Dobra
Zmiana najwyraźniej zajęła się nawet pogodą. Ostatnie lato
dogorywającej III RP było aż do przesady słoneczne i gorące, jak
większość wakacji po 1989 roku. Pierwsze lato nowej Polski
przypomina wakacje w peerelu. Pochmurne, niezbyt ciepłe, chwilami
mokre i wręcz zimne. Przeklinają je właściciele nadmorskich
pensjonatów i ośrodków wczasowych, przeklinają je
tłumy turystów, którzy po zeszłorocznym
śródziemnomorskim sierpniu zaryzykowali wczasy w kraju.
Pierwsze lato nowej Polski jest wspomnieniem tej sprzed 1989 roku,
tak jak i ona sama przypomina nieco późny PRL.
Tak
jak rok temu, tak i teraz pogoda koresponduje ze stanem społecznej
aktywności. Rok temu zaprzysięgał się prezydent Duda. U wielu –
wbrew pozorom nie tylko u zwolenników Prawa i Sprawiedliwości
- budził nadzieję na nowy styl i nowe otwarcie. Dziś wiemy, że
tak jak obecne lato przypomina te sprzed globalnego ocieplenia, tak
obecny prezydent przypomina swoich poprzedników z Polski
Ludowej, zwanych wówczas przewodniczącymi Rady Państwa.
Instytucja ta, reprezentowana przez swojego szefa, formalnie była
kolegialną głową państwa, faktycznie zaś była jedynie
notariuszem decyzji zapadających w gabinetach Komitetu Centralnego.
Prezydent Duda pełni taką samą funkcję, z tym, że KC jest dziś
mniej sformalizowane. W pisowskich projektach zmian ustrojowych jego
odpowiednik nazywany jest po prostu centrum dyspozycji politycznej, w
rzeczywistości znajduje się w labiryncie neuronów i szarych
komórek w głowie Prezesa. I chyba tylko u Prezesa budzi dziś
Pan Prezydent jakąkolwiek nadzieję. W pierwszy rzędzie tę, że –
mimo, iż wciąż ma taką konstytucyjną możliwość (ba, nawet
powinność!) - nie zerwie się ze smyczy.
Rok
temu, w upale i słonecznym blasku, trwała kampania parlamentarna,
ścierały się różne koncepcje, również różne
koncepcje Zmiany, bo czy tego chcą czy nie chcą dość żałosne
figury rządzące dziś politycznym centrum, Zmiana jako taka była w
Polsce autentycznym pragnieniem milionów, bynajmniej nie tylko
tych głosujących na partię Prezesa. Skądś się przecież wziął
Kukiz i jego program radykalnej zmiany ordynacji wyborczej, skądś
się wzięli socjaldemokraci z Razem, nie był przypadkiem ani wysyp
libertariańskich „kuców”, ani nagłe zaludnienie ulic
przez ciemny i niebezpieczny żywioł nacjonalistyczny.
Po
omacku, wybierając rozsądnie lub całkowicie nierozsądnie,
szukaliśmy czegoś nowego. Jedni z nas, widząc coraz większe
oderwanie elit od reszty społeczeństwa, podążali za pragnieniem
sprawiedliwości i godności dla wszystkich warstw społecznych, inni
mieli poczucie deficytu wolności ekonomicznej i niezrozumiałej
opresji ze strony bezdusznych organów własnego przecież
państwa, jeszcze inni lekarstwa na osobiste i zbiorowe lęki, na
obawę przed społecznym wykluczeniem, wojną, terroryzmem, starciem
kultur, szukali w plemiennych rytuałach faszyzujących ruchów
„patriotycznych”. Wbrew pozorom w każdej z tych grup można było
spotkać wyborców różnych partii opozycyjnych.
Ugrupowania mainstreamu miały na to jedną odpowiedź: ledwo
skrywaną pogardę dla wszystkich, którzy sprzeciwiali się
kontynuacji dotychczasowych rządów i nie rozumieli dziejowej
misji Platformy i jej sojuszników. Media prorządowe,
politycy, ekonomiści mówili o „gówniarzach”,
„frustratach” i „nieudacznikach, których Polska być
może nie potrzebuje”, radzono skorzystać z „szansy emigracji”.
W zamian za utrzymanie władzy obiecywano spełnienie postulatów
PiS-u, Razem, Kukiza i Nowoczesnej razem wziętych, nie zauważając,
że po pierwsze społeczeństwo widzi, że się one wzajemnie
wykluczają, po drugie – zapamiętało, że przed wyborem Andrzeja
Dudy ta sama Platforma publicznie wyśmiewała te postulaty jako
niedorzeczne.
Z
tego fermentu, z tego bulgotania społecznej magmy wziął się PiS u
władzy. I także wielu ludziom dawał nadzieję. Jednym – że
Dobra Zmiana w istocie będzie dobra. Innym – że niezależnie od
tego, jak zła będzie, fundamentów demokracji jednak nie
ruszy. Że Prezes będzie naszym prawicowym Justinem Trudeau:
spróbuje wyczyścić system z tego, co jego zdaniem nie służy
dobru kraju i obywateli, zachowując jednocześnie to wszystko, co
zabezpiecza prawa i wolności, rozwój gospodarczy i dobrą
jakość kontaktów międzynarodowych.
***
Dziś
zamiast nadziei i fermentu mamy apatię pod zamglonym i chłodnym
sierpniowym niebem. Dziś już wiadomo, że rządzą nami ludzie,
którzy postawili sobie za cel skolonizowanie własnego kraju
przy jednoczesnej próbie wmówienia obywatelom, że
działają w ich imieniu i dla ich dobra, i którzy w tym
dziele nie cofną się przed niczym, choć zapewne – i obym się
nie mylił - nie zdecydują się użyć zinstytucjonalizowanej
przemocy państwowej. Tego pochmurnego i chłodnego lata już wiemy,
że wybraliśmy do władzy grupę, która wedle własnego
widzimisię uznaje (lub nie) wyroki sądowe, umarza (lub nie)
postępowania prokuratorskie, uznaje i nagradza (lub nie) prawdziwe
lub nieistniejące zasługi historyczne różnych osób,
potępia i karze (lub nie) propagowanie ideologii szowinistycznych i
godzących w wolności obywatelskie – wszystko w zależności od
aktualnie obowiązującej linii postępowania wyznaczanej w willi na
Żoliborzu. Mamy władzę, która gdzie chce, tam stawia święte
figury, tablice smoleńskie i głazy Lecha Kaczyńskiego, wydaje
niekonstytucyjne ustawy i nie przejmuje się Trybunałem
Konstytucyjnym, a spośród jego wyroków sama sobie
wybiera te, które zamierza ogłosić i być może nawet ich
przestrzegać, i te, których ani ogłaszać, ani przestrzegać
nie ma zamiaru.
Ta
władza ani nie strzela, ani nie bije, ani nie torturuje, Kaczyński
nie jest Putinem, Erdoganem, Alijewem ani Sisim. On ma na społeczny
opór i opozycję inny, trzeba przyznać, że zdecydowanie
bardziej humanitarny patent: ostentacyjne ignorowanie jakiegokolwiek
sprzeciwu. Żadne KOD-y, żadne partie opozycyjne, związki zawodowe,
organizacje prawnicze, komitety helsińskie, komisje weneckie,
brukselskie, strasburskie, watykańskie, ludzkie, boskie ani żadne
inne nie są w stanie powstrzymać Prezesa przed robieniem tego, co
robi, bo on je po prostu konsekwentnie i planowo ignoruje. Jego
ludzie czasami z kimś się spotkają, uśmiechną, zapewnią o
gotowości do dialogu, po czym wracają do kraju, bredzą coś o
wstawaniu z kolan czy też obronie interesów kraju i
„suwerena”, i dalej robią swoje. Przy każdym ataku z dowolnej
strony stosują uniki lub wykorzystują energię przeciwnika do
zneutralizowania jego działań i rozłożenia go na ziemi. Ot, takie
polityczne aikido, w którego stosowaniu Prezes doszedł do
perfekcji.
I
może nie byłoby to takie frustrujące i wpędzające w beznadzieję,
gdyby nie jakość i siła opozycji. Platforma pod przewodnictwem
Grzegorza Schetyny właśnie ogłosiła skręt na prawo. Będzie się
teraz przytulać do Kościoła, nie porzucając jednocześnie
neoliberalizmu. Być może ma to być sposób na ugranie czegoś
po prawej stronie (wyciągnięcie części prawoskrętnych
przedsiębiorców od Kukiza i Prezesa?), ale jednocześnie
świetna recepta na zablokowanie przepływu umiarkowanych wyborców
od Nowoczesnej do PO. Trudno też będzie liczyć takiej Platformie
na utrzymanie poparcia liberalnej światopoglądowo „Gazety
Wyborczej”, dla której zresztą jest to kolejny kłopot,
musiałaby bowiem ona postawić właśnie na Nowoczesną. Tymczasem
partia ta wydaje się zbyt neoliberalna i „banksterska”, żeby
nie kłóciło się to z obecną, coraz bardziej centrolewicową
linią dziennika z Czerskiej.
Reszta
opozycji też nie budzi nadziei. Wspomniana Nowoczesna jakby straciła
impet i dryfuje, a jej postbalcerowiczowski program gospodarczy,
jakby wyjęty z początków lat 90. ubiegłego wieku, może w
połączeniu z nazwą ugrupowania budzić w roku 2016 raczej
wesołość, niż chęć oddania głosu w wyborach. Nie sprzyjają
jej zresztą nieprzemyślane wypowiedzi samego prof. Balcerowicza,
który twierdzi, jakoby partie kwestionujące neoliberalizm
chciały dojść w Polsce skokowo do niemieckiego poziomu zarobków,
bo niższy im nie odpowiada.
PSL
właściwie nie wiadomo, z kim trzyma i po której stronie stoi
(od czasu do czasu jakby próbował stosować sprawdzoną
dotychczas metodę „zgoda, zgoda, a Bóg wtedy rękę poda”,
tyle że przy obecnym natężeniu zimnej wojny domowej metoda ta po
prostu nie działa), wiadomo za to, że balansuje w okolicach progu
wyborczego, i nie wiadomo, czy za trzy lata w ogóle będzie z
tej partii co zbierać, szczególnie jeśli Prezes w taki czy
inny sposób postara się zneutralizować ludowców
podczas o rok wcześniejszych wyborów lokalnych. Jeśli PSL
straci samorządy, straci podstawy istnienia, a kolejny kawałek
tortu trafi do brzucha Dobrej Zmiany.
Jest
wreszcie Kukiz, czyli ruch tylko formalnie opozycyjny, jest to bowiem
opozycja a la russe, pełniąca funkcję mniej więcej taką,
jak partia komunistyczna czy ruch Żyrynowskiego u Putina. Kukizowcy
do czasu do czasu pozwalają sobie na krytykę władzy, czasem nawet
ostrą, od czasu do czasu dla zasady zagłosują przeciwko jakiemuś
rządowemu pomysłowi, jednak tam, gdzie chodzi o podtrzymanie
skuteczności Dobrej Zmiany, grzecznie podnoszą łapki razem z
wojskiem posła Jarosława. Robią to nawet posłowie narodowi, mimo
że teoretycznie PiS jest dla nich za mało endecki i za mało
patriotyczny, bo według nich powinien natychmiast w ramach Dobrej
Zmiany wyprowadzić nas z Unii, a tego nie robi. Oprócz Kukiza
jest jeszcze w Sejmie postkukizowa drobnica popierająca rząd, a
poza Sejmem z ludzi rozsądnych Zandberg, a z mniej rozsądnych
Kowalski, Braun, Korwin-Mikke… Z całego tego towarzystwa nadzieję
na rzeczywiście dobrą zmianę budzi jedynie Partia Razem, problem w
tym, że po początkowych sukcesach utknęła ona pod progiem
wyborczym, a do tego wskutek pomyłki proceduralnej może stracić
dotację z PKW. I marne to pocieszenie dla p. Zandberga, że
neoliberałowie od Ryszarda Petru popełnili dokładnie taki sam
błąd.
Obrazu
beznadziei dopełnia to, co dzieje się w Komitecie Obrony
Demokracji. Najgorsze jest nawet nie to, że ruch, który miał
wstrząsnąć podstawami Dobrej Zmiany, grzęźnie w wewnętrznych
sporach, utrudnia własnym zwolennikom formalne zapisywanie się, a
do tego – w przeciwieństwie do partii rządzącej – w czasie
wakacji niemal znikł z mediów (z wyjątkiem „mediów
narodowych”, które od czasu do czasu przypominają narodowi,
jacy to zdrajcy i zaprzańcy do KOD-u należą). Bardziej martwi, że
KOD, w zasadzie na własne życzenie, stał się organizacją ludzi w
co najmniej średnim wieku o co najmniej średnich dochodach. Przez
ostatnie miesiące nie zrobiono nic, aby przyciągnąć młodych i
doły społeczne, a więc siły, bez których nie da się
obalić żadnej władzy. Od czasu do czasu prawicowi blogerzy z
satysfakcją przypominają starą prawdę, że bez poparcia studentów
i chuliganów nie da się zrobić rewolucji. To poparcie mają
dziś w dużym stopniu PiS i jego głośni i cisi sojusznicy. Nic
dziwnego, że robią swoją rewolucję, śmiejąc się Komitetowi
prosto w nos.
Swoje
dokładają zwolennicy KOD-u z warstw wyższych, okazujący widoczną
pogardę warstwom niższym, które według nich „sprzedały
wolność za 500 złotych” a do tego jeszcze ponoć nie umieją
kulturalnie wypoczywać nad Bałtykiem. O tym, jak to się stało, że
dla tylu ludzi w Polsce suma 500 złotych jest kąskiem na tyle
smacznym, aby cokolwiek za nią przehandlować, od przedstawicieli
byłego establishmentu nie usłyszymy ani słowa. Nie uświadczy się
też u nich ani grama refleksji nad tym, jak to się stało, że
światła i wszechwiedząca, europejska i nowoczesna elita wychowała
sobie w wolnej Polsce tak niekulturalny, prostacki lud, mimo masowego
wysyłania przedstawicieli tego ludu na studia. Nie wiem, w jaki
sposób mogłyby te wszystkie wypowiedzi i działania osób
związanych z ruchem powiększyć zastępy koderów, wiem za
to, że z powodzeniem mogą powiększyć zastępy zwolenników
Dobrej Zmiany i czyszczenia elit.
Wszystko
to razem frustruje, odbiera nadzieję i coraz większą liczbę
Polaków przeciwnych Dobrej Zmianie skłania do schowania się
w bezpiecznym świecie prywatności i pozapolitycznych zainteresowań.
Jeśli nie wierzyliśmy, że można bez użycia policyjnych pałek i
obecności wojska na ulicach przejąć pełnię władzy i rozmyślnie
złamać wszelkie umowy i zasady, a przy tym utrzymać wysokie
poparcie społeczne i odebrać przeciwnikom ochotę do działania, to
już nie musimy wierzyć. Już to wiemy, to się dzieje na naszych
oczach.
***
Był
jednak tego lata i promyk nadziei. Były Światowe Dni Młodzieży,
impreza wprawdzie wyznaniowa i międzynarodowa, ale generująca
przekaz, który dotarł w Polsce do ogromnej liczby ludzi,
zarówno katolików, jak i pozostałych. Był papież
Franciszek.
Paradoksalnie,
Franciszek jest produktem idącej przez świat idei zmiany i nowego
początku dokładnie w takim samym stopniu, jak nasz Prezes. A i
splot wydarzeń, które doprowadziły go do Tronu Piotrowego,
był równie trudny do przewidzenia jak ten, który
doprowadził posła Kaczyńskiego do pełni władzy w Polsce. To są
dwie twarze nowej epoki, twarz dobra i twarz zła, twarz zmiany
niosącej nadzieję i zmiany niosącej strach. I właśnie u nas, w
Polsce, na oczach całego świata zachodniego, stanęły one
naprzeciw siebie.
Przyznam,
że skojarzenia miałem podobne do większości obserwatorów
pielgrzymki Franciszka: to, co się działo w Krakowie i okolicach,
pod wieloma względami przypominało pielgrzymki Jana Pawła II w
czasach słusznie minionych. Przywódca Kościoła katolickiego
przyjechał do kraju, którego władzom było to kompletnie nie
w smak, i mówił to, czego te władze absolutnie sobie nie
życzyły, żeby mówił. Pyszna była scena na Wawelu, gdy
cały garnitur pisowskich jastrzębi oraz Pan Prezydent (który
jak zwykle miał na twarzy uśmiech wyrażający nie wiadomo skąd
płynące poczucie zarozumiałego samozadowolenia), musiał wysłuchać
papieskiego pouczenia o konieczności dialogu i otwarcia, zarówno
na inaczej myślących we własnym kraju, jak i na przedstawicieli
innych kultur i narodów. Uderzały kwaśne miny
przedstawicieli naszych narodowo-katolickich władz
partyjno-państwowych, gdy w Częstochowie Franciszek wzywał do
wyzbycia się pragnienia „władzy, wielkości i sławy” i
przypominał o chrześcijańskim powołaniu do służby drugiemu,
pokory i szacunku wobec każdego człowieka, zwracały uwagę dziwne
grymasy niektórych ministrów na dźwięk słów
wzywających do miłosierdzia dla arabskich uchodźców.
Wszystko
to było może jeszcze bardziej wymowne, niż w czasach komunizmu, o
ile bowiem wtedy sprzeczność pomiędzy punktem widzenia Kościoła
a punktem widzenia antyreligijnej z ducha peerelowskiej władzy była
niejako naturalna, o tyle teraz słowa papieża wywoływały
konsternację u przedstawicieli rządu wręcz demonstracyjnie
podkreślającego swoją łączność z Kościołem i katolickim i
przywiązanie do katolickiej tradycji.
Jeszcze
bardziej wymowne były puste krzesła podczas mszy dla duchowieństwa
w Łagiewnikach. Franciszek nie robi co prawda odgórnej
rewolucji w polskim Kościele, nawet nie wspiera wyraźnie tej
oddolnej (Watykan jest głuchy na to, co ma mu do powiedzenia choćby
broniący się przed szykanami ze strony swojego biskupa ksiądz
Lemański), nie da się jednak ukryć, że Franciszkowa koncepcja
tego, czym powinno być chrześcijaństwo i jakie jest powołanie
osoby duchownej, wydaje się skrajnie różna od tej, której
hołdują polscy purpuraci.
Przyjechał
więc do nas papież, który wzywa do zmian, do aktywnego
uczestnictwa w budowie nowego świata, do owego tyle razy już
przywoływanego „wstania z kanapy”, papież, który
prawdziwe, ewangeliczne chrześcijaństwo pojedynczego człowieka i
autentycznej międzyludzkiej wspólnoty przeciwstawia
fałszywemu chrześcijaństwu feudalnej hierarchii i głębokiego
podziału na tych, którzy noszą sutanny i całą resztę
poddaną ich duchowej władzy. Mieliśmy do czynienia z człowiekiem,
który swojego Boga widzi wśród słabych,
prześladowanych i wykluczonych, a nie wśród tych, którzy
w jakikolwiek sposób wykluczają i prześladują, choćby
robili to Bogiem na ustach i krzyżem na sztandarach. Takie
chrześcijaństwo, otwarte i podchodzące z szacunkiem do każdej
ludzkiej istoty, wyzbywające się pychy, chrześcijaństwo nie
bojące się przeciwstawić ksenofobii, nacjonalizmowi i religijnemu
uzasadnianiu agresji, wzywające do „budowania murów, a nie
mostów”, chrześcijaństwo otwarte na wszelką inność,
budzi sympatię wśród wyznawców innych religii i ludzi
niewierzących, i ma szansę odegrać w przyszłości znaczącą rolę
w wysiłkach na rzecz bezpieczniejszego i lepszego świata.
Jest
bowiem w podejściu Franciszka do misji jego własnej religii
ponadwyznaniowe, ogólnoludzkie przesłanie, na które
nikt nie powinien być obojętny – w szczególności ci,
którzy do tej pory na katolicyzm i wszelkie przekazy płynące
z tamtej strony patrzyli z nieufnością. Mieliśmy bowiem podczas
ŚDM do czynienia z faktycznym wezwaniem, skierowanym do nie tylko do
chrześcijan czy katolików, ale do wszystkich ludzi, których
przeraża nieuchronność historycznej zmiany i jej kierunek, do
wszystkich, którzy już są jej ofiarami, bądź mogą się
nimi stać. Jest to wezwanie do czynnej budowy świata, który
ma być alternatywą dla świata Putinów, Erdoganów,
Sisich i Asadów, świata krwi i strachu. Jest to apel o
stworzenie alternatywy dla świata Trumpów, Orbanów i
Kaczyńskich, świata manipulacji i żądzy władzy. Wezwanie, aby
ci, którzy chcą służyć dobru, powstali z kanapy, bo dawno
już wstali z niej i aktywnie działają ci, którzy stoją po
stronie zła, lęku i przemocy.
Papież
rzucił ziarno. Jest naszym wielkim szczęściem, że stało się to
w Polsce, w takiej Polsce, jaką nam buduje Dobra Zmiana. Iskierka
czegoś dobrego błysnęła w szarości, lato na chwilę odzyskało
blask. Pozostała nadzieja, że coś kiedyś z tego ziarna
wykiełkuje, że naprzeciw gąszczu nietolerancji, ksenofobii i
autorytaryzmu za jakiś czas wyrosną pierwsze roślinki otwartości,
wolności i przyzwoitości, że empatia i poczucie wspólnoty
odniosą zwycięstwo nad nienawiścią, lękiem i bezczelnością
polityków budujących władzę na fundamencie zła,
zasłanianego katolickim i narodowym sztandarem.
Niech
nam z tego lata pozostanie w pamięci chyba najpiękniejszy obrazek
krakowskich dni lipcowych: papież mówiący o tym, że zła
nie da się zwalczyć złem, że trzeba je zwalczać dobrem, i
półtora miliona słuchających go uczestników ŚDM, a
wszystko i wszyscy skąpani w niesamowitym, ciepłym,
złotopomarańczowym blasku zachodzącego słońca.
Niech
właśnie ten moment zostanie z nami we wspomnieniach z 2016 roku. I
niech nam to dobre światło świeci w ciemnych, niepewnych czasach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz