Wydawało
się, że wszystko już było i gorzej być nie może. Było słynne
wystąpienie Prezesa na temat Arabów roznoszących zarazki, było
podpalenie kukły Żyda we Wrocławiu, widzieliśmy obrazki z Panem
Prezydentem paradującym na tle flag ONR-u i powieszonymi in
effigie europosłami opozycji – już te wydarzenia wydawały się tak nieprawdopodobne i zawstydzające,
że trudno sobie było wyobrazić, możliwość jeszcze głębszego zanurzenia się w brunatnym błocie. Chyba niejeden
obserwator życia publicznego po cichu liczył na to, że po ostatnim
reportażu telewizyjnym, demaskującym neofaszystów zajadających w
lesie tort ze swastyką, Dobra Zmiana przynajmniej częściowo
spróbuje przyciąć pazury wyhodowanemu przez siebie potworowi.
Tymczasem okazało się, że nic z tego – potwór podrósł i
trzyma Dobrą Zmianę za ręce. A to, co wypełzło z jakichś
mrocznych nor przy okazji sporu o penalizację mówienia o polskiej
współodpowiedzialności za wojenną tragedię narodu żydowskiego,
wzbudza przerażenie.
Można
się było spodziewać, że przyjecie nowelizacji ustawy o IPN-ie,
zabraniającej „przypisywania wbrew faktom Narodowi Polskiemu”
współudziału w zbrodniach hitlerowskich i różnych innych
zbrodniach, wywoła niezadowolenie w Izraelu i w środowiskach
żydowskich na świecie. Nie tylko bowiem sam przepis jest faktyczną
próbą wprowadzenia elementów cenzury represyjnej do naszego
systemu prawnego, to jeszcze sposób i tryb, a także wybór momentu,
w jakim został wprowadzony, jest klasycznym przykładem tego, co
nieodżałowany Władysław Bartoszewski nazwał kiedyś
dyplomatołectwem. Nie wiem, jaki diabeł podkusił osobę, która
zdecydowała o wniesieniu projektu pod obrady akurat w przeddzień
Dnia Pamięci Holokaustu. Nie wiem, jaki inny diabeł (może ten
sam?) kazał premierowi Morawieckiemu uznać, że akurat uroczystości
rocznicy wyzwolenia Auschwitz są najlepszą okazją do publicznego
zarzucania Izraelczykom, że w Yad Vashem „brakuje jednego drzewka,
drzewka dla Polski”.. Wiem natomiast, że na miejscu izraelskiej
pani ambasador (czy może już: ambasadorki?) też bym nie wytrzymał
i odszedł od przygotowanego tekstu. Nawet dyplomaci mają
ograniczone zasoby spokoju i cierpliwości.
Cała
awantura przeciąga się, rozwija i zaczęła już żyć własnym
życiem, którego chyba nawet ewentualne weto p. Dudy nie zabije.
Doszło już do tego, że Izraelczycy zapowiadają odwołanie pani
ambasador z Warszawy do kraju. Strona polska tymczasem brnie dalej:
premier Morawiecki zaprosił dziennikarzy zagranicznych do Muzeum
Rodziny Ulmów w Markowej i zbeształ tam polskich historyków,
którzy ponoć „zmarnowali 25 lat wolnej Polski”, nie chcąc
zaangażować się w politykę historyczną, jakiej, według
premiera, „żądamy jako wspólnota”. Jeszcze w tym tygodniu do
Polski ma przylecieć izraelski minister edukacji, który zapowiada
„wypowiedzenie prawdy o udziale narodu polskiego w mordowaniu
Żydów”. Nastąpi to zapewne podczas spotkania ministra z polskimi
studentami. Obawiam się, że jeśli skończy się to jakąś
pyskówką lub próbą zerwania spotkania na przykład przez jakąś
bojówkę ONR czy Wszechpolaków, zostaniemy jeszcze tego samego dnia
zasypani internetowym przekazem o „żydowskiej prowokacji”.
Na
marginesie tego wszystkiego toczy się przy okazji proces idący
dokładnie w kierunku przeciwnym wobec oczekiwań obozu rządzącego:
zaczął się wysyp tekstów o polskich grzechach wobec Żydów.
Wychodzą na jaw kolejne sprawy, choćby coraz głośniejsza historia
mordu dokonanego na kilkunastu Żydach najprawdopodobniej przez
polską ochotniczą straż pożarną w podkarpackiej Gniewczynie.
Można
się więc było spodziewać rządowej akcji izraelskiej i kontrakcji
Dobrej Zmiany. Można się też było spodziewać wysypu tekstów pod
ogólnym hasłem „przecież myśmy ratowali Żydów, więc czego
oni właściwie chcą”. Media społecznościowe zalewają
przypomnienia sylwetek polskich Sprawiedliwych, których samo
istnienie ma po pierwsze uzasadniać potrzebę istnienia przepisów
antydefamacyjnych, po drugie – udowodnić rzekomą bezpodstawność
żydowskich pretensji. Podłączyły się pod ten pomysł także
media publiczne. Redaktor naczelny radiowej Trójki zaprosił na
antenę Jerzego Zelnika (część jego krewnych zginęła w
Holokauście), aby opowiadał słuchaczom o bohaterskich Polakach
ratujących Żydów. Przy okazji p. Świetlik nie omieszkał
pochwalić się „Dziadkiem, Babcią i ich Rodzeństwami,
przechowującymi Żydów, zwalczającymi szmalcowników, zabijającymi
Niemców”. Jeszcze chwila, a okaże się, że każdy Polak uratował
jakiegoś Żyda, a szmalcownicy to tylko tak dla picu ich łapali,
żeby Niemcy się czegoś nie domyślili. Tylko skoro tak, to
dlaczego się tych Żydów tak mało przechowało do końca wojny?
Można
się więc było spodziewać różnych rzeczy. Ale chyba mało kto
spodziewał się, że wszystkich nas ochlapie szambo.
A
szambo wybiło. Wylało się z internetu, z prawicowej prasy, a nawet
z mediów „narodowych” (!) antysemickie, śmierdzące błoto.
Jakby wstali z grobów Mieczysław Moczar i Bolesław Piasecki, i
zaczęli znów nas zatruwać.
Rafał
Ziemkiewicz, jedno z czołowych piór obozu dawniej zwącego się
niepokornym, ubolewa nad niewdzięcznością Żydów, których pan
Rafał zawsze tak zachwalał, a których część okazała się
według niego, tu cytat, „głupimi, względnie chciwymi parchami”.
Następnego dnia ten sam Ziemkiewicz wystąpił w dobrozmianowym
programie satyrycznym „W tyle wizji”, gdzie ochoczo żartował
sobie na temat obozów koncentracyjnych i technik zagazowywania
więźniów. Dzielnie mu w tych heheszkach sekundował inny
medialno-sceniczny herold Dobrej Zmiany, niegdyś szef komórki PZPR
w radiowej Trójce, ale też – w co trudno dzisiaj uwierzyć –
naprawdę świetny satyryk, Marcin Wolski. Wolski następnego dnia za
swoje zachowanie przepraszał, Ziemkiewiczowi jakoś sdo tej pory nie
wstyd.
Zastanawiam
się, co trzeba mieć w głowie i ile mroku w duszy, żeby wyjątkowo obrzydliwego określenia "parch" używać wobec jakichkolwiek Żydów, w
takim kontekście, dzisiaj, po Holokauście, i to właśnie
w kraju, w którym Hitler kazał zbudować i rozpalić krematoria?
Czyżby p. Ziemkiewicz, bądź co bądź filolog polski, a więc
specjalista od słów i ich znaczeń, nie rozumiał, ze to właśnie
wielowiekowa pogarda dla Żydów, zawarta między innymi w
nieszczęsnym słowie „parch”, doprowadziła do Zagłady? Czyżby
nie rozumieli tego szefowie redakcji, z którymi ów pisarz i
publicysta współpracuje, a którzy ani słowem nie wspomnieli o
tym, że nie chcą, aby publikował u nich facet używający
publicznie antysemickich epitetów?
A
przecież to nie jedyne ostatnio przykłady dyskursu wprost
nawiązującego do najgorszych tradycji naszego życia publicznego.
Red. Nisztor z „Gazety Polskiej” na antenie radia „narodowego”
radził przeciwnikom prawa antydefamacyjnego „zastanowić się, czy
nie powinni oddać polskich paszportów i zamienić je na
izraelskie”. We wspomnianej już tutaj TVP podczas programu na
żywo prowadzonego przez pp. Ogórek i Łęckiego osoba z widowni
wypomniała jednemu z uczestników, działaczowi ruchu praw pacjenta
Adamowi Sandauerowi, żydowskie pochodzenie i oświadczyła, że nie
jest on Polakiem. W tym samym czasie na ekranie ukazywały się
komentarze widzów, piszących m.in. o tym, że „naród polski
rozczula się nad Żydami, a Żydzi kumają się z Niemcami”,
„Żydzi złapani przez Niemców zdradzali polskie rodziny, które
ich ukrywały” a „Izrael i całe lobby żydowskie pokazują
prawdziwą twarz”. Trzeba przyznać, że prowadzący program odcięli się od tych opinii jeszcze w jego trakcie, ale co
poszło w eter, to poszło, a próby wytłumaczenia całej sprawy
atakiem trolli internetowych (zapewne lewackich) i awarią systemu
komputerowego z daleka śmierdzą cynizmem lub głupotą.
Na
szczęście, pani Magda i pan Jacek dość stanowczo potępili też
antysemickie wycieczki w stosunku do Adama Sandauera. Pewnych rzeczy
nie da się jednak cofnąć. Nie da się cofnąć upokarzającej
sytuacji, gdy starszy człowiek, mający za sobą represje po Marcu
1968 roku, czuje się zmuszony do publicznego zapewniania w
telewizji, że nie jest obrzezany i nie zna hebrajskiego, jakby ewentualne obrzezanie i znajomość tego języka były czymś niestosownym. To się
stało, stało się w polskim medium publicznym, i jest to dla
wszystkich ludzi przyzwoitych w tym kraju powód do wstydu. Ludzie o
parszywych duszach wyszli z ukrycia i rozpoczęli spektakl szczucia,
tak dobrze znany sprzed pół wieku.
W
Polsce roku 2018 zapachniało szpaltami przedwojennego endeckiego
„Prosto z Mostu”, moczarowskiego „Prawa i Życia” i
narodowokomunistycznej „Rzeczywistości”. Jakby wstali z grobu
lub wrócili z emerytury twórcy getta ławkowego, szafarze
„dokumentów podróży stwierdzających brak obywatelstwa
polskiego” i niestrudzeni tropiciele żydowskiego spisku w KOR-ze i
„Solidarności”. Wyleźli ze swoich jam współcześni Piaseccy,
Moczarowie i Porębowie. Wystarczyło kilka dni awantury o nowe
przepisy, żebyśmy na nowo przekonali pół świata do prawdziwości
słynnej tezy o polskim antysemityzmie wysysanym z mlekiem matki.
Drugą połowę świata skłoniliśmy zaś do wpisywania w okienko
Google'a frazy „#polishDeathCamp”. I znajdowania tam na przykład
wypowiedzi byłego izraelskiego ministra finansów Jaira Lapida,
twierdzącego, że „polskie obozy były i żadna ustawa tego nie
zmieni”.
Dziś
szambo wybiło także pod Pałacem Prezydenckim. Tłum narodowców
pod wodzą posła Winnickiego i niejakiego Tumanowicza
wykrzykiwał coś o „żydowskich kłamstwach” i „wymyślonym
pogromie kieleckim”, skandował „nie przepraszam za Jedwabne” i
żądał od prezydenta Dudy, aby ten „zdjął jarmułkę i podpisał
ustawę”. Krzyczano o „żydokomunie, która podnosi łeb”,
śpiewano „koniec wesela, wracajcie do Izraela”.
Pan
Prezydent, który właśnie dopiero co wrócił z obchodów rocznicy
likwidacji getta białostockiego), ma kłopot. Podpisze – dostanie
klapsa od zagranicy i środowisk żydowskich, chyba nawet tych, które
do tej pory popierały Dobrą Zmianę. Nie podpisze – dostanie go
od „dorodnej młodzieży patriotycznej”, a drugiego zapewne od
Prezesa. Tak czy siak, ma biedaczysko problem. A czas leci...
***
Władze
Najjaśniejszej usilnie przekonują, że kara za „przypisywanie
wbrew faktom Narodowi Polskiemu” różnych mniejszych i większych
grzechów dosięgnie jedynie osoby świadomie piszące nieprawdę i
przypisujące Polakom coś, czego nie robili. Jednak sam przepis jest
sformułowany w taki sposób, że można go interpretować na różne
sposoby, a sama materia raczej nie ułatwia jednoznacznych ocen i
pozostawia osobom i instytucjom decyzyjnym ogromną dowolność.
Przypomnijmy:
przyjęte przez Sejm przepisy zakazują „publicznego przypisywania
wbrew faktom Narodowi Polskiemu” współudziału w zbrodniach
nazistowskich (a także różnych innych zbrodniach wojennych) i
„rażącego umniejszania winy rzeczywistych sprawców”. Z obszaru
działania nowej regulacji łaskawie wyłączono twórczość
artystyczna i naukową, ale o tym, co jest, a co nie jest twórczością
artystyczną i naukową będzie decydował w pierwszym rzędzie
ziobroludek, któremu wpłynie na biurko doniesienie od dowolnej
grupy szczerze oburzonych przedstawicieli Narodu Polskiego. On także
będzie decydował, co jest, a co nie jest faktem historycznym i na
tej podstawie kierował sprawę do sądu lub ją umarzał. W dalszej
kolejności sprawę będzie rozpatrywał sąd, który również
będzie musiał ustalać prawdę historyczną, często w kwestiach, w
których ze stuprocentowym ustaleniem wszystkich faktów problem mają
nawet zawodowi historycy. A także będzie musiał jednoznacznie
stwierdzić, czy to, co mu przedstawiono, to już nauka lub
literatura, czy jeszcze publicystyka i reportaż.
Wyobraźmy
więc sobie np. Andrzeja Stasiuka, który jeden ze swoich kolejnych
ni to reportaży, ni to impresji, ni to gawęd poświęci na przykład
wyprawie po podlaskich, lubelskich i podkarpackich sztetlach.
Wystarczy, że przytoczy w niej kilka opowieści o szmalcownikach, o
przejmowaniu przez Polaków pożydowskiego mienia, o polowaniach na
ludzi ukrywających się po lasach – i już ma jak w banku donos ze
strony „czynnika społecznego”. Bo skoro opisani szmalcownicy
byli Polakami, ludzie urządzający się w mieszkaniach wymordowanych
sąsiadów byli Polakami i bandyci szukający Żydów w lasach byli
Polakami, to wszyscy oni stanowią na tyle dużą część Narodu
Polskiego, że ów Naród – który przecież wedle własnego o
sobie mniemania składał się w dziewięćdziesięciu dziewięciu
procentach z samych Ulmów, Sendlerów i członków Żegoty – ma
prawo czuć się „pomówiony wbrew faktom”.
Nie
chciałbym być sędzią, który musiałby zdecydować, czy Stasiuk
pisze reportaże, czy jednak dzieła artystyczne, i czy wobec tego
trzeba mu przysolić trzy lata za „przypisywanie wbrew faktom
Narodowi Polskiemu” tego i owego, czy też można uznać, że
wszystko, co napisał, to tylko wizja artysty i wobec tego Naród
Polski może swojego pisarza co najwyżej pocałować w pewną część
ciała. Granice różnych gatunków wypowiedzi nie są przecież
ostre, istnieją formy pośrednie, trudno na przykład jednoznacznie
zakwalifikować niektóre gatunki prozy biograficznej, trudno też
stwierdzić jednoznacznie, czy „Sąsiedzi” Jana Tomasza Grossa to
dzieło popularnonaukowe, reportaż historyczny czy akt publicystyki
bieżącej.
Zauważmy,
że Stasiuk mógłby ani razu nie użyć w swojej książce
sformułowania „polski obóz koncentracyjny”, przeciwko któremu
jest ponoć skierowane ostrze nowelizacji (a które, co nieco
zdumiewa, w uchwalonym przez parlamentarzystów tekście w ogóle nie
pada!), a i tak mógłby się doczekać wezwania do prokuratutry. Obrońców
dobrego imienia polskości i Polaków są dziś u nas przecież całe stada,
ludzi, którzy byliby w stanie przeczytać ze zrozumieniem
jakakolwiek książkę Stasiuka – zdecydowanie mniej.
Rzecz
nie dotyczy jednak przecież tylko autorów krajowych! Izraelska
ambasada z pewnością w jakimś stopniu przejmuje się ewentualnymi
kłopotami polskich pisarzy i publicystów piszących o Zagładzie,
ale nieporównywalnie bardziej obawia się kłopotów, jakie mogą
pod rządami nowego prawa mieć polscy Żydzi, w szczególności
nieliczni żyjący jeszcze ocaleńcy, którzy chcieliby jeszcze przed
śmiercią złożyć niekoniecznie wygodne dla Polaków świadectwo.
Czy jeśli starsza pani opowie na antenie prywatnej rozgłośni
radiowej o swoich doświadczeniach ze szmalcownikami, to jeszcze
będzie miała do tego prawo, czy – jeśli nie będzie w stanie
przedstawić dowodów innych oprócz własnych słów i pamięci –
musi się obawiać srogiego pisma od ziobroludków, straszącego ją
karami za „pomawianie wbrew faktom Narodu Polskiego”? A jeśli
ktoś zebrałby kilkadziesiąt takich świadectw i wydał je
książkowo, to czy podlegałby pod ustawę tylko on, czy również
jego rozmówcy? A co z osobami, które mieszkają w Izraelu i będą
chciały takie świadectwa opublikować? Ustawa działa również za
granicą i wobec cudzoziemców – czy izraelski dziennikarz
publikujący niewygodne dla nas książki i artykuły o czasach Shoah
mógłby się po przyjeździe do Polski spodziewać aresztowania?
Kształt
nowych przepisów, który dobrozmianowym zwyczajem przegłosowano w
senacie w środku nocy, budzi więc ogromne wątpliwości. Gdyby je
wprowadzono w takiej formie, dawałyby one prokuraturze i sądom
ogromne pole do interpretacji. A tam, gdzie istnieje zbyt szerokie
pole do interpretacji, istnieje także pole do nadużyć. Szczególnie
w kraju, w którym oficjalna ideologia partii rządzącej odwołuje
się do najprymitywniej rozumianego, plemiennego patriotyzmu, a
prokuratorzy i sędziowie faktycznie utracili niezależność od
władzy wykonawczej. Wprowadzenie podobnych paragrafów nawet w kraju
w pełni demokratycznym budziłoby niepokój. W państwie, w którym
wola „powstającego z kolan” suwerena ma decydować o
interpretacji prawa, a wymiar sprawiedliwości przekształcany jest w
narzędzie do egzekwowania tej woli, przepisy takie stają się po
prostu groźne.
Mamy
już zresztą pierwszy przykład, w jaki sposób mogą owe paragrafy
interpretować przeróżni obrońcy honoru narodowego, wszystkie te
Reduty Dobrego Imienia i rózne inne reduty, które zapewne będą
teraz pączkować, bo skoro dotację rządową mogła u nas dostać
(i to jeszcze w III RP!) neonazistowska Duma i Nowoczesność, to tym
bardziej mogą na nią liczyć patriotycznie wzmożeni
antydefamatorzy. Oto poseł Winnicki, człowiek sprawiający
wrażenie, jakby był krzyżówką przedwojennego falangisty z
powojennym zetempowcem, stwierdził kilka dni temu, że ustawa
powinna obejmować teksty takie, jak te publikowane przez Jana
Tomasza Grossa, bo po pierwsze „niejako zawodowo zajmuje się on
zakłamywaniem prawdy historycznej i znieważaniem Narodu Polskiego”,
a po drugie immunitet naukowy go nie chroni, bo „Gross nie jest
żadnym naukowcem, ponieważ nie reprezentuje żadnego warsztatu
naukowego”.
Tak
oto doczekaliśmy się czasów, w których ludzie nie posiadający
nawet tytułu magistra będą mogli oceniać warsztat naukowy
profesorów i na tej podstawie, wedle własnego widzimisię,
publicznie twierdzić, że łamią oni prawo i, także wedle własnego
uznania, donosić na nich, lub nie, do prokuratury. Posła
Winnickiego pochwalono na wPolityce, „nowoczesnym portalu ludzi
myślacych”, oburzając się jednocześnie na redaktor Renatę Kim,
która ośmieliła się przypomnieć o strachu, jaki odczuwali
ukrywający się Żydzi przed polskim otoczeniem. Całe szczęście,
że red. Kim nie nosi nazwiska żydowskiego, tylko koreańskie –
inaczej ani chybi wylałyby się na nią antysemickie fekalia.
***
Być
może środowisko rządzące obecnie Polską rzeczywiście święcie
wierzy, że gdy już wyczyścimy naszą przestrzeń publiczną z
wszelkich odniesień do niechlubnych zachowań naszych rodaków w
stosunku do zabijanej przez Niemców ludności żydowskiej, zadziała
to na nas jak zaklęcie modyfikujące pamięć w opowieści o Harrym
Potterze, a w mit niepokalanego, zawsze czystego w intencjach i
czynach Narodu Polskiego uwierzą bez wątpliwości i bez wyjątku
wszyscy Polacy. Tak jakby nie pamiętano, że nawet w czasach
totalnej peerelowskiej cenzury prewencyjnej nie dało się zagłuszyć
ludzkiej pamięci. Tym bardziej nie da się jej zagłuszyć dzisiaj.
Nie
da się też pozbawić ludzi myślących umiejętności myślenia i
kojarzenia faktów. A fakty, te świeże, z 2018 roku, raczej nie
skłaniają do uwierzenia w przesadną życzliwość katolickich
Polaków wobec ich żydowskich współobywateli.
Bo
żyjemy, tu i teraz, w Polsce, w której słowo Żyd nie przestało w
wielu środowiskach być rodzajem obelgi, gdzie od Żydów wyzywają
się wzajemnie grupy kibolskie, a na murach roi się od rysunków
szubienic z Gwiazdą Dawida. Tu i teraz możemy oglądać w telewizji
działacza społecznego, który publicznie spowiada się ze swojej
tożsamości narodowej, najwyraźniej czując się w obowiązku
zapewnić, że nie jest to tożsamość żydowska. To w roku 2018
zwolennicy Dobrej Zmiany cynicznie grają na antysemickich
stereotypach, przywołując jako wcielenie wszelkiego zła postać
„Żyda Sorosa” i powiązanego z nim Adama Michnika. Temu drugiemu
bez przerwy – i to nawet na forum intrernetowym „Gazety
Wyborczej” - wypomina się rodowe nazwisko Szechter i żyjącego od
dawna za granicą przyrodniego brata, stalinowskiego zbrodniarza o
tymże nazwisku. To połączenie red. Michnika z Szechterem ma
zresztą określony cel: przypomnienie mitu o tzw. żydokomunie i
zaliczenie do niej nie tylko postaci dawno nie żyjących Bermana,
Minca, Fejgina czy Różańskiego, ale także, jako ich
„spadkobiercę”, żyjącego współcześnie Michnika, a co za tym
idzie „Gazety” i całego koncernu medialnego Agory.
A
przecież jest jeszcze w Polsce coś takiego, jak dawny sztetl. Są
te wszystkie Kocki, Bychawy, Goraje, Tykociny, Węgrowy, Góry
Kalwarie, Szczebrzeszyny, Tomaszowy... A w nich wciąż istnieją
przerobione z żydowskich sklepów mieszkania z wyjściem prosto na
ulicę, istnieją ulice Bóżnicze i Jatkowe. Resztki dziedzictwa,
które otacza głucha cisza.
W
Opolu Lubelskim cmentarz żydowski to kilka hektarów zarośniętych
chaszczami. Na planie miasta stojącym u wejścia do urzędu
miejskiego jest on oznaczony jako „cmentarz nieczynny” (przy czym
cmentarz katolicki jest oznaczony jako „cmentarz czynny”, co
sugeruje, że oba cmentarze są obiektami tego samego wyznania). Plac
po synagodze to wciąż zaśmiecone chwastowisko bez żadnej
informacji, co na nim stało i dlaczego już nie stoi. W Kocku ulicę
Żydowską można dla odmiany znaleźć tylko na planie wiszącym na
rynku – w terenie uliczka ta pozbawiona jest tabliczek z nazwą. W
tym samym mieście stoi słynna Rabinówka, dawny dom kockich
cadyków, do miasteczka przyjeżdżają żydowskie wycieczki z całego
świata specjalnie po to, żeby go zobaczyć. Budynek kilka lat temu
porządnie odnowiono, ale też nie ma na nim żadnej tabliczki z
informacją, co to za dom i dlaczego jest ważny dla historii Kocka.
W
Ożarowie barokowa synagoga jest obecnie pozbawionym dekoracji,
zatynkowanym na gładko klocem, w którym kiedyś były jakieś
zupełnie niereligijne przedsiębiorstwa, a obecnie nie ma nic. W
synagodze bychawskiej do dziś znajdują się magazyny, a stan
budynku jest opłakany. W łęczyńskiej znajduje się obecnie muzeum
regionalne – ale tylko dlatego, że w swoim czasie zabrakło
pieniędzy na jej wyburzenie. W Piaskach i Międzyrzecu na terenie
wyburzonych przez Niemców dzielnic żydowskich stoją bloki. Ani w
jednym, ani w drugim mieście nie ma żadnej, najmniejszej nawet
tabliczki, która informowałaby o tym, co na miejscu tych bloków
stało wcześniej i kto tam mieszkał. Są miasteczka, w których już
po wojnie większość pożydowskich budynków po prostu
rozebrano, często nie po to, żeby tam zbudować coś innego (np. w
Kocku do dziś na terenie dawnego getta straszą puste place), ale po
to, żeby zatrzeć żydowską przeszłość.
Wszystko
to otacza gruba warstwa milczenia. Obecni mieszkańcy albo sami o
kwestii żydowskiej wiedzą niewiele (poza tym, że „kiedyś tu
byli Żydzi, ale ich Niemcy pozabijali”), albo na próbę rozmowy
reagują niechęcią, cisza lub niemal agresją, często wyraźnie
podszytą lękiem, że spadkobiercy zamordowanych „wrócą i
wszystko zabiorą”. Jest to ta sama głucha cisza i wroga
obojętność, która szantażowanym, ściganym i mordowanym Żydom
towarzyszyła w latach Zagłady. I tak jak dziś jedynie nieliczni
próbują, często wbrew powszechnej niechęci, dbać o żydowskie
pamiątki, tak i wówczas tylko nieliczni ratowali swoich sąsiadów,
często bardziej bojąc się swoich rodaków o parszywych duszach niż
niemieckich żołnierzy.
Nikt,
kto choć trochę myśli, nie uwierzy, że w takim kraju, w sytuacji
panowania ekstremalnego zła, to samo społeczeństwo – mające
przecież za sobą antysemicki trening końcówki lat trzydziestych -
jakimś cudem na kilka lat zmieniło się w chór aniołów,
kochających bliźnich jak siebie samych i na wyścigi ratujących
żydowskich współbraci. Nie da się uwierzyć, że w czasach
najgorszych z możliwych nie wyłaziły z dużej części Polaków te
mroczne instynkty, które wyłażą dzisiaj, w czasach pokoju i
względnego dobrobytu. Nie da się, i żadna ustawa nikogo do tego
nie zmusi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz