeregowy minister, trzecią ojciec zakonny, a prezydent i premier są
daleko za nimi. Państwo, którego władze w pełnej gali czczą
czternastą (okrągłą???) rocznicę wyboru nieżyjącego prezydenta
kraju na prezydenta stolicy.
Dano
Mu pod berło kraj, w którym znany profesor, do tej pory
kojarzony z opozycją, składa nagle publiczną samokrytykę i
wygłasza pochwałę władz państwowych, a ojciec redemptorysta,
dyrektor prorządowego, ultrakonserwatywnego radia katolickiego,
który zapewne od lat nie był na dworcu kolejowym, dostaje
nagrodę za zasługi dla ochrony kolei państwowych. Państwo,
którego premier właśnie ogłosiła, że organizacje
pozarządowe powinny być – i będą! - finansowane przez rząd,
którego minister środowiska wierzy w smugi chemiczne, a
minister obrony – w broń elektromagnetyczną i którego
władze określają ofiary wypadku lotniczego mianem poległych.
Ofiarowano Mu koronę kraju w którym drukuje się tylko te
akty prawne, które podobają się rządowi, dowody zdobyte
bezprawnie mogą być wykorzystywane w sądach, a prokuratorzy mogą
w świetle prawa bezkarnie wymuszać zeznania, o ile nie zabiją lub
trwale nie uszkodzą przesłuchiwanego. Byleby przekonali sąd i
przełożonych, że działali w interesie społecznym.
Polska
to dziś tragikomedia. Naprawdę chcesz, Jezu, takiego królestwa?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz