„W
Polsce żadnych małżeństw jednopłciowych nie będzie” - orzekł
jednoosobowy centralny ośrodek dyspozycji politycznej RP podczas
spotkania przedwyborczego z mieszkańcami Trzcianki. I dodał, że
my, tu, na proklamowanej nie tak dawno wyspie wolności, „spokojnie
sobie zaczekamy”, aż Europa w tej kwestii, jak to ujął,
„otrzeźwieje”. W kolejnym zaś zdaniu raczył wyrazić pogląd,
jakoby na Zachodzie za stwierdzenie, że ze związków
homoseksualnych nie ma dzieci, szło się do więzienia.
Ale
my tu, u siebie, ani teraz, ani później takich bezeceństw
wyprawiać nie pozwolimy. Bo myśmy przecież trzeźwi i dlatego
odróżniamy dobro od zła, czego bezbożny Zachód, upojony do
nieprzytomności permisywizmem moralnym i „demokracją bez
wartości, która zamienia się w jawny lub zakamuflowany
totalitaryzm”, już nie potrafi. I to nasze będzie w końcu na
wierzchu, bo przecież sam Najwyższy jest z nami, „bo u Chrystusa
my na ordynansach, słudzy Maryi”, bo są z nami nasi biskupi, z
nimi nasz Prezes, a z Prezesem - Ojciec Dyrektor. Trzeźwiej więc,
Europo, a my sobie poczekamy i doczekamy. Jeśli już nie z tym
Prezesem, to na pewno z jakimś z następnym.
***
„Królestwo
moje nie jest z tego świata” - powiadał, według relacji
ewangelistów, Jezus Chrystus. Naród polski (teraz się chyba
naprawdę powinno pisać „Naród Polski”, wszak właśnie powstał
on – a może On??? - z kolan, na których ponoć klęczał był
wcześniej przez 27 lat) specjalnie się tym Chrystusowym
zastrzeżeniem nie przejmuje. I nie chodzi bynajmniej o to, że jakiś
czas temu oficjalnie uznano u nas Jezusa za „Króla i Pana” (przy
czym tylko co bardziej zorientowani polscy katolicy wiedzą, że nie
został On jednak wprost ogłoszony królem Polski, bo na przykład
czeskie portale bez żadnej wątpliwości informowały Czechów, że
„Jeżisz je kralem Polska”, a jeden z nich wysmażył nawet
reprotażyk pod tytułem „Jezus jest w Polsce królem, a państwowe
firmy zostały zawierzone Matce Boskiej”). Od niemal trzydziestu
lat budujemy sobie bowiem nad Wisłą może nie dostojne królestwo,
ale jednak całkiem poważną (przynajmniej w założeniu poważną)
republikę, która powinna być z tego świata, ale jakoś jej to nie
wychodzi. Jej władze zaś zdają się za swoje najważniejsze
zadanie uważać zgadywanie, czego chciałby Jezus, gdyby istotnie
był królem Polski, i wprowadzanie tego w życie. W pełnej zgodzie
ze słynnym „postulatem Goryszewskiego”, brzmiącym; „nie jest
ważne, czy w Polsce będzie dobrobyt, ważne, żeby Polska była
katolicka”.
Na
wypadek zaś, gdyby władzom w jakimś momencie nie starczało sił
lub pomysłów na roztrząsanie życzeń Bożych, albo też były one
chwilowo zajęte rozwiązywaniem jakichś nieprzyzwoicie przyziemnych
problemów socjalnych, ekonomicznych czy politycznych, dani są
naszemu krajowi (a może, jak – i tylko tak – słyszy się w
wiadomym radiu, dani są „Ojczyźnie naszej”) ludzie, którzy
wydają się egzystować nad Wisłą tylko w jednym celu:
przypominania władzy, że tron istnieje po to, żeby wypełniać
prawodawcze zalecenia ołtarza. Reszta zadań tronu to tylko jakieś
elementy uboczne, którym może on ostatecznie poświęcić trochę
uwagi, o ile zostanie mu chwilka czasu po wypełnieniu zadania
głównego.
Sądząc
po tym, jak się ma w Polsce od dawna służba zdrowia, prawa
pracownicze, przestrzeganie praw człowieka przez policję, kwestie
reprywatyzacyjne, sprawy socjalne, poziom wiedzy i obycia absolwentów
wszelkich typów szkół, stan komunikacji na terenach wiejskich, a
ostatnio także parę innych rzeczy, kolejni sternicy naszej nawy
państwowej od lat zdecydowanie preferują wypełnianie woli Bożej
od wypełniania woli suwerena.
Ogłaszanie
Narodowi Polskiemu woli Bożej – o ile nie ogłasza jej wprost, jak
to się stało w Trzciance, sam Prezes - odbywa się u nas w postaci
biskupich enuncjacji, które relacjonują później media tradycyjne
i elektroniczne, używając przy tym najczęściej frazy „biskupi
chcą”. Od lat więc czytaliśmy lub nadal czytamy, że „biskupi
chcą powrotu religii do szkół”, „biskupi chcą zakazu zabiegów
in vitro”, czy też że „biskupi chcą święta w Wielki Piątek”.
Ostatnio jeden z tabloidów wywrzeszczał nawet na pierwszej stronie,
że „biskupi chcą nam zabrać alkohol”. Co ciekawe, im częściej
wyrażenie „biskupi chcą” pojawia się w połączeniu z jakimś
konkretnym „chceniem”, tym większe prawdopodobieństwo, że owo
chcenie prędzej czy później „z kraju marzeń przejdzie w
rzeczywistość”. Religię w szkołach mamy wszak od dawna,
dostępność in vitro krok po kroku jest ograniczana, o święcie w
Wielki Piątek wypowiadają się już czynniki partyjno-państwowe
(na razie z pewną taką nieśmiałością i rezerwą, ale
poczekajmy, poczekajmy...), a i sprzedaż alkoholu łatwiej od
pewnego czasu ograniczyć. Każda interesująca biskupów ustawa w
Rzeczypospolitej jest zresztą na etapie projektu pilnie badana przez
Komisję Wspólną Rządu i Episkopatu. I niejedną już uchwalono w
specyficznym trybie „bo biskupi chcieli”.
W
przypadku biskupich chceń zasada „chcieć to móc” sprawdza się
więc niemal w stu procentach. Można by rzec: taka będzie
Rzeczpospolita, jakie jej biskupów chętki.
***
W
zasadzie cała historia III RP to historia urzędowej
hipokryzji. Konstytucja – zarówno dawna, „wykastrowana” w 1989
postpeerelowska uzupełniona o wałęsowskie dodatki, jak i
obowiązująca od 1997 obecna ustawa zasadnicza – od samego
początku deklarowała przecież świecki charakter państwa i pełną
równość wszystkich wyznań.
I w
tym właśnie świeckim państwie deklarującym równość wszystkich
wyznań od samego początku było jasne, że procent rzeczywistej
świeckości w owej świeckości wcale nie musi być duży, a
wyznania, niczym orwellowskie zwierzęta, są równe i równiejsze.
Jednym słowem, w teorii było nowocześnie, a w praktyce – jak w
konstytucji 1921 roku. A tam, przypomnijmy, zastosowano przedziwaczną
prawnie i logicznie formułę, wedle której katolicyzm miał w
Polsce „stanowisko naczelne wśród równouprawnionych wyznań”.
Po 1989 roku nikt nawet nie próbował ukrywać, że takiego
„stanowiska naczelnego” nie ma. Dość długo za to wypierano ze
świadomości zbiorowej fakt, że przy Okrągłym Stole Episkopat nie
był tak naprawdę jedynie bezinteresownym mediatorem, lecz całkiem
skutecznie walczącą o swoje interesy trzecią stroną rozmów.
Pierwsze koncesje – jak choćby wstępne próby ograniczenia prawa
do aborcji czy wpływ na treść podręcznika do wychowania do życia
w rodzinie - wywalczył sobie zresztą u słabnącej władzy
„jaruzelskiej” jeszcze przed rozpoczęciem tych rozmów.
A
potem przyszedł rok 1989 i rozpoczęła się pierwsza fala jawnej i
otwartej konfesjonalizacji kraju.
Zaczęto
więc masowo święcić świeżo zbudowane budynki użyteczności
publicznej, szkoły, komisariaty policji, szpitale, sanatoria i
hospicja, a nawet „doświęcać” te, które już istniały. W
roku 1990 to w kościele i w imię Chrystusa policja (wówczas chyba
nawet jeszcze pod nazwą MO) przepraszała naród za współudział w
zbrodniach starego systemu i deklarowała przejście na stronę
społeczeństwa. Niemal wszystkie nowe lub odtwarzane partie
polityczne rozpoczynały działalność od poświęcenia sztandaru i
mszy katolickiej. W szkołach, szpitalach, biurach, a nawet
niektórych sądach pojawiły się krzyże. A w prasie coraz częściej
czytaliśmy, że „biskupi chcą”. Biskupi chcieli powrotu religii
do szkół – dostali, co chcieli, i to mocą nawet nie
rozporządzenia (nie mówiąc już o ustawie, bo to by za długo
trwało jak na cierpliwość naszych purpuratów) ale wprowadzonej
chyłkiem-ciszkiem instrukcji. Chcieli ustawy antyaborcyjnej –
dostali ją. I to taką, która nawet z istniejącymi wyjątkami jest
jedną z najostrzejszych regulacji w Europie, a mimo to od początku
nazywana jest, również przez środowiska ponoć liberalne,
kompromisem. Bo i w istocie był to kompromis: ortodoksyjni
hurrakatolicy zawarli go z umiarkowaną konserwą, pomijając w
zasadzie jakiekolwiek zdanie w tej kwestii środowisk lewicowych
(kojarzonych zresztą wtedy w stu procentach z komunistami, a więc
traktowanych trochę jak trędowaci), raczkującego dopiero segmentu
nowych organizacji pozarządowych czy tym bardziej środowisk
feministycznych, postrzeganych w roku 1993 jako galeria egzotycznych
dziwadeł.
Jakby
przy okazji, i bez rozgłosu porównywalnego z ustawą , na szeroką
skalę zaczął działać pozakonstytucyjny, nie wiadomo, na jakich
zasadach się opierający i nie znający trybu odwoławczego od
swoich decyzji organ zwany Komisją Majątkową, przez całe lata po
uważaniu zwracający (lub wręcz rozdający) instytucjom kościelnym
budynki, ziemię, lasy i inne dobra, o które te instytucje
występowały, a czasem jeszcze dodający coś ekstra na podstawie
dziwacznych wycen. Podobnie postępowały i postępują do dziś
niektóre samorządy, zresztą w Polsce lokalnej, zwłaszcza na
poziomie gminnym, pracowicie odtworzono tradycyjny model, w którym
plebania jest ośrodkiem władzy niemal równorzędnym ze strukturami
oficjalnymi.
Szybko
się zresztą okazało, że chrześcijańskie miłosierdzie,
oficjalnie głoszone przez Kościół, dziwnie jakoś kończy się
tam, gdzie zaczyna się finansowy interes instytucji kościelnych. Ci
sami ludzie, którzy, stojąc na ambonach potępiali konsumpcjonizm,
pogoń za pieniądzem i gromadzenie bogactw, nie wahali się
kilkukrotnie podnosić czynszów w przejmowanych przez siebie
obiektach i wyrzucać ich dotychczasowych użytkowników na bruk. Na
zarzuty o hipokryzję i bezduszność odpowiedź była tylko jedna:
Kościół nie jest instytucją charytatywną.
Równo
dwadzieścia lat temu ratyfikowano konkordat (uchwalony pięć lat
wcześniej, również w trybie „bo biskupi chcieli”, a trochę
też w trybie „bo Papieżowi byłoby przykro”). Tym sposobem
kościelna rekonkwista zyskała ramy prawne, i to międzynarodowe!
Przeciętny obywatel – z wyjątkiem tych od zawsze martwiących się
o świeckość państwa – niespecjalnie się tym przejął, tym
bardziej, że III RP przeżywała właśnie czas największej
papolatrii i zachwytu osobą „naszego Wielkiego Papieża”.
Atmosfera była taka, jakbyśmy ten konkordat zawierali sami ze sobą,
bo w końcu po obu stronach stołu siedzieli Polacy. Wielu naszym
rodakom polski duchowny w białej sutannie rządzący Państwem
Watykańskim wydawał się nawet bardziej „prawdziwym” Polakiem,
niż postkomunistyczny prezydent Kwaśniewski, ówczesny przywódca
Najjaśniejszej. A jeśli nawet pojawiały się od czasu do czasu w
prasie jakieś wątpliwości i kwestie sporne, zostały one już rok
później utopione na amen w hektolitrach przesłodzonej śmietanki
wypływającej z papieskich kremówek.
W
ten sposób, wśród wiwatów na cześć Jana Pawła II, przy wtórze
coraz głośniejszej propagandy ośrodka toruńskiego i u progu
ostatecznego zmierzchu potęgi partii postkomunistycznej, utrwalił
się niespotykany gdzie indziej model liberalnej demokracji
konfesyjnej – czyli czegoś, co teoretycznie jest tak wewnętrznie
sprzeczne, że nie ma prawa istnieć, a jednak tu, nad Wisłą, w tym
kraju cudów, zaistniało.
A
kilkanaście lat później na tak przygotowanym gruncie wyrosła i
wybujała trująca roślina Dobrej Zmiany.
***
Wspomniana
zaś Dobra Zmiana od samego początku nie tylko wsłuchuje się w
głos Kościoła instytucjonalnego i w miarę swoich coraz większych
możliwości wypełnia wolę Episkopatu i co bardziej przebojowych
niższych duchownych, ale nawet sama próbuje ją odgadywać i
wypełniać jeszcze zanim zostanie ona wyrażona. Towarzyszy temu
zadziwiająca nawet jak na polskie warunki czołobitność wobec
przedstawicieli kleru. Osoba, której umysł pełni wspomniana na
wstępie funkcję centralnego ośrodka dyspozycji politycznej RP, i
do której to osoby przybywają na audiencje niemal wszyscy możni i
wielmożni w kraju, sama udaje się regularnie z wizytami jedynie do
pałaców biskupich i toruńskich pałaców medialnych (czasami też
do któregoś z budynków prezydenckich, ale z rzadka). Osoba
pełniąca urząd prezydenta RP bywa zaś w kościele chyba częściej
niż w jakimkolwiek innym budynku publicznym, z wyjątkiem, być
może, własnego pałacu.
U
toruńskich drzwi Ojca Dyrektora pokornie stają co pewien czas
pozostali przedstawiciele obecnych władz. Legendarna stała się już
wspólna wizyta w Toruniu osób pełniących do niedawna urzędy
premiera i szefa kancelarii premiera. Osoby te, obie, jak pamiętamy,
tej samej płci żeńskiej i tego samego imienia Beata, znaczącego
nota bene w kościelnej łacinie tyle co „błogosławiona”,
unisono zapewniały gospodarza spotkania, że nie zaniedbują
chrześcijańskiego obowiązku modlitwy. Obie panie wypowiedziały w
tym celu bodajże dwukrotnie przepiękną frazę „Ojcze Dyrektorze,
tak, Beaty się modlą”. Niestety, albo Beaty modliły się za
słabo, albo modliły się o uwolnienie od brzemienia może
niesamodzielnej, ale mimo to zbyt wielkiej władzy, bo niedługo
później obie zostały wolą Prezesa przeniesione na niższe
stanowiska.
Nic
dziwnego, że to właśnie od Dobrej Zmiany duchowieństwo
szczególnie oczekuje dowodów oddania Kościołowi Świętemu –
Matce Naszej. Tu już nie ma miejsca na półśrodki, kompromisy,
wykręty i małe kroczki. Ma być po naszemu, po bożemu, po
narodowo-katolicku! Od 2015 roku dmie się u nas w złote kościelne
surmy, ogłaszając ostatnią krucjatę nowoczesnej Europy. Do tej
pory biskupi po prostu chcieli – dziś biskupi chcą podwójnie.
Chce się Dobra Zmiana grzać w cieple ołtarzowych świec – musi
oddać Bogu i to, co boskie, i to, co cesarskie.
Wypełnianiu
biskupich chętek sprzyja panująca w Polsce atmosfera
quasi-rewolucyjna. Wolno dziś przecież każdemu wziąć miotłę i
czyścić co się da, byle tylko wymiatać te śmieci, co trzeba, i w
słusznym kierunku. A skoro wolno znieważać inaczej myślących,
tłuc po pyskach mówiących obcymi językami i zachęcać do
emigracji przeciwników antysemityzmu, wolno także każdemu, kto się
ma za żołnierza wspomnianej krucjaty, robić porządek na modłę
inkwizycyjną. Tu jest najbardziej katolicki kraj Europy, tu jest
ojczyzna Naszego Wielkiego Świętego Papieża, tu Jezus i Maryja
siedzą na tronie – i tu mają być Okopy Świętej Trójcy.
Będziemy bastionem, choćby miał to być bastion ostatni.
Niewiarygodnie
szybko i tłumnie powychodziły ostatnio z jakichś prastarych dziur
przedziwne okazy żywych skamielin, pragnące zawrócić Polskę do
mentalnego paleozoiku. Instytut Ordo Iuris, Bractwo Piusa X, rycerze
Chrystusa Króla Polski, aktywni w różnych instytucjach i gremiach
członkowie świeckich zakonów, członkowie kółek parafialnych,
potężna Rodzina Radia Maryja ze swoim guru, dobrozmianowi kuratorzy
i popierająca katolicyzację szkół część nauczycieli, katecheci
w radach pedagogicznych, prawicowi radni różnych szczebli, lekarze
z klauzulą sumienia, aptekarze żądający klauzuli sumienia,
zakonspirowani i jawni członkowie Opus Dei, narodowo wzmożeni
księża i katolicko wzmożeni profesorowie wszech nauk - wszyscy oni
ujęli w dłoń kropidła i wyszli na widok publiczny, goniąc gdzie
pieprz rośnie niewiernych.
Podejrzane
o antychrześcijańską deprawację może dziś być dosłownie
wszystko. W szczególności zaś to, co może sprowadzić na złą
drogę lub szatańsko opętać chrześcijańską dziatwę. Kotki
Hello Kitty, kucyki Little Pony – toż to zakamuflowane diabelstwo!
Wychowanie seksualne w szkołach? Nikt nie będzie demoralizował
świństwami naszych katolickich dzieci! Halloween w szkole? Koniec z
tym pogaństwem, będą bale wszystkich świętych. Szkolny tydzień
Harry'ego Pottera? Wykluczone, dość tego okultyzmu, magii i
przemocy! Tu jest Dobra Zmiana, tu żadnego Hogwartu nie będzie!!!
Obrywają
oczywiście także dorośli, a nawet... zwierzęta! Małżeństwa
gejowskie? Nigdy w życiu, a poza tym to geje są chorzy i trzeba ich
leczyć. Unia leczyć zabrania, ale u nas będzie wolno, nie damy się
lewactwu i kto nam co zrobi? Konwencja antyprzemocowa? A niech ją
szlag trafi, nie dopuścimy do przemycania do polskiego prawa
ideologii gender i innych chorych teorii, a poza tym to niech się
ludzie żenią, wszak przemoc domowa to problem związków
nieformalnych, po błogosławieństwie przy ołtarzu od razu ustaje.
EllaOne? Jeszcze czego, gzić by się lafiryndom chciało bez
konsekwencji! Eutanazja na życzenie? Życie jest darem Boga, a nie
żeby sobie tak każdy je sam odbierał tylko dlatego, że całymi
nocami wyje z bólu. Przecież to nawet lepiej, że wyje, bo
cierpienie uszlachetnia, a poza tym każde cierpienie ma sens.
A
jeśli się zdarzy, że gdzieś, w jakimś zoo, zakochane osły
postanowią sobie pokopulować na widoku publicznym, to co?
To
się je rozdzieli na wniosek radnych miejskich!
Tak,
tak. Żyjemy w kraju, w którym rozdzielono jakiś czas temu siłą
parę zżytych ze sobą zwierząt, żeby nie obrażały moralności
publicznej. Tak wygląda polski dwudziesty pierwszy wiek.
***
W
takiej atmosferze było tylko kwestią czasu wniesienie przez jakąś
ciotkę prawicowej rewolucji projektu zaostrzenia prawa aborcyjnego.
Projekt, który pierwszy raz pojawił się kilkanaście miesięcy
temu, drugi raz pojawił się na raty tej zimy i znów wywołał falę
społecznego niezadowolenia. Przy okazji obnażył hipokryzję
centroprawicowej opozycji, która za każdym razem zdecydowanie
sprzeciwia mu się werbalnie, ale gdy przychodzi do głosowania,
wstrzymuje się lub wychodzi. Wszystko po to, żeby, jak mawia
Prezes, i rubelka zarobić, i cnoty nie stracić. Najwyraźniej panie
i panowie z Platformy i Nowoczesnej się przeliczyli, bo cnotę
stracili bezpowrotnie, a i rubelek jakby się wyśliznął... I nie
pomogą tu ani gromkie okrzyki polityków tych partii wydawane przy
okazji Czarnego Piątku, ani nawet interwencje posłanki
Scheuring-Wielgus w obronie demonstrantek (również ciężarnych!)
zatrzymywanych za posiadanie rac. Po głosowaniach ich poznacie. A te
wskazują, że reprezentująca siły ancien regime'u opozycja
parlamentarna niczego się nie nauczyła, i niczego nie rozumie także
z obecnej sytuacji w Polsce. Postawa zarówno obalonego
establishmentu, jak i faktycznie go wpierających posłów z nowego
zaciągu od p. Petru, wyraźnie wskazuje, że jeśli mamy
kiedykolwiek zbudować demokratyczną Polskę rzeczywiście na nowo i
odrzucić przy tym zastarzałe wady III RP, społeczeństwo musi przy
pomocy kartki wyborczej zmieść ze sceny zarówno PiS z
przystawkami, jak i „totalną opozycję”.
Tymczasem
projekt zaostrzenia ustawy cały czas jest w Sejmie. Projekt
barbarzyński, zakładający, że matka musi donosić nawet ciążę
nie rokującą żadnych szans na przeżycie dziecka po urodzeniu, a
dziecko to musi się urodzić, nawet jeśli życie będzie dla niego
oznaczało jedynie długie godziny umierania w niewyobrażalnym bólu.
Przedstawiała go z mównicy niezmordowana Kaja Godek, pozująca na
niezależną działaczkę społeczną, która jednakowoż dziwnym
trafem od ponad dwóch lat pobiera wynagrodzenie budżetowe w
„odzyskanej” przez Dobrą Zmianę spółce skarbu państwa.
Trzeba
pani Godek przyznać, że walczy o swoje jak lwica. Gdy trzeba,
powarkuje w mediach i na „zwolenników zabijania dzieci
nienarodzonych”, i na opieszałą we wprowadzaniu nowych przepisów
Dobrą Zmianę, organizuje antyaborcyjny opór w całym kraju i w
ogóle wszędzie jej pełno. Niemal w każdym wywiadzie przypomina o
tym, że każdy dzień bez ustawy to wymierna liczba „zamordowanych
bezbronnych dzieci”. Ma to sprawić, żeby w głowie przeciętnego
Polaka utrwalił się obraz kliniki aborcyjnej jako czegoś na
kształt usłanych wychudzonymi trupami pól śmierci w hitlerowskich
obozach koncentracyjnych. Jest to wizja doskonale korespondująca z
używanym niekiedy w dyskursie katolickim wyrażeniem „holokaust
nienarodzonych”. Pani Godek absolutnie nie obchodzi, co będzie
czuła kobieta zmuszona do noszenia przez dziewięć miesięcy
potwornie zniekształconego „dziecka poczętego”, o którym
będzie wiadomo, że umrze w ogromnych cierpieniach kilka dni po
urodzeniu. Nie obchodzi jej także, co czuje sama owa cierpiąca i
umierająca istota. Powołuje się przy tym pani Godek na wolę
katolików polskich, choć przecież de facto reprezentuje mniejszość
wśród nich samych. Jeśli bowiem 85 procent społeczeństwa jest
przeciw nowym regulacjom, to nie ma siły, żeby wśród tych 85
procent nie było zdecydowanej większości polskich katolików.
Trudno
jednoznacznie stwierdzić, czy nagły powrót do projektu akurat
teraz spowodowany był tym, że „biskupi chcieli”, czy może
raczej wrzucono go po to, aby gwarantowana ogólnopolska awantura
przykryła niezręczny temat horrendalnie wysokich nagród, które
rozdali sobie ostatnio urzędnicy Dobrej Zmiany. Nie sposób jednak
zapomnieć, że kilka dni wcześniej media informowały, że „biskupi
chcą przyspieszenia prac” nad projektem. Wydany bowiem został
komunikat Konferencji Episkopatu, w którym biskupi zaapelowali o
„niezwłoczne podjęcie prac nad projektem”.
I
Sejm niezwłocznie je podjął, tym razem dziwnym trafem naprawdę
niezwłocznie, a nie z niezwłocznością odłożoną, jak w
przypadku pamiętnych nieopublikowanych wyroków Trybunału
Konstytucyjnego. Tym razem o niezwłoczność walczono jak o
niepodległość. Komisja Praw Człowieka pod przewodnictwem
posła-prokuratora Piotrowicza tak się spieszyła, że odmówiła
głosu przedstawicielom większości organizacji pozarządowych
obecnych na sali. Podczas pracy nad projektem obrażano przeciwne mu
posłanki, a poseł Sanocki pytał, „co ma kobieta do tego, że
dziecko ma się urodzić”. Ten sam parlamentarzysta o posłankach
opozycji wyraził się per „dziewczynki” i bez zezwolenia matki
ostentacyjnie dotykał dziecka jednej z przedstawicielek organizacji
pozarządowych. Padł też argument o „konieczności wypełniania
macierzyńskiej powinności”, trącący nieco latami 30. XX wieku i
państwem totalitarnym. „Nasze kobiety” mają oto rodzić „nasze
dzieci”, i nic im do tego, jakie to dzieci, i czy zdrowe. Wszak,
jak stwierdził jeszcze inny tytan prawicowego intelektu, kobiety nie
powinny się martwić, że będą rodzić potworki, ani tym, że te
potworki od razu umrą, bo przecież wszyscy kiedyś umrzemy.
A
później nastąpił akt politycznego aikido prezesa Kaczyńskiego,
który nagle przesunął termin dalszej pracy nad projektem na
następny miesiąc ( początkowo procedury miały się zacząc tuż
po rocznicy katastrofy smoleńskiej, dziś wiadomo już, że
przesunięto je na kolejne posiedzenie parlamentu), licząc zapewne
na to, że zdoła nieco rozproszyć energię społeczną przed tzw.
Czarnym Protestem i rozwodnić temat na czas świąt wielkanocnych,
odsłaniania pomnika smoleńskiego, i – jak się okazuje – chyba
także wyjątkowo długiej w tym roku majówki. Najwyraźniej jednak
czujniki analizujące w głowie Wielkiego Stratega tym razem albo
były źle ustawione, albo ktoś lub coś (jakiś lewacki dron
szpiegowski?) podstępnie je wyłączyło. Okazało się bowiem, że
23 marca kobiety wyszły na ulicę jeszcze liczniej niż podczas
poprzedniego Czarnego Protestu, a w stolicy dołączyli do nich
studenci Uniwersytetu Warszawskiego, którzy przez pewien czas
grozili nawet strajkiem okupacyjnym na uczelni, co nie zdarzyło się
od 1989 roku. Dobra Zmiana zaś dostała burę od biskupów, którzy
tym razem wyjątkowo nie mówili, że czegoś chcą, tylko „wyrazili
zaniepokojenie”, co stało się pierwszą informacją w serwisach
mediów „narodowych”.
Dziś,
w drugiej połowie kwietnia, prace nad projektem wciąż są w
zawieszeniu.
***
Rozmiary
zeszłomiesięcznego Czarnego Protestu, choć oczywiście zbyt małe,
aby Dobra Zmiana się ich wystraszyła, mimo wszystko zaskoczyły i
zdenerwowały obóz konserwatywny. Na kobiety demonstrujące pod
siedzibą partii rządzącej wylały się obficie pomyje i inne
nieczystości z rynsztoków dobrozmianowej propagandy. Ozwał się po
raz kolejny red. Ziemkiewicz, który raczył nazwać pisarkę Manuelę
Gretkowską, excuse le mot, „cipą cip”. Telewizja
„narodowa” określiła Czarny Protest mianem „marszu
zwolenników zabijania dzieci poczętych”. Samego siebie przeszedł
niejaki Marcin Rola z internetowego serwisu wrealu24, publikowanego
na platformie YouTube. Nazwał on mianowicie protestujące kobiety
„kocmołuchami”, „neonazistkami”, „wieszakowymi pasztetami
z wąsem”, „amebami”, „półmózgami” i „sklonowanymi
owcami” a także zasugerował, że za wszystkim stoją jakieś
ciemne zagraniczne siły, które sponsorują demonstrantom
transparenty i „chusty na łeb”. W rozrzucaniu słownego gnoju
sekundowała mu dzielnie prowadząca program kobieta (!), red.
Magdalena Derulska. Inna kobieta, prawicowa vlogerka Weronika
Kostrzewa, publiczne nazwała demonstrujących pod warszawską Kurią
Metropolitalną studentów „hołotą”.
Wszystko
to jednak nic w porównaniu z wyskokiem niejakiego Łukasza
Korzeniewskiego, byłego strzelca Wojska Polskiego, który oznajmił,
że najlepszym sposobem poradzenia sobie z protestem byłoby...
strzelanie do uczestniczek z kałasznikowa. „KbkAK i już byście
wiedziały, tępe strzały, gdzie wasze miejsce” - napisał na
Facebooku dzielny wojak.
Prawica
kiedy tylko może, wypomina demokratom Cybę. Ilu potencjalnych Cybów
wychowała sama, od dwóch lat w sposób zorganizowany karmiąc
swoich zwolenników nienawiścią do wszelkiego „lewactwa”?
Czarny
Protest i towarzysząca mu aktywność środowisk kobiecych i
wspierającego je szerokiego frontu demokratycznego wywołuje furię
ośrodków prawicowych nie dlatego, a w każdym razie nie tylko
dlatego, że wyznają one pogląd, że dopiero co zagnieżdżona
zygota jest już pełnowymiarową osoba ludzką. Narodowo-katoliccy
konserwatywni rewolucjoniści nie prowadzą bowiem boju jedynie o
aborcję. To nie jest wąsko wykrojona „wojna o macice”. To jest
bój o to, czy uda się, czy się nie uda realizowany przez przez
konserwatywną część Kościoła do spółki z PiS-em i
ultrakatolickimi aktywistami plan swego rodzaju małej polskiej
kontrreformacji. Bo biskupom we fioletach i purpurach,
wygarniturowanym prawnikom z Ordo Iuris i ubranym w czerwone kapy
rycerzom Chrytsusa Króla Polski nie chodzi tylko o macice, tak jak
Prezesowi nie chodziło o same sądy czy sam Trybunał.
Macice
i wszystko, co z nimi związane to dla nich tylko kolejny krok,
jeszcze jedna próba sił, o tyle ważna dla strony
liberalno-demokratycznej, że dotycząca kwestii fundamentalnych:
prawa do godności, do ochrony zdrowia, do planowania rodziny i
wolności wyboru strategii życiowych kobiet, a pośrednio przecież
także ich męskich partnerów. Tak naprawdę planowane zaostrzenie
ustawy aborcyjnej ma być kolejnym aktem przesunięcia granic,
poszerzenia terytorium poddanego władzy katolickich integrystów. I
właśnie o wielkość tego terytorium i stopień tego poddaństwa
dziś chodzi. O to, czy to rodzice i sama młodzież, czy rząd
wespół z duchownymi będzie decydował o tym, czego będą się
uczyć i w co bawić polscy uczniowie. O to, czy polscy pisarze,
malarze i reżyserzy będą mogli pisać, malować i wystawiać w
teatrach to, co zechcą, czy też to, co będzie im się starał
narzucić w imię „tradycyjnych polskich wartości” kaczystowski
rząd pod dyktando Episkopatu. Kwestia praw reprodukcyjnych jest w
obecnej sytuacji naszego kraju elementem walki pomiędzy wolnym
społeczeństwem, wciąż domagającym się poszanowania swojej
wolności, a koalicją większej części Episkopatu, świeckich
przybudówek Kościoła i ultrakonserwatywnych sił politycznych
pragnącą narzucić społeczeństwu prawa stanowione w myśl
rozumianej po dziewiętnastowiecznemu doktryny religijnej pożenionej
z równie przestarzałym pojmowaniem wspólnoty narodowej.
Opowiedzenie się za lub przeciw Czarnemu Protestowi, wybór pomiędzy
poparciem lub sprzeciwem wobec praw mniejszości seksualnych i w
ogóle wszelkich mniejszości, jest więc opowiedzeniem się za lub
przeciw konkretnemu dążeniu cywilizacyjnemu.
Można
nie podzielać radykalizmu pogladów niektórych aktywistek
organizacji pro choice,
można nie zgadzać się z hasłami typu „aborcja jest OK” czy
„chwała aborterom”. Można mieć różne pojęcie na temat tego,
do którego tygodnia ciąży powinien być dostępny zabieg na
życzenie i jak powinna przebiegać procedura taki zabieg
poprzedzająca. Można, będąc mężczyzną, mieć w sobie głęboki
sprzeciw wobec niesprawiedliwych i generalizujących wypowiedzi na
temat mężczyzn jako grupy, które słyszy się czasem z ust
działaczek ruchu feministycznego. Można wreszcie odczuwać
dyskomfort, widząc niektóre formy ekspresji stosowane przez ruch
obrony praw osób nieheteronormatywnych.
Tak, można.
Ale
nie zmienia to faktu, że każdy, komu zależy na pozostaniu Polski w
orbicie zachodnioeuropejskiej cywilizacji, cywilizacji wolności
wyboru, tolerancji i światopoglądowej równości, powinien popierać
protestujące Polki i walczących o swoje prawa polskich gejów.
Dziś, gdy zwiądł KOD, gdy władza coraz bardziej opresyjnie
traktuje ruch Obywateli RP i grupy antyfaszystowskie, to właśnie
kobiety, środowiska LGBT i ich potencjał sprzeciwu są być może
jedyną barierą tamującą drogę tym siłom, które chciałyby
uczynić z Polski enklawę średniowiecza w nowoczesnej Europie. Kto
sprzeciwia się dążeniom polskich kobiet, kto wtóruje Prezesowi w
jego sprzeciwach wobec małżeństw jednopłciowych, ten w istocie
sprzeciwia się w istocie modernizacji naszego kraju i staje w jednym
szeregu z pp. Godek, Rolą, Ziemkiewiczem, Santockim i Korzeniewskim
i ze wszystkimi środowiskami dążącymi do trwałego odcięcia
Polski od Zachodu i uczynienia z niej dziwacznego, wsobnego tworu,
kraju ludzi owładniętych strachem przed represyjną władzą
państwową, wszechwładną kościelną władzą sumień i
wyimaginowanym niebezpieczeństwem niesionym jakoby przez obce wpływy
kulturowe.
Historia
zaś uczy, że gdy próbujemy się oderwać od cywilizacji
zachodniej, prędzej czy później zawsze zagarnia nas ta druga. Ta z
bezkresnych wschodnich stepów, niesiona przez słowiańskich
spadkobierców imperium Czyngis-chana.
***
Niemożliwe,
nie ma się co bać, bo Unia i NATO, bo globalizacja, bo komputery,
bo historia nigdy nie powtarza się w stu procentach?
Ależ
możliwe, cywilizacyjny regres jest akurat zjawiskiem powtarzającym
się w różnych krajach i w różnych epokach dość regularnie. A u
nas przecież już raz tak było. Po wieku XVI, wieku
Frycza-Modrzewskiego i Pawła Włodkowica, po Unii Lubelskiej i akcie
Konfederacji Warszawskiej, w najbardziej demokratycznym z dużych
państw ówczesnej Europy, przyszedł wiek XVII, a potem XVIII. I tak
jak dziś demokracja staje się powoli jedynie zespołem pustych i co
chwila łamanych pisanych procedur przykrywających jedynowładztwo
posła z Żoliborza, tak wtedy z wolnych sejmików i elekcji z czasem
pozostała tylko skorupa, skrywająca masowe akty korupcji wyborczej,
pogardę dla zasad i siłowe forsowanie kandydatów. Tak jak dziś
zamykamy się na Europę i bijemy cudzoziemców w tramwajach, tak
wówczas zamykaliśmy się w sarmacko-kontuszowym getcie i najpierw
rugowaliśmy innowierców z parlamentu, a niewiele później część
z nich także z kraju.
Przypomnijmy:
na Zachodzie Newton i Kartezjusz kładli właśnie podwaliny pod
gmach nowożytnej filozofii i nauk przyrodniczych, gasły wojny
religijne, a pańszczyznę masowo zastępowano czynszem. U nas ksiądz
Chmielowski w tym samym czasie tworzył kuriozalny zbiór legend,
przesądów i mądrości ludowych, który zatytułował „Nowe
Ateny” i całkiem na poważnie nazwał encyklopedią, a niejaki pan
Nekanda-Trepka lustrował szlachtę, poszukując w jej szeregach
prawdziwych i wyimaginowanych „chamów”. Masy chłopstwa żyły
zaś w stanie faktycznego niewolnictwa.
A
dzisiaj? Dzisiaj, gdzieś tam, w cywilizowanym świecie, politycy i
naukowcy wspólnie zastanawiają się nad sposobami zatrzymania zmian
klimatu, Elon Musk testuje swoje wynalazki, a kolejne kraje przyznają
parom jednopłciowym prawo do zawierania małżeństw. My zaś, w tym
samym czasie, chcemy nakazywać kobietom rodzenie zdeformowanych
płodów, rozwijamy trującą energetykę węglową i sortujemy ludzi
na lepszych i gorszych na podstawie tego, czy po ojcach i dziadkach
dziedziczą – jak to ujął jakiś czas temu Pan Prezydent -
„piętno zdrajcy”, czy „chlubę bohatera”.
Idziemy więc – jak wtedy - do
tyłu i na kolanach. I – jak wtedy – prędzej czy później czeka
nas wywrotka.