Boimy
się od lat arabskiego dżihadu, boimy się tak bardzo, że nawet
papież Franciszek nie dałby rady przekonać większości z nas do
przyjęcia choćby jednego syryjskiego uchodźcy. Tymczasem okazuje
się, że ulągł nam się nasz własny dżihad. Nasz, mój,
twój, na własnej krwi wyhodowany, stworzony w czysto
polskich, narodowo-katolickich umysłach nad talerzem parującego
bigosu i kieliszkiem czystej wyborowej. Słowiański, płowowłosy,
pszenno-buraczany.
„Zabicie
wroga ojczyzny to nie grzech. To droga do nieba” – wlepki tej
treści pojawiły się ostatnio na warszawskich ulicach. Jeszcze
jakieś dziesięć lat temu, nawet w czasach pierwszej Dobrej Zmiany,
zwanej wówczas „rewolucją moralną” i „budową IV RP”,
ich pojawienie się wywołałoby zapewne głośny krzyk sprzeciwu w
mediach, i to nie tylko tych zwanych obecnie „lewackimi”.
Prawdopodobnie zresztą w ogóle by ich nie było, autorzy
baliby się bowiem reakcji prokuratury, która w tamtych
czasach mimo wszystko chyba zareagowałaby zgodnie z rolą, którą
powinna spełniać w państwie jako tako demokratycznym.
Dzisiaj
– gdyby nie „Gazeta Wyborcza” i współprzewodnicząca
Partii Razem Marcelina Zawisza – być może w ogóle nikt by
się nad ta sprawą nie pochylił. Nawet nie dlatego, że naklejki są
produktem wytworzonym na zlecenie zespołu Zjednoczony Ursynów,
wykonującego tzw. rap patriotyczny, a więc nie firmuje ich żadna
oficjalna organizacja polityczna, a u nas rzeczy niepolityczne w
zasadzie już prawie nie istnieją, o ile nie są np. piłkarską
reprezentacją kraju. Nikt by się nie pochylił, bo pod rządami
Dobrej Zmiany jesteśmy każdego dnia oswajani ze słowną i
symboliczną przemocą, i oswoiliśmy się z nią już tak bardzo, że
prawie jej nie zauważamy. Przypomina to trochę oswajanie nas z
podskórną pogardą dla niższych warstw społecznych, które
stosował obóz neoliberalny (stygmatyzacja osób
uboższych, starszych, mieszkających w małych miastach i na wsi,
bezrobotnych i religijnych jako wyborców mniej wartościowych,
co miało w założeniu odbierać pisowskiej opozycji siłę mandatu
społecznego). Obecna władza robi to samo w stosunku do wszystkich
przeciwników politycznych Prawa i Sprawiedliwości. A prezes
Kaczyński i jego przyboczni sprawiają wrażenie ludzi kompletnie
się nie przejmujących ani tym, co wygadują i wypisują publicznie
zwolennicy prawicy, ani tym, do czego takie słowa mogą doprowadzić.
Najważniejszy jest bowiem doraźny efekt propagandowy.
Zaczęło
się, jak pamiętamy, od sprawy uchodźców arabskich. Sam
Prezes oskarżył tych ludzi o roznoszenie chorób, a skrajna
prawica wyszła na ulice z hasłami o „jebaniu islamu” i
okrzykami „nie islamska, nie laicka, wielka Polska katolicka”. Do
walki zaś zagrzewali narodowców niektórzy księża
katoliccy. Niewiele czasu dzieliło pierwsze agresywne wystąpienia
uliczne tzw. „młodzieży patriotycznej” od pierwszych czynnych
ataków na ludzi o innym niż czysto biały kolorze skóry.
Dość ciekawe były zresztą reakcje bardziej umiarkowanych wyborców
prawicy: podczas rozmów z nimi można się było dowiedzieć,
że za rozbite nosy Chilijczyków i Hindusów odpowiada
premier Kopacz, która zaprosiła uchodźców do Polski,
a przecież można było przewidzieć, że niektórzy ludzie
mogą ze strachu sięgnąć po przemoc. Roślina o nazwie „wina
Tuska”, zasiewana uparcie przez PiS, wyrosła w głowach
„patriotów” tak bujnie, że przetrwała nawet jego
odejście z krajowej polityki. Zmodyfikowano jej tylko trochę nazwę.
Potem
rozpoczęła się pisowska kampania zohydzania przeciwników
wewnętrznych, wyzywanie ich od zdrajców, Polaków
gorszego sortu, ludzi drugiej kategorii, elementu animalnego,
antypolskich donosicieli, Targowicy i tym podobnych. Kampania ta była
przez Prezesa nie tylko tolerowana, ale wręcz została przez niego
zainspirowana podczas słynnego przemówienia, będącego
odpowiedzią na pierwszą dużą demonstrację Komitetu Obrony
Demokracji. Kampania ta wywołała nie tylko lęk i niesmak wśród
zwolenników obozu demokratycznego, nawet tych nie
popierających KOD-u ani sprzymierzonych z nim partii politycznych,
ale także falę nienawistnych komentarzy w mediach i internecie,
skierowanych przeciwko polskim demokratom. Do anonimowego hejtu
przyłączali się prawicowi politycy, postulując na przykład
ogolenie głowy posłanki Gasiuk-Pihowicz. Wszystko to przy dość
biernej postawie organów ścigania. Chłopcy ministra Ziobry
nawet słynnego transparentu o ladacznicach i szubienicach,
wywieszonego na warszawskiej „Żylecie” nie uznali za czyn
karalny, ale za „element debaty publicznej”. Zapewne ten ostatni
akt wyrozumiałości Dobrej Zmiany w stosunku do zwolenników
wieszania przeciwników politycznych ośmielił raperów
ze Zjednoczonego Ursynowa do umieszczenia swoich wlepek w przestrzeni
publicznej.
Logicznie
rzecz biorąc, trudno się było spodziewać, że się one w niej nie
pojawią. Skoro bowiem zapowiedź wieszania jest elementem debaty
publicznej, to dlaczego nie miałaby nim być prosta informacja o
tym, jak Pan Bóg ocenia zabijanie wrogów ojczyzny? Tym
bardziej, że w przeciwieństwie do kibolskiego hasła, w tekście
naklejek nie ma ani jednego słowa pozwalającego zidentyfikować
konkretnych wrogów ojczyzny, żadne Lisy ani inne KOD-y się
tam nie pojawiają, z czego zapewne autorzy tych tekstów
wywiedli przekonanie, że skoro prokuratura zostawiła w spokoju
kiboli, to ich tym bardziej zostawi.
Dodatkowo,
nasze organy ścigania i porządku publicznego mają teraz na głowie
masę innych rzeczy. Trzeba zabezpieczyć szczyt NATO, zbliżają się
Światowe Dni Młodzieży, też wymagające policyjnego
zabezpieczenia, pod koniec lata odbędzie się Przystanek Woodstock,
uznany w tym roku za imprezę podwyższonego ryzyka i także
wymagający dodatkowej pracy od służb państwowych. CBA co i rusz
wchodzi z kontrolami do kolejnych instytucji, niewykluczone, że
zreformowana prokuratura będzie się musiała niedługo zajmować
ich kierownictwem i pracownikami. W pojęciu chłopaków ze
Zjednoczonego Ursynowa instytucje państwowe zapewne nawet nie będą
miały czasu się zajmować głupią wlepką, której
wydrukowania oni sami nie uważają zresztą za coś złego. Cóż
zresztą może im zrobić prokuratura, skoro dopiero co red. Sierocki
zaprosił ich do występu w „narodowej” TVP? Tak, Zjednoczony
Ursynów dostąpił ostatnio zaszczytu obecności w kąciku
muzycznym Teleexpresu.
***
Nie
wiem, na ile Jarosław Kaczyński zdaje sobie sprawę, co rozpętał.
Jego własna kampania hejtu wobec opozycji (i w ogóle wobec
osób o innych poglądach) sama w sobie wyrządziła wiele
szkód, jednak jej skutki stają się coraz groźniejsze przede
wszystkim w wyniku innych działań obecnej władzy, może mniej
spektakularnych, ale mocno użyźniających poletko, na którym
może wzrosnąć trująca roślina już nie słownej, ale fizycznej
przemocy.
Obóz
Dobrej Zmiany nie ogranicza bowiem nawożenia tego poletka jedynie do
aktów uderzającej wręcz tolerancji dla mowy nienawiści.
Gdyby nawożenie sprowadzało się tylko do tego, być może dałoby
się tę spiralę w końcu zatrzymać. Są przecież w Polsce
„prawnoczłowiecze” i antyfaszystowskie organizacje pozarządowe,
są – jeszcze - w miarę niezawisłe sądy, teoretycznie można
nienawistników skarżyć do skutku, składać do sądów
zażalenia na decyzje prokuratur, w ostateczności odwoływać się
do organów międzynarodowych (choć w oczywisty sposób
naraziłoby to skarżących na przyklejenie łatki „donoszących na
własny kraj”). Rzeczą znacznie gorszą jest to, że kaczyści
próbują „młodzież patriotyczną” włączyć w swój
mechanizm propagandowo-ideologiczny, a nawet wykorzystać ją jako
jeden ze wsporników tworzonego systemu władzy.
Pierwszy
z elementów tego planu prowadzi do swoistego „dopieszczania”
tego środowiska (stąd widok Pana Prezydenta idącego w kondukcie
Łupaszki na tle zielonych flag z falangą, słowa pisowców o
kibolach jako o najbardziej patriotycznym elemencie społeczeństwa,
wreszcie wyrozumiałość ministra Ziobry dla narodowca skazanego za
szarpaninę z policją). W społeczeństwie wywołuje to wrażenie,
jakoby poglądy, wypowiedzi i zachowania uznawane dotąd za skrajne,
stały się normalną (i nie tylko moralnie neutralną, ale wręcz
godną pochwały) częścią politycznego mainstreamu. Skoro rządzący
obnoszą się ze swoim sojuszem z łysymi troglodytami skłonnymi do
przemocy, mającymi wbudowany w psychikę imperatyw skanowania
otoczenia w poszukiwaniu wrogów ojczyzny, skoro ludzie ci są
dopuszczani na odległość kroku od salonów władzy, to widać
żadni z nich chuligani, tylko dobrzy chłopcy z właściwie
ustawioną patriotyczna busolą. A jeśli nawet ci z nich, którzy
jednocześnie oddają się hobby kibolskiemu, czasem to i owo
poniszczą albo ciut poszczerbią sobie lub policjantom łby w imię
honoru barw klubowych, to i lepiej – przynajmniej wiadomo, że tacy
nie uciekną do mamy, gdy przyjdzie do nas i po nas Putin.
A
gdy grożenie przemocą, pochwała przemocy i zapowiadanie jej
zastosowania zaczyna być przez wielu ludzi uznawane za normę, i
skoro przekonanie to jest wzmacniane zachowaniami przedstawicieli
państwa i prawa, już tylko krok dzieli nas od powszechnego uznania
za normę wprowadzania brutalnych słów w czyn.
I tu
musimy wspomnieć o drugim elemencie planu Prezesa. Tym, który
w połączeniu z coraz większym oswojeniem z przemocą i
nacjonalizmem może nas doprowadzić do tragedii.
Chodzi
oczywiście o tworzone wlaśnie przez min. Macierewicza Oddziałów
Obrony Terytorialnej. Nie wiem, jak sobie wyobraża pan minister te
oddziały, jak planuje wprowadzić w nich dyscyplinę i w jaki sposób
mają one stać się lojalnym wojskiem demokratycznego państwa (bo
oficjalnie nasze wojsko nadal broni Polski demokratycznej), skoro
wyraźnie zachęca się do wstępowania do nich tzw. „młodzież
patriotyczną”, która po pierwsze z racji swoich często
skrajnych poglądów daleka jest od szacunku dla demokracji i
praw obywatelskich, po drugie przynajmniej częściowo wywodzi się z
tzw. ruchów kibicowskich, a więc ze środowiska, które
raczej trudno uznać za grupę obywateli zdyscyplinowanych i karnych.
Obywatele ci bowiem potrafią w amoku zniszczyć stadion własnego
klubu albo pół miasta, a swój stosunek do organów
państwa wyrażają najczęściej złożonym z czterech liter skrótem
postulującym uprawianie seksu analnego z funkcjonariuszami policji.
Jednocześnie
właśnie owa „młodzież patriotyczna” słucha zespołów
w rodzaju Zjednoczonego Ursynowa, wbijających im w głowy pogląd,
że „Polska jest jedna, a kurew mnogo” (fuj, panowie patrioci, a
co znowu to za wstrętny rusycyzm!?), to ona zapewne porozwieszała
nieszczęsne wlepki. To ci ludzie słuchają innego „patriotycznego
rapera”, Kękę, zapewniającego, że „jeszcze się przejdziemy
Łyczakowską, stanie otworem Ostra Brama”, i ostrzegającego, że
jeśli nie będziemy dość patriotyczni, to „Niemcy nas kupią za
ojro, ojro”. Tenże wykonawca w innej piosence zwierza się ze
swoich marzeń o tym, aby „z imieniem Polski umrzeć, śmiercią
swoją ją uświęcić”, przy czym z tekstu wyłania się obraz
jakiejś oczekiwanej krwawej narodowej rewolty przeciwko tym, którzy
powinni wiadomo co robić „zamiast liści”.
O
tym, jak bardzo z tego typu „patriotyzmem” jesteśmy już
oswojeni, świadczy fakt, że wspomniany Kękę był jedną z gwiazd
tegorocznych lubelskich juwenaliów. Nie zaprotestował nikt:
ani uczelnie, ani studenci (nawet lewicowi), ani żaden z pozostałych
wykonawców, ani sponsorujący imprezę lubelski browar.
I
właśnie ludzi urobionych tego typu twórczością i medialną
nacjonalistyczną propagandą zamierza Dobra Zmiana umundurować, dać
im – przynajmniej na czas ćwiczeń i ewentualnych działań -
broń, a w ramach ustawy antyterrorystycznej także prawo do
interwencji, jeśli z jakąś gwałtowną demonstracją nie radziłaby
sobie policja. Przy najlepszych chęciach trudno widzieć w tym
pomyśle coś innego, niż stworzenie w każdym regionie grupy
janczarów Dobrej Zmiany, która będzie wywoływała lęk
samą swoją obecnością w terenie. Ot, takie ni to ZOMO, ni to
ORMO, tyle że wojskowe, a nie policyjne. Na wojnie kompletnie
nieprzydatne. Eksperci wojskowi są zgodni: jeśli naprawdę
przyjdzie Putin, mamy zagwarantowane, że w otwartym boju nakryje
całe to towarzystwo czapkami i pogoni pieszo do Jakucji.
Nikt
natomiast nie jest w stanie zagwarantować, że w masie ochotników
przyjętych do OOT nie znajdzie się mniejsza lub większa ilość
świrów, którzy hasło o zabijaniu wrogów
ojczyzny jako drodze do nieba wezmą na poważnie i będą próbowali
je wprowadzić w życie. Skoro bowiem pojawiło się ono w
przestrzeni publicznej, a najpierw w głowach artystów (?) ze
Zjednoczonego Ursynowa, to zapewne drzemie też w innych głowach w
całej Polsce, bynajmniej nie tylko artystycznych. Dorobiliśmy się
po roku Dobrej Zmiany naszego własnego, polskiego,
narodowo-katolickiego dżihadu. Dżihadu patriotycznego.
Wystarczyłoby wszak na wlepce słowo „ojczyzna” zamienić na
„islam”, i mielibyśmy gotowy slogan do wykorzystania przez
propagandzistów Państwa Islamskiego.
Być
może niektórym trzeźwiej myślącym i po prostu jeszcze w
miarę normalnym Polakom teza, jakoby zabijanie kogokolwiek miało
być dla chrześcijanina drogą do zbawienia, wydaje się w XXI wieku
nieco szokująca. Niestety, jest u nas cała duża grupa ludzi
mających w głowie trującą mieszankę „godnościowych”
sloganów Prezesa, smoleńskiego „piijii-bziuu” ministra
Macierewicza, kibolskiej ideologii siły i narodowo-katolickich
porykiwań ks. Międlara. Pamiętajmy: platformerska pogarda dla
wyborców prawicy i rozbudzanie strachu przed Prezesem
wyprodukowała niejakiego Cybę, który ruszył z pistoletem
polować na Kaczora, by w końcu zastrzelić w zastępstwie
szeregowego radnego. Trudno przypuszczać, aby spuszczony ze smyczy i
podlany katolickim sosem nacjonalizm, połączony z szerzącą się
tolerancją dla nienawiści i podsycaniem strachu przed wszelką
innością, nie wyprodukował jakichś Cybów w szeregach
prawicowej młodzieży. Jak celnie to ujęła współprzewodnicząca
Zawisza, „za chwilę obudzimy się z naszym krajowym odpowiednikiem
ISIS – skrajnie prawicowymi zjebami, którzy strzelają do
każdego i każdej, którzy im nie pasują do obrazka wielkiej
Polski katolickiej”.
***
Można
było sobie żartować z ruchu Moherowych Talibów, który
próbowali kiedyś zakładać emeryci słuchający Radia
Maryja, jednak w przypadku narodowo-katolickiego dżihadu nie należy
ograniczać się do wyśmiewania, bo jeśli się po Polsce rozpleni
myślenie kategoriami narodowych raperów z Ursynowa, będziemy
się śmiać wszyscy - ale baranim głosem. Mała naklejka na
warszawskiej ulicy jest bowiem czymś więcej, niż tylko jeszcze
jednym znacznikiem pozostawionym w terenie przez skrajną prawicę.
Przekroczono kolejną granicę: wezwanie do mordowania ludzi
pożeniono z religią. Zrobiono to w kraju, w którym – jak w
mało którym w Europie – religia pozostaje dla większości
mieszkańców jednym z ważniejszych elementów
tożsamości etnicznej i osobistej. Jeśli w takim społeczeństwie
usprawiedliwia się przemoc przy użyciu języka religii, jest to
równoznaczne z próbą podpalenia lontu, ciekawe tylko,
na ile w tym konkretnym wypadku świadomą.
Bardzo
bym też chciał wiedzieć, czy Prezes zdaje sobie sprawę z tego,
jak niebezpieczną grę prowadzi, i że jest to gra niebezpieczna nie
tylko dla Polski, ale i dla niego samego i innych funkcjonariuszy
Dobrej Zmiany. Spuszczenie z łańcucha sił, które krzyczą
„śmierć wrogom ojczyzny” i obiecują raj w nagrodę za
polityczne morderstwa, faktyczne wycofanie się państwa z kontroli
nad bezprawiem w debacie publicznej, zapraszanie ludzi o skrajnych
poglądach do publicznej telewizji i zachęcanie ich do wstępowania
do ochotniczych oddziałów paramilitarnych – wszystko to
robione jest zapewne w przekonaniu, że oto PiS i skrajna prawica
stworzyły pewną trwałą i wygodną symbiozę. Ma ona z grubsza
polegać na tym, że władze pozwalają ugrupowaniom skrajnym na
szerzenie antydemokratycznych idei, dopuszczają je do uczestnictwa w
uroczystościach państwowych i faworyzują w mediach publicznych, a
w zamian za to nacjonaliści nie przeszkadzają Dobrej Zmianie,
wspierają ją w walce z „wrogami ojczyzny”, a nawet są skłonne
częściowo poddać się pod wojskową komendę „dobrze
zmienionego” MON-u. Z punktu widzenia Prawa i Sprawiedliwości jest
to być może na chwilę obecną sytuacja idealna. Cichy, ale
widoczny sojusz wszechwładnego Prezesa i łysych pałkarzy budzi w
wielu środowiskach lęk i niepewność. Problem w tym, że sojusz
ten wynika głównie z faktu, że w chwili obecnej PiS i
pałkarze definiują wrogów ojczyzny mniej więcej tak samo.
Jednak to nie Prezes decyduje, kto jest aktualnie wrogiem i zdrajcą
dla „młodzieży patriotycznej” i jej przywódców.
A
skoro tak, czy Jarosław Kaczyński wie, co zrobi, jeśli pewnego
dnia sytuacja wymknie mu się spod kontroli, a spuszczone za jego
przyzwoleniem ze smyczy amstaffy nie zechcą wrócić do nogi?
Nie oszukujmy się: ugrupowania skrajnie prawicowe nie siedzą
bezczynnie, i obecną sytuację wykorzystują do zwiększenia swych
wpływów w społeczeństwie, szczególnie wśród
ludzi młodych, z natury rzeczy chętnie podążających za hasłami
głoszącymi wywracanie do góry nogami zastanego porządku. Co
będzie, gdy nagle okaże się, że Dobra Zmiana to za mało? Może
się przecież za kilka lat zdarzyć, że obrośnięci już w piórka,
wzmocnieni nowymi siłami i okopani na mainstreamowych w istocie
pozycjach narodowcy i ultrakatolicy powiedzą, że PiS zdradził i
oszukał naród, że miała być zmiana na lepsze, a jest tylko
wymiana starego establishmentu na nowy, że miała być polityka
wstawania z kolan, a tymczasem Polska nadal klęczy, tyle że teraz
nie przed Angelą Merkel, ale przed Xi Jinpingiem. A zaraz potem na
warszawskich ulicach ktoś rozklei wlepki proponujące ogłupionej
młodzieży zbawienie wieczne w zamian za głowę Prezesa.
Co
wtedy zrobisz, Dobra Zmiano?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz