sobota, 26 listopada 2016

Joszua na nadtroniu, czyli król tragikomedii




Biedny ten nasz Pan Prezydent!
A to demonstranci na niego krzyczą i nazywają marionetką, a to mająca się za artystkę celebrytka pokaże mu niby niechcący, co ma – w opinii własnej lub swoich PR-owców – najlepszego, a to zrobi publicznie dziwną minę, nad którą się potem znęcają media gorszego sortu. A teraz jeszcze ta intronizacja!
Do tej pory na polu rządzenia Rzeczpospolitą miał bowiem p. Duda nad sobą tylko Prezesa, coraz częściej zwanego Naczelnikiem. Od tygodnia oficjalnie ma jeszcze Króla i Pana – Joszuę z Nazaretu.

Oczywiście – osobistym Królem i Panem Andrzeja Dudy, jako osoby prywatnej wyznającej chrześcijaństwo, Joszua z Nazaretu był od dawna, od wczorajszego wszakże popołudnia jest nim również w kategoriach oficjalnych. W sobotę bowiem, jak stwierdza Akt Jubileuszowy Przyjęcia Jezusa Chrystusa za Króla i Pana, odczytany w Krakowie przez arcybiskupa Gądeckiego, „Polska w 1050-rocznicę swojego Chrztu uroczyście uznała królowanie Jezusa Chrystusa”. Sam zaś początek Aktu Jubileuszowego nie pozostawia złudzeń, co do tego, kto przyjmuje Jezusa za Króla i Pana: robimy to „my, Polacy”, którzy „stajemy przed Nim wraz ze swoimi władzami duchownymi i świeckimi, by uznać Jego panowanie nad Polską” i „zawierzyć i poświęcić Mu naszą Ojczyznę i cały Naród”.
Nie ma tu, jak widać, żadnej możliwości wyboru dla tych, którzy z jakichś powodów nie chcą przyjąć Jezusa jako Króla i Pana, choćby dlatego, że mają jakiegoś innego Króla i Pana, nie chcą mieć żadnego albo w żadnego nie wierzą. Nie pada tu sformułowanie „my, katolicy polscy”, czy nawet „my, chrześcijanie polscy”, nie istnieje żadne rozróżnienie świeckiego i świętego, państwa i religii, rzymskich katolików i reszty. „My, Polacy” to my, Polacy, i kropka. Włącznie z ateistą postkomunistycznym Jerzym Urbanem i ateistą postsolidarnościowym Janem Hartmanem. A może i z Tatarem-muzułmaninem Selimem Chazbijewiczem, który co prawda nie jest ani narodowości polskiej, ani wyznania katolickiego, ale jako polski obywatel z pewnością jest cząstką „naszej Ojczyzny”. A poza tym jest autorem wierszowanego panegiryku na cześć Prezesa, co w dobie obecnej daje mu plus pięćset punktów do pełnej polskości nawet u naszych najbardziej katolickich konserwatystów.
I nie ma przebacz – sam Pan Prezydent, osobą własną oficjalnie w sanktuarium stając, w imieniu przywoływanych w Akcie „władz świeckich” panowanie Jezusa Chrystusa uznał. Konstytucja co prawda uczestnictwa Prezydenta RP w takich aktach nie przewiduje, ale czymże jest konstytucja wobec Mocy Bożej i woli Suwerena?

***

Trzeba przyznać, że Episkopat Polski bardzo się postarał, żeby w kwestii intronizacji Chrystusa pogodzić wykluczające się racje kościelno-teologiczne i katolicko-patriotyczne. Gremium to przez lata twierdziło, że robienie z Chrystusa, określanego w pismach chrześcijańskich jako Król Wszechświata, króla tylko i wyłącznie jednego kraju raczej by umniejszało znaczenie tego królowania, niż powiększało. Ponieważ zaś Episkopat nigdy nie przyznaje się do tego, że zmienia w jakiejś kwestii zdanie (a w tej akurat zmienił je nieoczekiwanie tuż po przejęciu władzy przez Dobrą Zmianę), Akt Jubileuszowy sformułowano w taki sposób, żeby w jego tytule nie było wyrażeń takich jak „intronizacja Jezusa” czy „król Polski”. W tekście mamy jednak do czynienia z faktyczną intronizacją. Króla i Pana uznaje tu przecież „Polska”, w osobach „nas, Polaków”, a w szczególności naszych „władz świeckich”! Pada też kilkukrotnie sformułowanie o królowaniu Jezusa „w Narodzie i Państwie Polskim”, a dodatkowo pojawia się postulat, aby władze tego narodu i państwa „stanowiły prawa zgodne z Jego nauką”. Czyli niby nie tylko nasz ten Król, ale jednak przede wszystkim nasz. Niby tylko w sferze duchowej, ale z postulowanym (przyrzeczonym przez Prezydenta RP???) wpływem na stanowienie praw świeckich.
Tak więc Akt Jubileuszowy jednocześnie intronizacją jest i nie jest. Dla subtelnych doktorów teologii nie jest, dla prostych wyznawców, rzeszy szeregowych księży, polityków prawicy i wielu publicystów jak najbardziej jest. O „ogłoszeniu Jezusa królem Polski” napisały i powiedziały – choć oczywiście w różnej tonacji – media wszystkich barw, od „Naszego Dziennika” po „Trybunę”. W opinii przeciętnego Polaka, nie rozumiejącego teologicznych niuansów, a wiedzę o świecie czerpiącego z intelektualnie coraz płytszych polskich mediów, takiego właśnie aktu dokonano: do miękkiego tronu Prezesa, obok którego stoi niezbyt wygodny zydel prezydencki, dobudowaliśmy ozdobne nadtronie dla Króla. Polskiego Króla.
O to chyba zresztą chodziło: o utrwalenie w świadomości społecznej coraz ściślejszego zrostu tego, co państwowe, z tym, co kościelne. Akt Jubileuszowy został sformułowany w taki sposób, żeby Polak-ateista, Polak-buddysta i Polak- agnostyk (w tym operator Wolnego Drona, który zawsze z przekonaniem się do wyznawania konkretnej religii miał kłopot) odnieśli wrażenie, że albo się do koronowania Chrystusa przyłączą, choćby nawet w Niego nie wierzyli (bo przecież „my, Polacy”, „cały Naród i Państwo”), albo ich przynależność do polskiej wspólnoty będzie co najmniej wadliwa. I wrażenia tego nie zmieniły dość spokojne i pojednawcze homilie „intronizacyjnego” biskupa Czai i kardynała metropolity Dziwisza. Książęta Kościoła i książęta nowej władzy nie mają oporów przed poświęceniem poczucia bezpieczeństwa i zakorzenienia we własnym kraju innowierców i mniejszości narodowych na ołtarzu Dobrej Zmiany. Znacznie bardziej obchodzi dziś jednych i drugich zakorzenienie się tam, gdzie jest rząd dusz i rząd ciał. W pałacach biskupich i w pałacach rządowych. A na łagiewnickiej intronizacji bez intronizacji zyskuje przecież politycznie i Kościół, i władza.

Dla Kościoła obecność przedstawicieli władz państwowych, dodatkowo poświadczona w samym Akcie, to doskonały element nacisku na te władze. Jak pokazały wydarzenia związane z Czarnym Protestem, kaczyści w kwestiach ideologicznych potrafią się cofnąć pod naciskiem społecznym, i to mimo krzyków i wściekłości ultrakonserwatystów z okolic „Frondy” czy Ordo Iuris. Widać było, że Prezes, zaskoczony rozmiarami kobiecych demonstracji, na chwilę kompletnie się pogubił i zrobił kilka kroków do tyłu.
Intronizacja wybudowała jednak za jego plecami mur, którego nie będzie on mógł obalić ani przezeń przeskoczyć bez narażenia się na pomruki niezadowolenia ze strony Episkopatu. Skoro bowiem przedstawiciele struktur państwowych w Łagiewnikach byli, modlili się, uczestniczyli w odczytywaniu Aktu, odpowiadali na wezwania modlitewne - mogą powiedzieć purpuraci - to niech się teraz zachowują stosownie do tego, co publicznie zadeklarowali: niech postępują wedle woli Króla i Pana. A wolę Króla i Pana przekazuje nam Magisterium Kościoła za pośrednictwem kapłanów. Kapłani nasi zaś od dawna domagają się zakazu handlu w niedzielę, zakazu zapładniania metodą in vitro, zaostrzenia prawa aborcyjnego (choć nie aż takiego zaostrzenia, jakie zaproponowali ostatnio obywatele z Ordo Iris), pojawiał się parę razy pomysł uczynienia Wielkiego Piątku oficjalnym świętem, otwarta niedawno z wielką pompą (i również przy udziale Pana Prezydenta) Świątynia Opatrzności Bożej nadal wymaga dużych nakładów finansowych… Okazji do rozliczania rządzących z posłuszeństwa wobec „króla Polski” z pewnością biskupom nie zabraknie.
Kościół zdjął sobie także z głowy kłopot z aktywnością tak zwanych ruchów intronizacyjnych. Gdyby nie Akt Jubileuszowy, ulicami nadal chodziłyby procesjonalnie grupy ludzi okutanych w czerwone płaszcze, dzierżących transparenty z napisami „Jezus Chrystus Królem Polski” i „żądamy intronizacji Chrystusa”, a biedny biskup Czaja nie mógłby wreszcie odpocząć i zająć się innymi sprawami.

Ale i rządzący zyskują. Pokazanie się na intronizacji p. Dudy i kilku ministrów z pewnością spodobało się najbardziej konserwatywnej części pisowskiego elektoratu i jego medialnym emanacjom, przeróżnym Terlikowskim i Górnym, którzy od dawna postulują budowę nad Wisłą Katolickiego Państwa Narodu Polskiego. Gdyby prezydenta i ministrów w Łagiewnikach nie było, władza byłaby zapewne atakowana z tej strony i oskarżana o sprzeniewierzenie się ideałom katolickim, lekceważenie głosu Suwerena i posłannictwa „obozu patriotycznego”. Bo przecież nie tylko Episkopat, ale i PiS miał kłopoty z demonstracjami intronizatorów, którzy dotarli już w tym roku pod Pałac Prezydencki, mogliby zaś, o zgrozo, dotrzeć także pod dom samego Prezesa. Prezes ma zaś wystarczająco dużo zmartwień z powodu złośliwie co i rusz demonstrującego lewactwa i nie potrzebuje, żeby mu jeszcze brykała prawa strona.
Konsekwentne trzymanie się sutanny jest dla obecnych władz także gwarancją utrzymania poparcia Kościoła w trakcie kampanii wyborczych i neutralności w sytuacjach kontrowersyjnych. Póki Dobra Zmiana stroi się w szaty obrońców wiary katolickiej, póty władze duchowne będą ją popierać, bez tego zaś poparcia nie ma ona co liczyć na utrzymanie władzy drogą normalnych wyborów.

O tym wszystkim dużo się pisze i mówi, rzadko jednak można przeczytać o kwestii być może dla Prezesa i jego ludzi najważniejszej. Akt Jubileuszowy fantastycznie wpisuje się bowiem w stworzoną na użytek Dobrej Zmiany koncepcję historii Polski, wedle której dopiero władza Prezesa jest początkiem istnienia nowej, prawdziwej, narodowej i patriotycznej Polski naszych – Suwerena - marzeń. Z formalnym uprawomocnieniem nowego porządku PiS musi poczekać do chwili zdobycia większości konstytucyjnej (której może nie zdobyć nigdy – omnipotencja Jarosława Kaczyńskiego na szczęście nie sięga tak daleko, żeby mógł on dowolnie ustalać wyniki wyborów), póki co uprawomocnia się go na chama, wybierając sobie wedle własnego widzimisię przepisy, których się łaskawie będzie przestrzegać i wyroki, które się łaskawie będzie respektować i publikować. Dobra Zmiana wciąż więc natrafia na przeszkody na polu prawnym, na polu symbolicznym może sobie jednak hasać do woli. Prezes zapoczątkowuje nową erę w historii Najjaśniejszej.
A skoro mamy nową erę w historii, należy przekreślić wszystko, co było przed nią. Ci, którzy mają dziś więcej niż 40 lat, pamiętają to z autopsji: w czasach PRL można było odnieść wrażenie, że przed rokiem 1944 w ogóle żadnej Polski nie było, a jeśli była, to bardzo wybrakowana. PiS próbuje stworzyć wrażenie, że Polska zaczyna się dzisiaj. Stąd usuwanie w cień prawdziwych bohaterów podziemnej „Solidarności” i wstawianie w to miejsce własnych, stąd kreowanie Lecha Kaczyńskiego na najwybitniejszego męża stanu w dziejach kraju (równać się z nim może jedynie żyjący brat bliźniak), stąd nienawistna retoryka wobec grupy odsuniętej od władzy i wszystkich, którzy tę grupę popierają lub byli z nią w jakikolwiek sposób związani, stąd wreszcie uświęcenie ofiar katastrofy smoleńskiej obowiązkowym apelem poległych. To, co legło u fundamentów Dobrej Zmiany ma być święte i ponadczasowe, a wszystko inne traci ważność. Dlatego wszelkie akty symboliczne, które miały miejsce przed rokiem 2015, trzeba powtórzyć, aby odzyskały swoją moc, tym razem z nadania Centralnego Ośrodka Dyspozycji Politycznej.
Grzebie się więc z niewiarygodną pompą po kolei wszystkich ekshumowanych Żołnierzy Wyklętych, przepędzając z ich pogrzebów przedstawicieli opozycji, bo dopiero te pogrzeby, odbyte bez udziału „komunistów i złodziei”, nadają ich kultowi właściwą rangę – choć przecież święto 1 marca ustanowił prezydent Komorowski. Tworzy się Radę Mediów Narodowych, bo wyjęcie PR i TVP spod władzy jeszcze nie odzyskanej Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji to symboliczny początek nowych, patriotycznych, narodowych mediów publicznych – choć przecież media publiczne (od samego początku rozdrapywane politycznie, ale do roku 2015 nieporównywalnie bardziej obiektywne niż dzisiejsze) istnieją od ćwierć wieku. Obchodzi się wszystkie rocznice związane z „poległym” bratem Prezesa, bo jego dokonania są pisanymi przez ducha Historii zapowiedziami Dobrej Zmiany, tak jak biblijne proroctwa miały być zapowiedziami życia i dzieła Chrystusa.
A jeśli tak, to jak można by było nie dokonać nowej intronizacji Joszui z Nazaretu? Intronizacji zatwierdzającej wszystkie poprzednie mocą woli Suwerena, który rok temu unieważnił przecież całą dotychczasową historię Polski, w tym również wszelkie boskie i ludzkie intronizacje?
Tak, intronizacja była niezbędna. Intronizacja z udziałem prezydenta Dudy, którego obecność była swego rodzaju pieczątką, przybitą na Akcie Jubileuszowym przez Prezesa Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Nawet Chrystus Król musiał się poddać Dobrej Zmianie.

***


Nie wiem, co bym zrobił, gdybym to ja był Joszuą z Nazaretu, i gdyby to mnie Polacy obdarowali nieoczekiwanie koroną swojego kraju. Prawdziwy, cielesny Joszua nigdy nie zdradzał predylekcji do wkładania na głowę korony innej niż cierniowa. „Królestwo Moje nie jest z tego świata”, mawiał. Jeśliby się zgodził, to chyba tylko z grzeczności.
Gdybym zaś był jakimś Jego niebieskim doradcą, doradzałbym Mu poważne zastanowienie się.

Dano Mu bowiem pod berło kraj, w którym osoba pełniąca formalnie funkcję głowy państwa okrasiła uroczystość desygnacji premiera uniżoną laudacją na cześć prezesa partii rządzącej. Kraj, w którym ta sama osoba zaszczyciła swoją obecnością galę rocznicową prymitywnego tabloidu, podczas której artystka z bardzo pośledniej półki pokazała owej osobie niemal gołe pośladki, i obóz rządowo-prezydencki uznał to za rzecz normalną. Dano Mu kraj, w którym posłanka partii rządzącej postuluje lojalki i deportacje dla ateistów, a cudzoziemcom z sąsiedniego kraju najchętniej kazałaby się obowiązkowo spowiadać z poglądów politycznych. Kraj, w którym prezes partii rządzącej i faktyczny dyktator oskarża przedsiębiorców prywatnych o to, że celowo sabotują własną działalność gospodarczą z pobudek antypaństwowych. Państwo, w którym faktyczną pierwszą osobą jest szeregowy poseł, drugą – szeregowy minister, trzecią ojciec zakonny, a prezydent i premier są daleko za nimi. Państwo, którego władze w pełnej gali czczą czternastą (okrągłą???) rocznicę wyboru nieżyjącego prezydenta kraju na prezydenta stolicy.
Dano Mu pod berło kraj, w którym znany profesor, do tej pory kojarzony z opozycją, składa nagle publiczną samokrytykę i wygłasza pochwałę władz państwowych, a ojciec redemptorysta, dyrektor prorządowego, ultrakonserwatywnego radia katolickiego, który zapewne od lat nie był na dworcu kolejowym, dostaje nagrodę za zasługi dla ochrony kolei państwowych. Państwo, którego premier właśnie ogłosiła, że organizacje pozarządowe powinny być – i będą! - finansowane przez rząd, którego minister środowiska wierzy w smugi chemiczne, a minister obrony – w broń elektromagnetyczną i którego władze określają ofiary wypadku lotniczego mianem poległych. Ofiarowano Mu koronę kraju w którym drukuje się tylko te akty prawne, które podobają się rządowi, dowody zdobyte bezprawnie mogą być wykorzystywane w sądach, a prokuratorzy mogą w świetle prawa bezkarnie wymuszać zeznania, o ile nie zabiją lub trwale nie uszkodzą przesłuchiwanego. Byleby przekonali sąd i przełożonych, że działali w interesie społecznym.

Polska to dziś tragikomedia. Naprawdę chcesz, Jezu, takiego królestwa?






sobota, 12 listopada 2016

Misia bela

Najpierw Dobra Zmiana. Potem dziwny pucz w Turcji. Jeszcze później Brexit.
A teraz Donald Trump.

„Koniec historii” Francisa Fukuyamy stoi u mnie na bibliotecznej półce. Stoi i w kilka dni po amerykańskich wyborach sprawia wrażenie książki tak samo przedpotopowej, jak stojące nieco wyżej austro-węgierskie podręczniki akademickie mojego pradziadka. Orbanizm, kaczyzm, ba, nawet Brexit od biedy można było uznać za symptomy czegoś, co jeszcze da się powstrzymać. USA, ze swoimi potężnymi rozmiarami i liczbą ludności, pozycją międzynarodową, nieporównywalną z żadnym innym krajem siłą militarną, z całą swoją, osłabioną po ostatnim kryzysie, ale nadal niekwestionowaną potęgą ekonomiczną, to jednak państwo z zupełnie innej ligi niż Węgry, Polska, czy nawet o wiele silniejsza i bogatsza Wielka Brytania. Dojście do władzy Orbana było kwestią lokalną w małym kraju, dojście do władzy Kaczyńskiego – tak samo lokalnym (choć groźniejszym, bo dotyczącym kraju kilka razy większego) zaburzeniem chwiejącego się, ale wciąż istniejącego porządku. Dojście do władzy Trumpa porządek ten zupełnie zmienia. Nie miejmy złudzeń: świat, który zaczął się w roku 1989, kończy się definitywnie w 2016. Wchodzimy w nową epokę. Jak na ironię, dzieje się to w samą rocznicę obalenia Muru Berlińskiego.
W amerykańskich lokalach wyborczych doszło do wydarzenia, które być może od dawna potrafili sobie wyobrazić sami Amerykanie, ale które dla reszty demokratycznego świata jest prawdziwym szokiem. W kraju znanym z przestrzegania zasad poprawności politycznej, od dawna rządzonym przez polityków przynajmniej z grubsza poważnych i przewidywalnych, wygrał wybory osobnik prezentujący w wypowiedziach publicznych nieskrywane chamstwo, seksizm, rasizm i ksenofobię. Wygrał człowiek, którego wiedza o świecie zewnętrznym wydaje się mniejsza niż wiedza Ryszarda Petru o historii Polski. Facet, który w toku kampanii wyborczej niejeden raz dał do zrozumienia, że całą tradycję amerykańskiej polityki zagranicznej ostatnich kilkudziesięciu lat chce wyrzucić na śmietnik.
Każdy naród ma taką Dobrą Zmianę, jaką sobie stworzył. Rosjanie i Turcy mają despotyczne reżimy, odpowiedzialne za przelew krwi i trzymające przeciwników w więzieniach. Węgrzy – sprytnego cynika grającego na wiele frontów i hordę neofaszystów w parlamencie. My – puszących się jak pawie bogoojczyźnianych fanfaronów ze skłonnością do patologicznej nekrolatrii.
Amerykanie mają bajecznie bogatego prostaka, który wszedł na salony i zapowiada cofnięcie ładu światowego o kilkadziesiąt lat.

Przypomnijmy: Donald Trump za jedną z przyczyn obecnych problemów Stanów Zjednoczonych uważa w ich nadmierne zaangażowanie w działania podtrzymujące światowy system bezpieczeństwa. Utrzymywanie baz wojskowych w różnych regionach świata, gwarancje dla sojuszników, ponoszenie przez USA głównego ciężaru finansowania działań całego paktu NATO, militarne zaangażowanie w różne konflikty zbrojne – wszystko to, według Trumpa, za dużo Amerykę kosztuje. My płacimy i giniemy, powiada prezydent-elekt, nasi sojusznicy jadą na gapę, a przecież nas na to nie stać, bo Stany są w ruinie i trzeba je z tej ruiny podnieść, a to kosztuje.
Trumpowska alternatywa dla obecnej sytuacji to ograniczenie obecności wojskowej w krajach sojuszniczych i zdecydowanie łagodniejszy kurs wobec pozostałych wielkich mocarstw, a przede wszystkim wobec Rosji. I jest to najłagodniejsza wersja nowej amerykańskiej strategii. Wersja skrajna to jakaś druga Jałta z udziałem Amerykanów, Rosjan i Chińczyków, którzy ponad głowami reszty świata określiliby granice nienaruszalnych stref wpływów. Być może pisanie o takiej opcji to straszenie na wyrost, ale nie jest ona niemożliwa. Nic dziwnego, że jednym z najbardziej zadowolonych światowych przywódców jest dziś prezydent Putin.

Zadziwiająca jest w kontekście tego wszystkiego radość, jaka na wieść o zwycięstwie kandydata Republikanów ogarnęła nasz obóz prawicowy. O ile politycy wypowiadają się dość ostrożnie, bo - jak przyznał sam minister Waszczykowski – o Trumpie niewiele wiedzą, słabo go znają i nie mają z nim żadnych dyplomatycznych kontaktów, o tyle publicyści z kręgu Dobrej Zmiany wpadli w zachwyt. Jakby do nich nie docierało, że w ewentualnym nowym ładzie międzynarodowym Polska wcale nie musi znaleźć się po tej stronie granicy Wschodu i Zachodu, po której znajduje się obecnie. Bezpieczeństwo Rzeczypospolitej najwyraźniej nie jest aż tak ważne w obliczu porażki mitycznego „lewactwa” i „łże-elit” na najważniejszym demokratycznym froncie świata. Niech sobie pada system geopolityczny najkorzystniejszy dla Polski od trzystu lat - najważniejsze, że oto „nasz” Trump pokonał „ich” Clintonową.
W cieszeniu się ze zwycięstwa Trumpa przoduje medium określające samo siebie jako „nowoczesny portal ludzi myślących”, a powszechnie uważane za pisowski cyfrowy odpowiednik „Trybuny Ludu”. Przekonuje się tam czytelników, że wygrana Trumpa martwi jedynie „skompromitowane elity, sprzedajne media i zakłamanych dziennikarzy, banksterów i lichwiarzy, neoliberałów i eurobiurokratów oraz szczególnie pazernych na kasę celebrytów”, pisze się o „jazgocie polskiej lewicy”, do której na przykład w tekście niejakiego WB zaliczani są tacy lewicowcy jak Leszek Balcerowicz i Tomasz Lis (sic!). Redaktor Stanisław Januszewski idzie jeszcze dalej i wyraża radość, że „wraz z Clintonami przegrała obsceniczna lewica obyczajowa, te wszystkie makabry ideologiczne w rodzaju gender, aborcji jako prawa człowieka, jednopłciowe związki, pornograficzne parady, gejowskie subkultury, ci wszyscy quasi-antyfaszyści, farbowani antyrasiści, a w rzeczywistości zakamuflowani totalniacy i bolszewicy” oraz „George Soros, grandziarz finansowy, którego akurat Polakom nie trzeba przedstawiać”, a który „wspiera niemal wszystkie dewiacje polityczne, ideologiczne i obyczajowe”. Notabene, George Soros w narracji prawicowej pełni od jakiegoś czasu rolę Belzebuba – trudno ostatnio znaleźć jakiś tekst publicystyczny wspierający kaczystów, w którym ów milioner nie pojawiłby się jako sprawca wszelkiego zła na naszej planecie.
No cóż, dla prawicowych publicystów, a pewnie i dla sporej części ich czytelników, najwyraźniej kompletnie nie ma znaczenia fakt, że już niedługo możemy być osamotnioną wyspą pomiędzy Zachodem a Putinem, z zasobów obronnych mającą do dyspozycji jedynie słabiutką armię regularną, obronę terytorialną ministra Macierewicza i jego stada dronów bojowych. Dla wielu zwolenników Dobrej Zmiany rzeczą znacznie ważniejszą jest fakt, że przegrana pani Clinton to „katastrofalna wręcz porażka światowej skrajnej lewicy, tej zakały ludzkości, czyli zakamuflowanego bolszewizmu”. Możliwe wzmocnienie światowej pozycji putinowskiego postbolszewizmu najwyraźniej „ludzi myślących” nie rusza.

Krótkowzroczność polskich zwolenników Trumpa jest dla mnie kompletnie niezrozumiała. Nie zauważają oni albo nie chcą zauważać, że za chwilę na naszych oczach może się rozpaść się układ, który przez niemal trzy dekady gwarantował Polsce bezpieczeństwo zewnętrzne i demokratyczny model polityki wewnętrznej. Pal diabli ów model – kto popiera obecne działania PiS-u i chodzi pod rękę z nacjonalistami, ten sam daje dowód, że zasady systemu demokratycznego ma za nic. Ale nagły zanik strachu przed Putinem naprawdę zaskakuje. Kibicowanie Trumpowi, kibicowanie nacjonalistom francuskim, którzy za parę miesięcy mogą wygrać wybory i rozpocząć faktyczny demontaż Unii Europejskiej, jest przejawem skrajnej głupoty. Takiej samej, jak bezrefleksyjne popieranie polityki obecnego rządu, izolującej nas od Europy Zachodniej, która może być za chwile jedynym rzeczywistym gwarantem naszego bezpieczeństwa.
Polska prawica, upojona zwycięstwem i odwetem, ogłuchła na wszelkie sygnały ostrzegawcze. Słyszy tylko to, co potwierdza jej diagnozy i usprawiedliwia jej działania. Założyła na uszy słuchawki i słucha na cały regulator pieśni śpiewanych przez Prezesa z towarzyszeniem chóru pomazańców i wasali. Żaden inny dźwięk do niej nie dociera.
Kto bowiem nie ogłuchł, kto ma uszy otwarte, ten umie poprzez wycie wichru historii usłyszeć coraz głośniejszą upiorną wyliczankę, tym wyraźniej słyszalną, im szybciej świat zmierza ku coraz bardziej niepewnej i niebezpiecznej przyszłości. Wyliczankę brzmiącą jak głośny szept zjawy z japońskiego horroru:
Putin, Orban, Erdogan. Kaczyński, Brexit, Trump.
Trump, Trump, misia bela, Trump, Trump…