wtorek, 30 sierpnia 2016

Tak trzeba?

Ostatni weekend wakacji. Weekend pogrzebu Inki i Zagończyka. Biało-czerwone flagi na trumnach, zielone sztandary ONR w kondukcie. Kibolskie ryki i przepędzanie grupki opozycjonistów z KOD-u, którzy próbowali zaświadczyć, że Żołnierze Wyklęci nie są własnością tylko jednej opcji politycznej. Pan Prezydent pokrzykujący z trybuny o bohaterach i zdrajcach. I Pierścinie Inki, przyznawane przez kapitułę pod przewodnictwem biskupa Sławoja Leszka Głodzia, pierścienie z wyrytym w kruszcu napisem „Tak trzeba”. Pierścienie, które na początek dostali prezydent, premier i szef „Solidarności”.
Nie wiem, czy Inka byłaby zadowolona z takiego wyboru, i nie wydaje mi się, żeby biskup Głódź i jego współpracownicy z kapituły przesadnie się nad tym zastanawiali. Nagroda przyznawana jest za „krzewienie patriotyzmu i pamięci o Żołnierzach Wyklętych”. Nie wiem, jak to wygląda u przewodniczącego „S” ale obojgu głównym reprezentantom Prezesa we władzach wykonawczych Rzeczpospolitej trudno odmówić zainteresowania patriotyzmem (fakt, że dość wąsko rozumianym) i pamięcią Wyklętych. Krzewią oni przecież ten patriotyzm i tę pamięć z takim zacięciem, że nie starcza im czasu na tak przyziemne sprawy, jak zarządzanie państwem.
Pani premier na przykład dopiero teraz się zorientowała, że w kasie publicznej zaczyna brakować pieniędzy na program 500+, bo ktoś źle policzył albo przewidywane wydatki, albo wpływy, albo jedno i drugie. Nikomu najwyraźniej nie przyszło do głowy sprawdzić tych wyliczeń przed ostatecznym zatwierdzeniem programu, a może komuś przyszło, ale w gorącej atmosferze kampanii wyborczej i instalowania nowego porządku wolał się nie wychylać.
Żeby było jeszcze ciekawiej, Dobra Zmiana dała sobie ostatnio wykraść z ewidencji dane osobowe połowy dorosłych obywateli Najjaśniejszej. Kaczyści śmiali się kiedyś z rządu Tuska, który dał się podejść kilku kelnerom, teraz sami pozwolili złamać zabezpieczenia najlepiej podobno chronionej państwowej bazy danych grupce komorników. Co prawda słyszymy dziś zapewnienia, że dane w ostatniej chwili uratowano przed ostatecznym wyciekiem, ale i tak niepokój pozostał.
Pogrzeb spadł więc Dobrej Zmianie jak z nieba, tak samo jak pojawienie się na nim Mateusza Kijowskiego i Lecha Wałęsy. Ten pierwszy został przepędzony przez starszych i młodszych „patriotów” ku uciesze prawicowego internetu, ten drugi przyszedł ubrany jak na działkę i ostentacyjnie opuścił gdańską katedrę na początku przemówienia Andrzeja Dudy. Wszystko to całkowicie przykryło medialnie i sprawę 500+, i aferę masowym z wyciekiem danych osobowych.
Jednak sens tego, co działo się w niedziele w Gdańsku jest znacznie głębszy, niż tylko doraźny efekt propagandowy. Tym pogrzebem, tymi pierścieniami i, jak to określili prawicowi internauci, „pogonieniem kodziarstwa” po raz kolejny coś nam powiedziano.

                                                                   ***

Pochówek dwojga Wyklętych został zorganizowany chyba z jeszcze większą pompą, niż niedawny pogrzeb majora Łupaszki, i nie jest to przypadek. Inka jest obecnej władzy potrzebna bardziej niż którykolwiek inny Żołnierz Wyklęty, a nadaniem sobie odznaczeń jej imienia władza ta najwyraźniej próbuje coś nam przekazać.
Inka jest Prezesowi potrzebna, ponieważ ze stawianiem innych Wyklętych za wzór dla współczesnych Polaków niemal w każdym przypadku może on mieć mniejsze lub większe problemy. Bo przecież całe to wredne, zdradzieckie, oszalałe lewactwo nie śpi, tylko łazi po bibliotekach, archiwach i internecie, i złośliwie niucha. A jak coś wyniucha, to szczeka. Temu wyciągnie jakąś spaloną i wyciętą w pień białoruską wioskę, komuś innemu przypomni jakichś zamordowanych Żydów, fanom Brygady Świętokrzyskiej wypomni kolaborację tej formacji z Niemcami, a wszystko to oczywiście nie po to, żeby odkrywać jakieś rzekome białe plamy historii, ale po to, żeby oczerniać i opluwać patriotów. Lewactwo po prostu już tak ma, że jak akurat nie jeździ na rowerach i nie żre jarmużu, to nic innego nie robi, tylko cały czas oczernia i opluwa. I gdyby Najwyższy szczęśliwie nie zesłał nam w ostatniej chwili Dobrej Zmiany, już dawno wszystko dookoła byłoby czarne jak sadza i mokre od plwociny.
Do Inki jednak owi straszni cykliści i weganie się nie przyczepią, bo nie mają do czego. Inka nie zabijała Białorusinów, Niemca na swojej drodze nie spotkała ani jednego, a wziętych do niewoli komunistycznych zdrajców narodu nie tylko nie mordowała, ale nawet opatrywała im rany. Inka jest czysta jak łza, a do tego miała zaledwie siedemnaście lat, doskonale nadaje się więc na wzór dla nowej, patriotycznej młodzieży polskiej. Inką można się posługiwać w propagandzie i polityce historycznej bez żadnego ryzyka, ba, lewactwo i gorszy sort też ją na swój sposób do pewnego stopnia doceniają.
Nawet tej władzy trudno byłoby pisać na bilbordach „bądź jak Bury-Rajs”, czy „bądź jak Ogień-Kuraś” ale hasło „bądź jak Inka-Siedzikówna” takich kontrowersji by nie budziło. Naród wychowany w kulcie Małego Powstańca nie zastanawia się przecież w swojej masie, czy aby na pewno siedemnastolatka powinna iść do skazanej na klęskę partyzantki. Naród, zgodnie z polskim paradygmatem kulturowym, docenia jej poświęcenie dla Sprawy. A poza tym tej młodej, ładnej, pełnej życia dziewczyny po prostu mu szkoda.

Nie wiem tylko, jak ów kult Inki – tej sanitariuszki, która nawet wrogom bandażowała głowy i wyjmowała kule – mogą obecni władcy kraju łączyć z właściwą sobie nienawiścią wobec wszystkich tych, którzy nie wyrażają entuzjazmu dla Dobrej Zmiany, i których kaczyzm usilnie stara się powiązać ze stalinowskimi komunistami. Dobitnie wybrzmiało to w przemówieniu prezydenta Dudy. Pan Prezydent stwierdził, że są w Polsce jacyś „oni”, którzy jakoby walczą z pamięcią Żołnierzy Wyklętych. Płynnie przy tym powiązał owych „onych” ze zbrodniarzami, którzy antykomunistycznych partyzantów mordowali, po czym rzekł: „jest coś takiego, jak chluba bohatera, która spływa na pokolenia, ale jest też piętno zdrajcy, i ono też jest bardzo trwałe”. I uśmiechnął się w sposób, który mroził krew w żyłach. Była w tym uśmiechu jakaś przerażająca mieszanka pychy i pogardy.
Ludzie myślący kategoriami w miarę racjonalnymi mogą się na takie dictum albo roześmiać, albo przerazić, trudno byłoby im się zaś z myśleniem formalnej głowy państwa zgodzić. Problem w tym, że słowa najwyższego przedstawiciela Prezesa w Pałacu Prezydenckim oddają znakomicie sposób myślenia obecnej władzy o Polakach. Dla kaczystów Polska nie jest przecież areną normalnego w demokracji (a podobno nadal mamy demokrację!) konfliktu politycznego, ale terenem walki absolutnego dobra z absolutnym złem, sporu pomiędzy wspomnianymi dziećmi bohaterów namaszczonymi ich chlubą i dziećmi zdrajców z wypalonym piętnem. Boju ostatniego pomiędzy tymi od Boga, Honoru i Ojczyzny z tymi od szatana komunizmu i demoliberalnego zepsucia. Wojny prawdziwych dzieci Najjaśniejszej i „komunistycznych bękartów”. A skoro to nie Kaczyński walczy z Petru, Schetyną i Kijowskim, ale Niebo z Piekłem, zwolennikom Nieba na żadne kompromisy iść nie wolno. Ze zdrajcami się nie rozmawia, zdrajcom nie daje się równych praw, zdrajców się wyklucza, nawet jeśli próbują uczcić bohaterów, bo tak naprawdę ich nie czczą, a jedynie urządzają szatańskie, lewackie prowokacje. Dlatego należało Kijowskiego przepędzić z pogrzebu Inki i Zagończyka.
„Czas zdrajców się skończył” – podsumowała to wydarzenie Marzena Nykiel, redaktor naczelna portalu wPolityce, kobieta o czarującym, dziewczęcym uśmiechu kryjącym jadowite zęby doświadczonej propagandzistki. A stugębny, anonimowy, internetowy głos Suwerena dodawał w różnych miejscach Sieci: „niech się cieszą, że ich nie ukamienowano”. I podobne frazy, przepojone chrześcijańską miłością bliźniego.
I to nam właśnie powiedziano tym pogrzebem i jego okolicznościami.

                                                                ***

„Powiedzcie mojej babci, że zachowałam się jak trzeba” – pisała Inka-Siedzikówna w ostatnim grypsie z komunistycznego więzienia. To stąd wziął się napis „Tak trzeba” umieszczony na pamiątkowych Pierścieniach Inki, których podobno ma zostać przyznanych tylko pięćdziesiąt. Trójkę pierwszych posiadaczy tych odznaczeń nazwano już nawet w mediach „Drużyną Pierścienia”, przy czym, co ciekawe, określenia tego używają środki masowego przekazu nie tylko opozycyjne, ale również niektóre prorządowe.
Na Twitterze niektórzy internauci zareagowali wzmożoną dawka ironii. „Nie przyjął ślubowania od trzech legalnych sędziów TK. Dostał pierścień z napisem „tak trzeba”” – napisał bloger Piotr Maciej B.C.
Rzecz cała w tym, że te pierścienie są pewnego rodzaju symbolem podejścia Dobrej Zmiany do wszystkiego, co już nawyprawiała i jeszcze będzie wyprawiać. Dobra Zmiana mówi do nas tymi pierścieniami, że nie mamy co liczyć na zmianę sposobu przeprowadzania pisowskiej rewolucji.
„Nie zmienimy się – mówią tymi pierścieniami swoim oponentom i całemu społeczeństwu ludzie Prezesa. – Nie zmienimy swojego postępowania, bo choć codziennie słyszymy, jak piszczycie w swoich mysich dziurach, że się wam ono nie podoba, my wiemy że robimy to, co robimy, bo… tak trzeba! Może wam się nie podobać założenie knebla Trybunałowi, może was zniesmaczać przeczołgiwanie opozycji sejmowej przez naszych marszałków, możecie być zdruzgotani naszym skokiem na urzędy, media i formalnie apolityczne instytucje, ale my i tak będziemy robić swoje, bo tak trzeba. Skoro nie da się szybko w ramach dotychczasowego systemu stworzyć Polski takiej, jaką być powinna, będziemy te ramy naginać, przesuwać i zwyczajnie łamać – bo tak trzeba. Bo to my wiemy, jak powinna wyglądać Polska, a nie wy, zgrajo komunistów i złodziei. To my służymy Bogu, Prawdzie i Ojczyźnie, i dlatego będziemy robić to, co robimy, bo jeśli się działa w imię wyższych celów i racji, w imię dobra Narodu, a my i tylko my właśnie tak działamy – to tak trzeba!”
Nie przypadkiem właśnie Wyklętych wzięła sobie na sztandary Dobra Zmiana. Tło powstania i działalności powojennej partyzantki doskonale koresponduje z tym, co się dzieje obecnie z PiS-em i wokół PiS-u. Tak jak Wyklęci, tak i Prawo i Sprawiedliwość czuje się w obowiązku łamać zasady i prawa, uznawane przez tę partię za narzucone i sprzeciwiające się interesom narodu. PiS nadaje sobie prawo ignorowania wszystkich elementów istniejącego porządku, skazujących go na zawieranie kompromisów z tymi, których uznaje za zewnętrznych i wewnętrznych nieprzyjaciół Polski.
Leśne oddziały złamały zarówno rozkaz rządu londyńskiego o zaprzestaniu walki zbrojnej w kraju, jak i podobne rozporządzenia rządu komunistycznego. Ekipa Prezesa łamie zarówno najważniejsze krajowe regulacje prawne, jak i postanowienia i zalecenia organizacji międzynarodowych, do których Rzeczpospolita dobrowolnie przystąpiła. Podobnie jak Wyklęci, kaczyści decydują się pogwałcić prawa pisane w imię wartości uważanych przez nich za nie podlegające dyskusji – i w tym sensie czują się czynnymi spadkobiercami tamtej tradycji. We własnych oczach są jak Inka – są w stu procentach przekonani, że zachowują się jak trzeba, a każda inna forma działania byłaby zdradą ideałów i zdradą ojczyzny.
I dlatego świecą nam prosto w oczy złotymi literami mówiącymi: „tak trzeba”.

                                                                ***

Jest wreszcie rzecz trzecia, bezpośrednio związana z „wypędzeniem kodziarstwa spod świątyni”. To nie bezpośredni zwolennicy partii Prezesa próbowali zrobić krzywdę Mateuszowi Kijowskiemu. „Inni szatani byli tu czynni”. Nie należy jednak zapominać, że nie mogliby być czynni, gdyby Prezes im na to nie pozwolił.

Po raz kolejny ujrzeliśmy w oficjalnym, państwowym kondukcie pogrzebowym sztandary ruchów faszyzujących w rodzaju Obozu Narodowo-Radykalnego, i sztandary te znowu nie przeszkadzały ani Panu Prezydentowi, ani członkom rządu, ani żadnemu z obecnych na miejscu katolickich duchownych. Ot, taką mamy nową świecką (i kościelną) tradycję: prochom bohaterów narodu bezlitośnie tępionego niegdyś przez faszystów oddają hołd neofaszystowskie bojówki. Łysi chłopcy z zielonymi flagami z falangą byli doskonale widoczni w relacjach telewizyjnych i na zdjęciach udostępnianych w internecie przez najważniejsze instytucje państwowe z Kancelarią Prezydenta włącznie! Oprócz młodzieńców narodowo-radykalnych byli w Gdańsku obecni młodzieńcy wszechpolscy. Ich obecność także nikomu nie wadziła, mam zresztą wrażenie, że gdyby doszły jeszcze widoczne delegacje Ruchu Narodowego oraz grup Kowalskiego i Brauna, także byłyby przyjęte z otwartymi ramionami.
Na pierwszy rzut oka stosunek Dobrej Zmiany do ruchów totalitarnych jest bez sensu. Ta sama władza, która z ogromną powagą podchodzi do spraw walki z prawie nieistniejącym w dzisiejszej Polsce komunizmem, która komunizmu boi się do tego stopnia, że pozwala „młodzieży patriotycznej” bezcześcić groby jego dawnych funkcjonariuszy i ustawą specjalną walczy z ciekawostkami w rodzaju ulicy Dwudziestolecia Państwa Ludowego w Ćmielowie (jest taka, osobiście po niej chodziłem!), nie widzi jednocześnie absolutnie nic złego w niemal oficjalnym sojuszu z pogrobowcami drugiego totalitaryzmu – i to tego, który akurat w Polsce zabił kilkakrotnie więcej osób niż komunizm! Ale – jak to zwykle bywa u Dobrej Zmiany – pozorny bezsens jest objawem politycznej kalkulacji. W tym przypadku kalkulacji niemoralnej i – szczególnie w polskich warunkach historycznych i politycznych – po prostu obrzydliwej.

Na pogrzebie Inki i Zagończyka nikt na szczęście nie wykonywał „gestu zamawiania piwa”, wiadomo jednak, że w ostatnich latach tzw. hajlowanie zdarzało się niektórym przedstawicielom zdrowych sił narodu nawet przed Grobem Nieznanego Żołnierza i podczas czczenia Godziny W. Nie wierzę, że Pan Prezes i Pan Prezydent tego nie wiedzą, a jeśli oni nie wiedzą, to na pewno świadomość tych wydarzeń mają ich lepiej zorientowani w rzeczywistości współpracownicy. Nie wydaje mi się także możliwe, żeby o podobnych ekscesach (a także o treści programów organizacji neoendeckich i neofaszystowskich) nie wiedzieli przynajmniej niektórzy wysoko postawieni duchowni katoliccy. Jednak przewodniczący nabożeństwu biskup Głódź ani się nie zająknął nad niestosownością obecności flag z falangą w kościele.
Wiele się za to następnego dnia mówiło i pisało o niestosowności obecności przed kościołem flag Komitetu Obrony Demokracji. O Mateuszu Kijowskim jako bezczelnym prowokatorze i zdrajcy ojczyzny, który, jak napisał red. Jerzy Jachowicz, „wdzierał się ze swoimi brudnymi kopytami w sferę narodowego sacrum”. O tym, że KOD i opozycja nie mają prawa przychodzić na „nasze pogrzeby”, bo „my” – w domyśle: prawdziwi Polacy – mamy własnych bohaterów, a „oni” – w domyśle: komuniści i złodzieje – własnych. Internauci popierający obecny rząd chwalili wszechpolaków i oenerowców, którzy zastraszyli i zmusili do ucieczki działaczy KOD-u, za „patriotyczną postawę”.
Najbardziej haniebnie zachowała się jednak w całej sprawie policja. Otóż nie podjęła ona żadnej próby uspokojenia agresywnych prawicowych młodzieńców, ani tym bardziej umożliwienia delegacji Komitetu wzięcia udziału w uroczystościach. Funkcjonariusze ograniczyli się do… prośby o opuszczenie terenu i trzeba przyznać - umożliwili pp. Kijowskiemu, Szumeldzie i innym w miarę bezpieczne opuszczenie zgromadzenia. Służba, której obowiązkiem jest ochrona osób będących obiektem agresji, wzięła stronę agresorów, funkcjonariusze Rzeczypospolitej do spółki z przedstawicielami skrajnej prawicy dokonali fizycznego podziału Polaków na tych, którym wolno brać udział w pogrzebie bohaterów narodowych, i tych, którym tego robić nie wolno. A także na tych, którym wolno robić burdy na pogrzebach, i tych, których wolno na pogrzebach bić i zastraszać.

Do konkretnych funkcjonariuszy trudno mieć pretensje, robili zapewne, co im kazano, a sami nikogo nie bili i nie byli agresywni. Działali z polecenia i w imieniu władz, które tym działaniem po raz kolejny coś nam powiedziały.
Po pierwsze: powiedziały, że w państwie Prezesa o tym, komu wolno chodzić na pogrzeby państwowe, decydują neofaszyści. Ich decyzję być może jest w stanie zmienić sam Prezes, ale i to nie jest pewne, bo się jeszcze nie zdarzyło.
Po drugie: dały do zrozumienia, że w państwie Dobrej Zmiany jakiejkolwiek ochronie policyjnej przed agresywnymi przeciwnikami politycznymi podlegać mogą jedynie zwolennicy Dobrej Zmiany. Przeciwnicy Dobrej Zmiany takiej ochronie podlegają jedynie wtedy, gdy opuszczą miejsce, w którym się znajdują, choćby nawet znajdowali się w nim legalnie i nie popełniali żadnego czynu zabronionego.
Po trzecie: de facto przyznały, że działaczy neofaszystowskich uznają za patriotów, a ich obecność podczas uroczystości państwowych za pożądaną, działaczy demokratycznych zaś – za osoby niegodne w nowej Polsce miana patriotów i podczas oficjalnych uroczystości absolutnie niepożądane.
W ten sposób dano nam do zrozumienia, że istnienie obywateli równych i równiejszych stało się w Polsce kaczystowskiej faktem.

                                                                  ***

Najwyższe władze polskie zamieniły pogrzeb bohaterów narodowych w uroczystość tylko dla swoich zwolenników. Przemówienie prezydenta Dudy, pierścienie na palcach najważniejszych ludzi Prezesa, oddanie na wyłączność „młodzieży patriotycznej” decyzji o tym, komu wolno uczcić dwoje Wyklętych – wszystko to budzi smutek, lęk i niesmak.
Obóz rządzący i jego „narodowi” sojusznicy idący w kondukcie za trumnami bohaterów zbrojnego podziemia, pokazali wyraźnie, że to ich uroczystość, ich bohaterowie i ich Polska – i że według nich właśnie tak trzeba

I tylko Inki szkoda…




”.


niedziela, 14 sierpnia 2016

Lato (bez)nadziei

Dobra Zmiana najwyraźniej zajęła się nawet pogodą. Ostatnie lato dogorywającej III RP było aż do przesady słoneczne i gorące, jak większość wakacji po 1989 roku. Pierwsze lato nowej Polski przypomina wakacje w peerelu. Pochmurne, niezbyt ciepłe, chwilami mokre i wręcz zimne. Przeklinają je właściciele nadmorskich pensjonatów i ośrodków wczasowych, przeklinają je tłumy turystów, którzy po zeszłorocznym śródziemnomorskim sierpniu zaryzykowali wczasy w kraju. Pierwsze lato nowej Polski jest wspomnieniem tej sprzed 1989 roku, tak jak i ona sama przypomina nieco późny PRL.

Tak jak rok temu, tak i teraz pogoda koresponduje ze stanem społecznej aktywności. Rok temu zaprzysięgał się prezydent Duda. U wielu – wbrew pozorom nie tylko u zwolenników Prawa i Sprawiedliwości - budził nadzieję na nowy styl i nowe otwarcie. Dziś wiemy, że tak jak obecne lato przypomina te sprzed globalnego ocieplenia, tak obecny prezydent przypomina swoich poprzedników z Polski Ludowej, zwanych wówczas przewodniczącymi Rady Państwa. Instytucja ta, reprezentowana przez swojego szefa, formalnie była kolegialną głową państwa, faktycznie zaś była jedynie notariuszem decyzji zapadających w gabinetach Komitetu Centralnego. Prezydent Duda pełni taką samą funkcję, z tym, że KC jest dziś mniej sformalizowane. W pisowskich projektach zmian ustrojowych jego odpowiednik nazywany jest po prostu centrum dyspozycji politycznej, w rzeczywistości znajduje się w labiryncie neuronów i szarych komórek w głowie Prezesa. I chyba tylko u Prezesa budzi dziś Pan Prezydent jakąkolwiek nadzieję. W pierwszy rzędzie tę, że – mimo, iż wciąż ma taką konstytucyjną możliwość (ba, nawet powinność!) - nie zerwie się ze smyczy.

Rok temu, w upale i słonecznym blasku, trwała kampania parlamentarna, ścierały się różne koncepcje, również różne koncepcje Zmiany, bo czy tego chcą czy nie chcą dość żałosne figury rządzące dziś politycznym centrum, Zmiana jako taka była w Polsce autentycznym pragnieniem milionów, bynajmniej nie tylko tych głosujących na partię Prezesa. Skądś się przecież wziął Kukiz i jego program radykalnej zmiany ordynacji wyborczej, skądś się wzięli socjaldemokraci z Razem, nie był przypadkiem ani wysyp libertariańskich „kuców”, ani nagłe zaludnienie ulic przez ciemny i niebezpieczny żywioł nacjonalistyczny.
Po omacku, wybierając rozsądnie lub całkowicie nierozsądnie, szukaliśmy czegoś nowego. Jedni z nas, widząc coraz większe oderwanie elit od reszty społeczeństwa, podążali za pragnieniem sprawiedliwości i godności dla wszystkich warstw społecznych, inni mieli poczucie deficytu wolności ekonomicznej i niezrozumiałej opresji ze strony bezdusznych organów własnego przecież państwa, jeszcze inni lekarstwa na osobiste i zbiorowe lęki, na obawę przed społecznym wykluczeniem, wojną, terroryzmem, starciem kultur, szukali w plemiennych rytuałach faszyzujących ruchów „patriotycznych”. Wbrew pozorom w każdej z tych grup można było spotkać wyborców różnych partii opozycyjnych. Ugrupowania mainstreamu miały na to jedną odpowiedź: ledwo skrywaną pogardę dla wszystkich, którzy sprzeciwiali się kontynuacji dotychczasowych rządów i nie rozumieli dziejowej misji Platformy i jej sojuszników. Media prorządowe, politycy, ekonomiści mówili o „gówniarzach”, „frustratach” i „nieudacznikach, których Polska być może nie potrzebuje”, radzono skorzystać z „szansy emigracji”. W zamian za utrzymanie władzy obiecywano spełnienie postulatów PiS-u, Razem, Kukiza i Nowoczesnej razem wziętych, nie zauważając, że po pierwsze społeczeństwo widzi, że się one wzajemnie wykluczają, po drugie – zapamiętało, że przed wyborem Andrzeja Dudy ta sama Platforma publicznie wyśmiewała te postulaty jako niedorzeczne.
Z tego fermentu, z tego bulgotania społecznej magmy wziął się PiS u władzy. I także wielu ludziom dawał nadzieję. Jednym – że Dobra Zmiana w istocie będzie dobra. Innym – że niezależnie od tego, jak zła będzie, fundamentów demokracji jednak nie ruszy. Że Prezes będzie naszym prawicowym Justinem Trudeau: spróbuje wyczyścić system z tego, co jego zdaniem nie służy dobru kraju i obywateli, zachowując jednocześnie to wszystko, co zabezpiecza prawa i wolności, rozwój gospodarczy i dobrą jakość kontaktów międzynarodowych.

***

Dziś zamiast nadziei i fermentu mamy apatię pod zamglonym i chłodnym sierpniowym niebem. Dziś już wiadomo, że rządzą nami ludzie, którzy postawili sobie za cel skolonizowanie własnego kraju przy jednoczesnej próbie wmówienia obywatelom, że działają w ich imieniu i dla ich dobra, i którzy w tym dziele nie cofną się przed niczym, choć zapewne – i obym się nie mylił - nie zdecydują się użyć zinstytucjonalizowanej przemocy państwowej. Tego pochmurnego i chłodnego lata już wiemy, że wybraliśmy do władzy grupę, która wedle własnego widzimisię uznaje (lub nie) wyroki sądowe, umarza (lub nie) postępowania prokuratorskie, uznaje i nagradza (lub nie) prawdziwe lub nieistniejące zasługi historyczne różnych osób, potępia i karze (lub nie) propagowanie ideologii szowinistycznych i godzących w wolności obywatelskie – wszystko w zależności od aktualnie obowiązującej linii postępowania wyznaczanej w willi na Żoliborzu. Mamy władzę, która gdzie chce, tam stawia święte figury, tablice smoleńskie i głazy Lecha Kaczyńskiego, wydaje niekonstytucyjne ustawy i nie przejmuje się Trybunałem Konstytucyjnym, a spośród jego wyroków sama sobie wybiera te, które zamierza ogłosić i być może nawet ich przestrzegać, i te, których ani ogłaszać, ani przestrzegać nie ma zamiaru.
Ta władza ani nie strzela, ani nie bije, ani nie torturuje, Kaczyński nie jest Putinem, Erdoganem, Alijewem ani Sisim. On ma na społeczny opór i opozycję inny, trzeba przyznać, że zdecydowanie bardziej humanitarny patent: ostentacyjne ignorowanie jakiegokolwiek sprzeciwu. Żadne KOD-y, żadne partie opozycyjne, związki zawodowe, organizacje prawnicze, komitety helsińskie, komisje weneckie, brukselskie, strasburskie, watykańskie, ludzkie, boskie ani żadne inne nie są w stanie powstrzymać Prezesa przed robieniem tego, co robi, bo on je po prostu konsekwentnie i planowo ignoruje. Jego ludzie czasami z kimś się spotkają, uśmiechną, zapewnią o gotowości do dialogu, po czym wracają do kraju, bredzą coś o wstawaniu z kolan czy też obronie interesów kraju i „suwerena”, i dalej robią swoje. Przy każdym ataku z dowolnej strony stosują uniki lub wykorzystują energię przeciwnika do zneutralizowania jego działań i rozłożenia go na ziemi. Ot, takie polityczne aikido, w którego stosowaniu Prezes doszedł do perfekcji.

I może nie byłoby to takie frustrujące i wpędzające w beznadzieję, gdyby nie jakość i siła opozycji. Platforma pod przewodnictwem Grzegorza Schetyny właśnie ogłosiła skręt na prawo. Będzie się teraz przytulać do Kościoła, nie porzucając jednocześnie neoliberalizmu. Być może ma to być sposób na ugranie czegoś po prawej stronie (wyciągnięcie części prawoskrętnych przedsiębiorców od Kukiza i Prezesa?), ale jednocześnie świetna recepta na zablokowanie przepływu umiarkowanych wyborców od Nowoczesnej do PO. Trudno też będzie liczyć takiej Platformie na utrzymanie poparcia liberalnej światopoglądowo „Gazety Wyborczej”, dla której zresztą jest to kolejny kłopot, musiałaby bowiem ona postawić właśnie na Nowoczesną. Tymczasem partia ta wydaje się zbyt neoliberalna i „banksterska”, żeby nie kłóciło się to z obecną, coraz bardziej centrolewicową linią dziennika z Czerskiej.

Reszta opozycji też nie budzi nadziei. Wspomniana Nowoczesna jakby straciła impet i dryfuje, a jej postbalcerowiczowski program gospodarczy, jakby wyjęty z początków lat 90. ubiegłego wieku, może w połączeniu z nazwą ugrupowania budzić w roku 2016 raczej wesołość, niż chęć oddania głosu w wyborach. Nie sprzyjają jej zresztą nieprzemyślane wypowiedzi samego prof. Balcerowicza, który twierdzi, jakoby partie kwestionujące neoliberalizm chciały dojść w Polsce skokowo do niemieckiego poziomu zarobków, bo niższy im nie odpowiada.
PSL właściwie nie wiadomo, z kim trzyma i po której stronie stoi (od czasu do czasu jakby próbował stosować sprawdzoną dotychczas metodę „zgoda, zgoda, a Bóg wtedy rękę poda”, tyle że przy obecnym natężeniu zimnej wojny domowej metoda ta po prostu nie działa), wiadomo za to, że balansuje w okolicach progu wyborczego, i nie wiadomo, czy za trzy lata w ogóle będzie z tej partii co zbierać, szczególnie jeśli Prezes w taki czy inny sposób postara się zneutralizować ludowców podczas o rok wcześniejszych wyborów lokalnych. Jeśli PSL straci samorządy, straci podstawy istnienia, a kolejny kawałek tortu trafi do brzucha Dobrej Zmiany.
Jest wreszcie Kukiz, czyli ruch tylko formalnie opozycyjny, jest to bowiem opozycja a la russe, pełniąca funkcję mniej więcej taką, jak partia komunistyczna czy ruch Żyrynowskiego u Putina. Kukizowcy do czasu do czasu pozwalają sobie na krytykę władzy, czasem nawet ostrą, od czasu do czasu dla zasady zagłosują przeciwko jakiemuś rządowemu pomysłowi, jednak tam, gdzie chodzi o podtrzymanie skuteczności Dobrej Zmiany, grzecznie podnoszą łapki razem z wojskiem posła Jarosława. Robią to nawet posłowie narodowi, mimo że teoretycznie PiS jest dla nich za mało endecki i za mało patriotyczny, bo według nich powinien natychmiast w ramach Dobrej Zmiany wyprowadzić nas z Unii, a tego nie robi. Oprócz Kukiza jest jeszcze w Sejmie postkukizowa drobnica popierająca rząd, a poza Sejmem z ludzi rozsądnych Zandberg, a z mniej rozsądnych Kowalski, Braun, Korwin-Mikke… Z całego tego towarzystwa nadzieję na rzeczywiście dobrą zmianę budzi jedynie Partia Razem, problem w tym, że po początkowych sukcesach utknęła ona pod progiem wyborczym, a do tego wskutek pomyłki proceduralnej może stracić dotację z PKW. I marne to pocieszenie dla p. Zandberga, że neoliberałowie od Ryszarda Petru popełnili dokładnie taki sam błąd.

Obrazu beznadziei dopełnia to, co dzieje się w Komitecie Obrony Demokracji. Najgorsze jest nawet nie to, że ruch, który miał wstrząsnąć podstawami Dobrej Zmiany, grzęźnie w wewnętrznych sporach, utrudnia własnym zwolennikom formalne zapisywanie się, a do tego – w przeciwieństwie do partii rządzącej – w czasie wakacji niemal znikł z mediów (z wyjątkiem „mediów narodowych”, które od czasu do czasu przypominają narodowi, jacy to zdrajcy i zaprzańcy do KOD-u należą). Bardziej martwi, że KOD, w zasadzie na własne życzenie, stał się organizacją ludzi w co najmniej średnim wieku o co najmniej średnich dochodach. Przez ostatnie miesiące nie zrobiono nic, aby przyciągnąć młodych i doły społeczne, a więc siły, bez których nie da się obalić żadnej władzy. Od czasu do czasu prawicowi blogerzy z satysfakcją przypominają starą prawdę, że bez poparcia studentów i chuliganów nie da się zrobić rewolucji. To poparcie mają dziś w dużym stopniu PiS i jego głośni i cisi sojusznicy. Nic dziwnego, że robią swoją rewolucję, śmiejąc się Komitetowi prosto w nos.
Swoje dokładają zwolennicy KOD-u z warstw wyższych, okazujący widoczną pogardę warstwom niższym, które według nich „sprzedały wolność za 500 złotych” a do tego jeszcze ponoć nie umieją kulturalnie wypoczywać nad Bałtykiem. O tym, jak to się stało, że dla tylu ludzi w Polsce suma 500 złotych jest kąskiem na tyle smacznym, aby cokolwiek za nią przehandlować, od przedstawicieli byłego establishmentu nie usłyszymy ani słowa. Nie uświadczy się też u nich ani grama refleksji nad tym, jak to się stało, że światła i wszechwiedząca, europejska i nowoczesna elita wychowała sobie w wolnej Polsce tak niekulturalny, prostacki lud, mimo masowego wysyłania przedstawicieli tego ludu na studia. Nie wiem, w jaki sposób mogłyby te wszystkie wypowiedzi i działania osób związanych z ruchem powiększyć zastępy koderów, wiem za to, że z powodzeniem mogą powiększyć zastępy zwolenników Dobrej Zmiany i czyszczenia elit.
Wszystko to razem frustruje, odbiera nadzieję i coraz większą liczbę Polaków przeciwnych Dobrej Zmianie skłania do schowania się w bezpiecznym świecie prywatności i pozapolitycznych zainteresowań. Jeśli nie wierzyliśmy, że można bez użycia policyjnych pałek i obecności wojska na ulicach przejąć pełnię władzy i rozmyślnie złamać wszelkie umowy i zasady, a przy tym utrzymać wysokie poparcie społeczne i odebrać przeciwnikom ochotę do działania, to już nie musimy wierzyć. Już to wiemy, to się dzieje na naszych oczach.

***

Był jednak tego lata i promyk nadziei. Były Światowe Dni Młodzieży, impreza wprawdzie wyznaniowa i międzynarodowa, ale generująca przekaz, który dotarł w Polsce do ogromnej liczby ludzi, zarówno katolików, jak i pozostałych. Był papież Franciszek.

Paradoksalnie, Franciszek jest produktem idącej przez świat idei zmiany i nowego początku dokładnie w takim samym stopniu, jak nasz Prezes. A i splot wydarzeń, które doprowadziły go do Tronu Piotrowego, był równie trudny do przewidzenia jak ten, który doprowadził posła Kaczyńskiego do pełni władzy w Polsce. To są dwie twarze nowej epoki, twarz dobra i twarz zła, twarz zmiany niosącej nadzieję i zmiany niosącej strach. I właśnie u nas, w Polsce, na oczach całego świata zachodniego, stanęły one naprzeciw siebie.
Przyznam, że skojarzenia miałem podobne do większości obserwatorów pielgrzymki Franciszka: to, co się działo w Krakowie i okolicach, pod wieloma względami przypominało pielgrzymki Jana Pawła II w czasach słusznie minionych. Przywódca Kościoła katolickiego przyjechał do kraju, którego władzom było to kompletnie nie w smak, i mówił to, czego te władze absolutnie sobie nie życzyły, żeby mówił. Pyszna była scena na Wawelu, gdy cały garnitur pisowskich jastrzębi oraz Pan Prezydent (który jak zwykle miał na twarzy uśmiech wyrażający nie wiadomo skąd płynące poczucie zarozumiałego samozadowolenia), musiał wysłuchać papieskiego pouczenia o konieczności dialogu i otwarcia, zarówno na inaczej myślących we własnym kraju, jak i na przedstawicieli innych kultur i narodów. Uderzały kwaśne miny przedstawicieli naszych narodowo-katolickich władz partyjno-państwowych, gdy w Częstochowie Franciszek wzywał do wyzbycia się pragnienia „władzy, wielkości i sławy” i przypominał o chrześcijańskim powołaniu do służby drugiemu, pokory i szacunku wobec każdego człowieka, zwracały uwagę dziwne grymasy niektórych ministrów na dźwięk słów wzywających do miłosierdzia dla arabskich uchodźców.
Wszystko to było może jeszcze bardziej wymowne, niż w czasach komunizmu, o ile bowiem wtedy sprzeczność pomiędzy punktem widzenia Kościoła a punktem widzenia antyreligijnej z ducha peerelowskiej władzy była niejako naturalna, o tyle teraz słowa papieża wywoływały konsternację u przedstawicieli rządu wręcz demonstracyjnie podkreślającego swoją łączność z Kościołem i katolickim i przywiązanie do katolickiej tradycji.
Jeszcze bardziej wymowne były puste krzesła podczas mszy dla duchowieństwa w Łagiewnikach. Franciszek nie robi co prawda odgórnej rewolucji w polskim Kościele, nawet nie wspiera wyraźnie tej oddolnej (Watykan jest głuchy na to, co ma mu do powiedzenia choćby broniący się przed szykanami ze strony swojego biskupa ksiądz Lemański), nie da się jednak ukryć, że Franciszkowa koncepcja tego, czym powinno być chrześcijaństwo i jakie jest powołanie osoby duchownej, wydaje się skrajnie różna od tej, której hołdują polscy purpuraci.

Przyjechał więc do nas papież, który wzywa do zmian, do aktywnego uczestnictwa w budowie nowego świata, do owego tyle razy już przywoływanego „wstania z kanapy”, papież, który prawdziwe, ewangeliczne chrześcijaństwo pojedynczego człowieka i autentycznej międzyludzkiej wspólnoty przeciwstawia fałszywemu chrześcijaństwu feudalnej hierarchii i głębokiego podziału na tych, którzy noszą sutanny i całą resztę poddaną ich duchowej władzy. Mieliśmy do czynienia z człowiekiem, który swojego Boga widzi wśród słabych, prześladowanych i wykluczonych, a nie wśród tych, którzy w jakikolwiek sposób wykluczają i prześladują, choćby robili to Bogiem na ustach i krzyżem na sztandarach. Takie chrześcijaństwo, otwarte i podchodzące z szacunkiem do każdej ludzkiej istoty, wyzbywające się pychy, chrześcijaństwo nie bojące się przeciwstawić ksenofobii, nacjonalizmowi i religijnemu uzasadnianiu agresji, wzywające do „budowania murów, a nie mostów”, chrześcijaństwo otwarte na wszelką inność, budzi sympatię wśród wyznawców innych religii i ludzi niewierzących, i ma szansę odegrać w przyszłości znaczącą rolę w wysiłkach na rzecz bezpieczniejszego i lepszego świata.
Jest bowiem w podejściu Franciszka do misji jego własnej religii ponadwyznaniowe, ogólnoludzkie przesłanie, na które nikt nie powinien być obojętny – w szczególności ci, którzy do tej pory na katolicyzm i wszelkie przekazy płynące z tamtej strony patrzyli z nieufnością. Mieliśmy bowiem podczas ŚDM do czynienia z faktycznym wezwaniem, skierowanym do nie tylko do chrześcijan czy katolików, ale do wszystkich ludzi, których przeraża nieuchronność historycznej zmiany i jej kierunek, do wszystkich, którzy już są jej ofiarami, bądź mogą się nimi stać. Jest to wezwanie do czynnej budowy świata, który ma być alternatywą dla świata Putinów, Erdoganów, Sisich i Asadów, świata krwi i strachu. Jest to apel o stworzenie alternatywy dla świata Trumpów, Orbanów i Kaczyńskich, świata manipulacji i żądzy władzy. Wezwanie, aby ci, którzy chcą służyć dobru, powstali z kanapy, bo dawno już wstali z niej i aktywnie działają ci, którzy stoją po stronie zła, lęku i przemocy.

Papież rzucił ziarno. Jest naszym wielkim szczęściem, że stało się to w Polsce, w takiej Polsce, jaką nam buduje Dobra Zmiana. Iskierka czegoś dobrego błysnęła w szarości, lato na chwilę odzyskało blask. Pozostała nadzieja, że coś kiedyś z tego ziarna wykiełkuje, że naprzeciw gąszczu nietolerancji, ksenofobii i autorytaryzmu za jakiś czas wyrosną pierwsze roślinki otwartości, wolności i przyzwoitości, że empatia i poczucie wspólnoty odniosą zwycięstwo nad nienawiścią, lękiem i bezczelnością polityków budujących władzę na fundamencie zła, zasłanianego katolickim i narodowym sztandarem.
Niech nam z tego lata pozostanie w pamięci chyba najpiękniejszy obrazek krakowskich dni lipcowych: papież mówiący o tym, że zła nie da się zwalczyć złem, że trzeba je zwalczać dobrem, i półtora miliona słuchających go uczestników ŚDM, a wszystko i wszyscy skąpani w niesamowitym, ciepłym, złotopomarańczowym blasku zachodzącego słońca.
Niech właśnie ten moment zostanie z nami we wspomnieniach z 2016 roku. I niech nam to dobre światło świeci w ciemnych, niepewnych czasach.