piątek, 29 kwietnia 2016

Chrześcijaństwo stosowane

Białostocki marsz rocznicowy ONR-u i msza z udziałem tłumu dziarskich chłopców-patriotów odprawiona przez równie dziarskiego księdza-patriotę Międlara wywołała szok wśród tej części opinii publicznej, która wciąż nie zauważyła, że żyjemy już w innej Polsce, niż ta sprzed pięciu czy dziesięciu lat. U tej części, która już to zauważyła, wywołała co najwyżej kolejny przypływ niesmaku i lęku o przyszłość kraju. Ksiądz katolicki, kapłan religii miłości i pokoju, mówiący u stóp ołtarza o wycinaniu nowotworu ze zdrowej tkanki narodu, człowiek w sutannie, który podczas różnego rodzaju nacjonalistycznych demonstracji wyrykuje publicznie z kibolskim zaśpiewem slogany o „nie islamskiej, nie laickiej wielkiej Polsce katolickiej”, to, wydawałoby się, byt niemożliwy. A jednak jest możliwy, co więcej, istnieje naprawdę. I zachowuje się w taki sposób, że nawet nasz milczący z reguły wobec prawicowych ekscesów Episkopat tym razem nie wytrzymał i zabronił mu wypowiadać się na tematy pozareligijne.
Wśród katolików – tych normalnych, umiarkowanych, spod znaku choćby „Tygodnika Powszechnego” i „Więzi”, są jeszcze tacy na szczęście – wydarzenia białostockie musiały wywołać gorzką refleksję na temat tego, czym powinien być i mógłby być polski katolicyzm, czy – szerzej ujmując – polskie chrześcijaństwo, a czym jest, i co z niego zrobiono przez 25 lat wolnej Rzeczypospolitej, uparcie trzymającej się koncepcji sojuszu ołtarza i tronu, sprytnie ukrytego za konkordatowym zapisem o „wzajemnej życzliwej autonomii”.

Gołym okiem widać u nas istnienie dwóch równoległych odmian chrześcijaństwa. Tego ewangelicznego, Chrystusowego, nastawionego na codzienną, cichą i nie żądającą nagrody ziemskiej służbę Bogu i bliźniemu, a właściwie służbę Bogu przez służbę bliźniemu, chrześcijaństwa spod znaku księdza Lemańskiego i siostry Chmielewskiej. I tego drugiego, które można nazwać „chrześcijaństwem stosowanym”, używanego jako trampolina do władzy, usprawiedliwienie różnych uzurpacji, ornament ozdabiający puste gesty, pretekst do narzucania inaczej myślącym swojej wizji świata czy wreszcie – rzecz w tym wszystkim chyba najdalsza od przesłania Mistrza z Nazaretu – ideologiczna podbudowa słownej, a czasem i fizycznej przemocy.
Skoro widzę to ja, agnostyk bez łaski pełnej i konkretnej wiary, to nie wydaje mi się, żeby nie widzieli tego sami katolicy.

***

Minął Wielki Tydzień, po nim Wielkanoc, rocznica śmierci polskiego papieża, święto Miłosierdzia Bożego i rocznica 1050-lecia Chrztu Polski. Dni, które powinny być dla katolików (i innych chrześcijan, ale w tym wywodzie ich pomijamy, bo w polskich warunkach z „chrześcijaństwem stosowanym” nie mają wiele wspólnego) czasem chrześcijańskiej refleksji, skłaniającej do przyjęcia postawy pełnej miłości bliźniego, empatii, zrozumienia dla emocji, działań, potrzeb i poglądów innych ludzi, pojednania i zgody. Szczególnie dla tych katolików, którym nie wystarczy „wejść do swojej izdebki, zamknąć drzwi i modlić się do Ojca swego”, ale którzy odczuwają potrzebę nieustannego publicznego przekonywania nas wszystkich o swoim przywiązaniu do świętej wiary katolickiej, Dekalogu, Trójcy Świętej, Maryi Królowej Polski, Naszego Wielkiego Świętego Papieża Jana Pawła oraz Honoru i Ojczyzny raz na zawsze pożenionych z Bogiem.
A takimi właśnie katolikami są Prezes, prezydent Duda, pani premier Szydło i ministrowie rządu Rzeczypospolitej, a także aktywiści niektórych organizacji katolickich, dziennikarze „niepokorni (wobec opozycji)”, członkowie organizacji paramilitarnych, pardon, proobronnych, i większość młodzieży nazywającej się patriotyczną. Wszyscy ci ludzie nieustannie wyrażają w mediach lub na ulicy swoje głębokie oddanie Bogu oraz szacunek dla katolickiej tradycji i chrześcijańskich fundamentów naszej cywilizacji. Ministerstwo obrony przekonywało nas nawet jakiś czas temu, że wiara chrześcijańska to najważniejsza i najskuteczniejsza broń naszych sił zbrojnych, co jakoś tam nawet logicznie koresponduje z wcześniejszym oświadczeniem o tym, że najważniejszym zadaniem polskiej armii jest wyjaśnianie przyczyn katastrofy smoleńskiej. Zaiste powinni się w MON modlić o cud, bo tylko cud może sprawić, że prawdziwe okażą się wybuchowo-elektromagnetyczne teorie ministra Macierewicza.

Nachalne ukatoliczanie wszystkiego, co się ukatoliczyć da, to pierwszy problem. Drugi polega zaś na tym, że realizacja owej katolickości przybiera dziś w wielu miejscach – czego nie rozumieją lub rozumieć nie chcą nasi katolicko-narodowi aktywiści - formy dalekie od chrześcijańskiego ideału. Pod płaszczykiem wzniosłych frazesów o „ochronie cywilizacji chrześcijańskiej”, „zachowaniu chrześcijańskiego dziedzictwa narodu” i „obronie życia nienarodzonych” w sposób cyniczny realizuje się polityczne interesy partii obecnie rządzącej i wspierającej ją – nie za darmo przecież – najbardziej konserwatywnej części katolickiej kasty kapłańskiej. A przy okazji daje się elementom skrajnym i ciemnym ciche przyzwolenie na szerzenie miłości bliźniego przy pomocy pięści i kopniaków. Tak na wszelki wypadek, gdyby nie daj Bóg ktoś pomyślał sobie, że chrześcijanin to taki ktoś, kto może niekoniecznie nadstawia drugi policzek, ale sam pierwszy nie bije.

***

Czy chrześcijanin powinien, zdaniem Zjednoczonej Prawicy i jej zwolenników, pomagać bliźniemu w potrzebie? Owszem, ale najwyraźniej nie wtedy, gdy bliźni jest muzułmaninem. Tuż przed Wielkanocą, zaraz po zamachu terrorystycznym w Brukseli, katolicka premier katolickiego rządu polskiego oficjalnie wycofała się z obietnicy (i tak przecież wymuszonej!) przyjęcia paru tysięcy syryjskich uchodźców, uciekających dokładnie przed tą samą przemocą, która eksplodowała w Belgii. Niech sobie idą gdzie indziej, niech sobie siedzą, gdzie chcą, niech sobie nawet wracają do kraju pod bomby Asada albo sprzymierzonego z nim Putina, byleby tylko nasz chrześcijański od 1050 lat naród mógł w spokoju (ale czy w spokoju sumienia?) celebrować Zmartwychwstanie Pańskie. Niektórzy kapłani, ci bardziej przejmujący się nauką Chrystusa, próbowali co prawda cichutko popiskiwać o imperatywie miłości bliźniego, o tym, że „nie ma Żyda ani Greczyna” i o zapomnianym fragmencie katechizmu pod tytułem „Uczynki miłosierne co do ciała”, ale spotkali się z tak gwałtowna reakcją „obrońców cywilizacji chrześcijańskiej”, że aż im powypadały z rąk brewiarze. Ksiądz Grzegorz Kramer ośmielił się przypomnieć, że wiara bez uczynków jest martwa, i dowiedział się od wiernych, że jest „faryzeuszem i grobem pobielanym” a także „głupkiem”, który „chce wpuścić tu diabła” i nakłania wiernych do grzechu. Pojawiły się nawet wulgaryzmy.
W ten sam Wielki Czwartek papież Franciszek umył w Watykanie nogi dwanaściorgu muzułmanom. Reakcje w katolickiej Polsce były z lekka szokujące. Okazało się, że część społeczeństwa deklarująca głośno pełne oddanie Kościołowi Świętemu, Matce Naszej, dziwnie łatwo bierze owo macierzyństwo w nawias, jeśli tylko poglądy kościelnej wierchuszki przestają się zgadzać z jej poglądami. Franciszek został obrzucony w sieci wyzwiskami, jakich jeszcze dziesięć lat temu nikt nie odważyłby u nas się użyć publicznie nawet wobec wikarego. Najłagodniejsze opinie mówiły o tym, że „Franciszkowi odebrało rozum”, niektórzy wierni deklarowali nawet odejście z Kościoła, którym kieruje „ten dziwny człowiek”, było też sporo epitetów niecenzuralnych. Z ostentacyjnej papolatrii czasów Jana Pawła nie zostało nic, ba - nawet życzliwy szacunek, jakim cieszył się u nas Benedykt XVI, gdzieś się ulotnił. Ośmieleni pisowską rewolucją polscy konserwatyści nabożną cześć dla przeróżnych „najczcigodniejszych eminencji i ekscelencji” rezerwują dziś już tylko dla podobnych sobie, „moherowych” kapłanów. Inni są, zgodnie z linią Dobrej Zmiany, gorszym sortem, który „będzie traktowany, jak na to zasługuje” i sukienka duchowna – choćby i papieska - im nie pomoże.

Wszystko to doskonale koresponduje z prawdziwie chrześcijańskim podejściem części naszego katolickiego narodu do wszelkich możliwych „odmieńców”, w szczególności tych ciemniejszych na twarzy od przeciętnego Polaka. Chilijczycy, Włosi, Hindusi i im podobni obrywają na ulicach w zastępstwie mitycznych „ciapatych”, których wprawdzie jeszcze nikt tu nie widział, ale już wiadomo, że na pewno wiozą dziurawymi łódkami bomby do wysadzania się w autobusach i naostrzone sztylety do podrzynania gardeł niewiernym.
Kiedy się słyszy o kolejnych przypadkach atakowania cudzoziemców, nietrudno dojść do wniosku, że w Polsce, broniącej z takim zapałem chrześcijańskiej cywilizacji, najbardziej zagrożony byłby… sam Mistrz i Nauczyciel, gdyby to nasze ziemie wybrał sobie dzisiaj na miejsce powtórnego przyjścia. Jezus Chrystus, nie ten blady niebieskooki blondyn ze świętych obrazków, ale ten prawdziwy Żyd sprzed dwóch tysięcy lat, czarniawy, przysadzisty, czarnooki i kędzierzawy, mówiący niezrozumiałym językiem ze zwarciami krtaniowymi, dostałby u nas na dzień dobry w zęby od krótko ostrzyżonych młodzieńców z wielką Polską katolicką na ustach i rotmistrzem Pileckim na koszulkach. Właśnie On, właśnie w tym kraju, w którym istnieje patriotyczno-religijna organizacja, chcąca Go wybrać na króla, bo Matka Boska już jej na tym stanowisku nie wystarcza. Jakże bliskie i aktualne stałoby się wówczas ewangeliczne zdanie „a swoi Go nie przyjęli”…

***

Kompletnej obojętności na los uchodźców i cichej tolerancji dla agresji młodocianych bandziorów wobec cudzoziemców i Polaków obcego pochodzenia, towarzyszy u nas zadziwiająca liczba przykładów okazywania przez władze państwowe i partyjne życzliwości i prawdziwie chrześcijańskiego miłosierdzia… wspomnianym „najczcigodniejszym eminencjom i ekscelencjom”. Tu jakoś całkiem bezproblemowo działa Chrystusowa zasada „proście, a będzie wam dane”. A czasami jest dane nawet bez proszenia.

Jak wiadomo, uchwalono u nas niedawno ustawę o obrocie ziemią, którą można nazwać przejawem „feudalizmu na lewą stronę”, bo tak jak prawo feudalne przywiązywało chłopa do ziemi, tak prawo kaczystowskie stara się przywiązać ziemię do chłopa. Chłop w zasadzie traci prawo do wolnego dysponowania swoją własnością: może ją albo przekazać dzieciom, albo sprzedać innemu chłopu, i to tylko jeśli ten drugi rolnik będzie po transakcji miał nie więcej niż 300 hektarów gruntu. A niewiele brakowało, żeby państwo miało prawo po śmierci chłopa ziemię zabrać, jeśliby uznało, że potomek jest niegodny jej odziedziczenia.
Rzecz ciekawa: w ostatniej chwili spod tych rygorów wyłączono… związki wyznaniowe! I nie wydaje mi się, żeby pisowscy spece od rolnictwa działali w tej sprawie z myślą o jakichś ułatwieniach rolnych na rzecz na przykład Buddyjskiego Związku Diamentowej Drogi Linii Karma Kagu czy nawet Zboru Stanowczych Chrześcijan RP, bo mam dziwne wrażenie, że ani oni, ani minister Jurgiel, ani sam Prezes nawet nie wiedzą o istnieniu takich wyznań. Wiadomo natomiast i im, i wszystkim innym Polakom doskonale, że istnieje w naszym kraju potężna organizacja bardzo stanowczych chrześcijan, która ma w swoim posiadaniu setki hektarów ziemi i z pewnością nie chciałaby zrezygnować z możliwości dowolnego nią dysponowania. Przypadkiem tak się składa, że wielu prominentnych przedstawicieli tej organizacji mocno wspierało obecny obóz rządzący w drodze do tego rządzenia, i... Nie, nie, absolutnie nie sugeruję tutaj, że osoby przygotowujące ustawę działały pod wpływem czy za namową Kościoła i w celu okazania mu jakiejkolwiek wdzięczności za cokolwiek, chciałem tylko zwrócić uwagę, iż okoliczności sprawy są takie, że w oczach niektórych obywateli mogło, choć nie musiało, powstać wrażenie dobicia targu czy czegoś w tym rodzaju.
Jednakowoż minister Jurgiel nie powinien się tym wrażeniem przejmować. Nie jest ono przecież na pewno udziałem mądrych i roztropnych obywateli rozumiejących Dobrą Zmianę, a jedynie „zdemoralizowanego, podłego, animalnego elementu”, jak prawdziwie po chrześcijańsku określił swoich przeciwników sam Prezes.

„Kościelny” wyjątek w ustawie rolnej okazał się jednak tylko skromną uwerturą do opery zatytułowanej „W obronie nienarodzonych”. Pomysł wprowadzenia w Polsce ustawy antyaborcyjnej wzorowanej na prawodawstwie Hondurasu czy Nikaragui wydawał się jeszcze niedawno za tak niedorzeczny, że na 99 procent niemożliwy do przeforsowania w kraju bądź co bądź europejskim. Tymczasem w ciągu kilku dni ze sfery rojeń niszowych katotalibów i konserwatywnych biskupów przeszedł nagle do sfery całkiem dużego prawdopodobieństwa realizacji, o ile oczywiście Prezes i Episkopat w ostatniej chwili nie zdecydują inaczej.
Rzecz cała została poprzedzona kampanią propagandowa przeprowadzoną według najlepszych wzorców przeniesionych z czasów peerelu, tyle tylko, że z innym sztafażem ideologicznym. Najpierw ukazał się komunikat Episkopatu, który wyraźnie stwierdzał, że „w kwestii ochrony życia nienarodzonych nie można poprzestać na obecnym kompromisie”. Komunikat zawierał też dość ciekawe stwierdzenie, że „Kościół, jako wspólnota ludzi ustanowiona przez Boga, ma prawo kierować ludźmi”, przy czym nie skonkretyzowano, czy wszystkimi ludźmi, czy tylko katolikami. Później odezwał się tzw. czynnik społeczny, reprezentowany przez zebranych na Jasnej Górze członków Federacji Ruchów Obrony Życia. Wyrażono tam nadzieję, że w nowej sytuacji politycznej „będzie można doprowadzić do pełnej prawnej ochrony wszystkich dzieci poczętych”, bo póki co „w sposób niesprawiedliwy wyjęte są spod tej ochrony dzieci chore i poczęte w wyniku tzw. czynu zabronionego”. Wystosowano też apel do rządu RP o „prawo do życia dla każdego poczętego dziecka i ochronę macierzyństwa”.
Potem mógł już wkroczyć do akcji czynnik państwowy, wyposażony w zapowiedź (wyrażoną przez czynnik społeczny, tym razem w postaci Komitetu Stop Aborcji, który zajmie się zbieraniem podpisów) wniesienia obywatelskiego projektu poprawek do ustawy. Pani premier stwierdziła, że nie wie, jak będą głosowali wszyscy koledzy z PiS-u, ale ona projekt zaostrzenia przepisów poprze. Prezes Kaczyński stwierdził, że klub partii rządzącej poprze zmiany, a jeśli chodzi o jego osobiste zdanie, to on „jako katolik podlega nauce, którą głoszą biskupi i to nie podlega wątpliwości”. Swoje trzy grosze wtrącił też wiceminister kultury Sellin, który stwierdził, że „prawo do zabijania dzieci nie jest standardem cywilizacji zachodniej”, a prezydencki minister Dera powiedział odkrywczo, że „każdy kompromis jest tylko kompromisem” i że „był kompromis lat 90. XX wieku, a teraz trzeba stworzyć kompromis XXI wieku”. Nazywanie kompromisem dociśnięcia jednej ze stron sporu walcem do ściany to kolejny ciekawy pomysł semantyczny ludzi Prezesa, którzy akurat na tym polu wykazują podziwu godną kreatywność.

Projekt wywołał burzę. Już w pierwszą niedzielę po jego ogłoszeniu na ulicę wyszli lewicowcy z Partii Razem, feministki i członkowie różnych stowarzyszeń przeciwnych zaostrzaniu ustawy. W niektórych miastach część wiernych ostentacyjnie wychodziła z kościołów podczas czytania antyaborcyjnego komunikatu biskupów. Akcja była częściowo animowana przez organizacje feministyczne, ale to, że przyłączyło się do niej wielu zwykłych katolików, jednak o czymś świadczy. Nie jest zresztą tajemnicą upadek autorytetu duchownych również wśród dużej części praktykujących wiernych. Dla ludzi inteligentnych uparte trzymanie się przez kler dziewiętnastowiecznych zasad moralnych i takiegoż sposobu myślenia nie jest bowiem objawem, jak mówią duchowni, „strzeżenia depozytu wiary”, ale ciasnoty umysłowej i nieumiejętności wyciągania wniosków nawet z przeszłości własnej organizacji. Na zdrowy rozum średnio rozgarnięty ksiądz powinien wiedzieć, że gdyby w dziejach Kościoła byli sami bezkompromisowi stróże depozytu, msze do dziś byłyby odprawiane po łacinie, Kościół domagałby się przywrócenia w jego dobrach ziemskich pańszczyzny, a za twierdzenie, że Ziemia krąży wokół Słońca, groziłaby ekskomunika.
I nie chodzi bynajmniej w tej krytyce Kościoła o to, że duchowieństwo katolickie uważa aborcję za rodzaj zabójstwa, którego w żadnej sytuacji nie da się usprawiedliwić. Jeśli takie jest zdanie Kościoła, jak najbardziej mogą jego kapłani wygłaszać takie twierdzenia i rekomendować wiernym niekorzystanie z praw zagwarantowanych „aborcyjnym kompromisem”. Jednak próby wpływania na polityków, aby wewnętrzne przekonanie jednego z wyznań uczynili podstawą prawa państwowego, obowiązującego wszystkich, są niczym innym, jak usiłowaniem otwierania drzwi do państwa wyznaniowego, a więc próbą zawrócenia Polski do XIX stulecia. Podobnie jak powrotem do niechlubnej, choć nieco bliższej, przeszłości są oenerowskie sztandary w katedralnej nawie i ksiądz sławiący z ambony nacjonalizm i ksenofobię.

***

Tryumfuje więc dzisiaj w Polsce lansowany przez konserwatywny odłam duchowieństwa, wspierany przez władze państwowe i propagowany przez prawicowe organizacje społeczne i polityczne „katolicyzm stosowany”. To jego przedstawiciele mają dziś dominującą pozycję w Episkopacie, to on wtłaczany jest do głów młodzieży na lekcjach religii, to do jego przedstawicieli, którzy uwili sobie wygodne gniazdo w Toruniu, jeżdżą z wiernopoddańczymi hołdami przedstawiciele najwyższych władz państwowych z Prezesem na czele. To on napędza dziś narodowo-konserwatywny zwrot w młodym pokoleniu. Dla „dobrych zmieniaczy”, Kościoła instytucjonalnego i skrajnej prawicy jest to stan bardzo wygodny. Pierwszej z tych grup daje gwarancję przychylności Episkopatu i powiązanego z nim zaplecza świeckich wyznawców integryzmu, drugiej - gwarancję utrzymania i powiększenia przywilejów i wpływów w życiu państwowym i społecznym, pierwszej i drugiej – utrzymanie paktu o nieagresji z trzecią, a trzeciej – wygodny przyczółek do szerzenia swojej ideologii i zdobywania dla niej kolejnych sympatyków. Jeśli będzie jej to szło tak sprawnie, jak dotąd, za kilka lat może wejść do parlamentu. Już pod własnym, nie Kukizowym, sztandarem.
Takie zasady chrześcijańskie jak pokora, ubóstwo, miłość bliźniego, dążenie do dobra, raczej nie są w tym towarzystwie zbyt cenione. Wyznawcy „chrześcijaństwa stosowanego” nie mają żadnych oporów przed poniżaniem i obrażaniem bliźnich, jeśli tylko ci bliźni nie podzielają ich poglądów. Najnowszy przykład? Trzech byłych prezydentów i kilku byłych ministrów protestujących przeciwko polityce władz zostało ostatnio przez grupę zwolenników PiS (byli opozycjoniści z pp. Gwiazdami na czele, oczywiście sami prawowierni katolicy) nazwanych publicznie „wrzodem i rakiem na zdrowym ciele narodu”. Narodowiec Marian Kowalski nazwał ojca Wiśniewskiego "zawodowym idiotą" i "zdrajcą polski". Zrobił to w publicznym radiu, kontrolowanym przez PiS. 
Pod krzyżem realizuje się sojusz trzech sił de facto antychrześcijańskich zawarty w imię władzy, pieniądza i rządu dusz.

W tym samym czasie chrześcijaństwo wywodzące się z ducha Ewangelii, chrześcijaństwo miłości, pokoju, solidarności i tolerancji, jak na ironię głoszone w dzisiejszych czasach przez samego papieża, jest w Polsce spychane na boczny tor i zamykane w swoistym getcie. W prawicowych mediach nieraz już pojawiały się wezwania do odebrania „Tygodnikowi Powszechnemu” prawa do używania w podtytule słowa „katolicki”, atakuje się bez pardonu duchownych i świeckich wykraczających poza granice fundamentalistycznej ortodoksji. Nowa, „dobrze zmieniona” Rzeczpospolita odznacza orderem biskupa Hosera, zamykającego usta księdzu Lemańskiemu, ksiądz Boniecki od wielu miesięcy zmaga się z zakazem wypowiedzi publicznych, księdza Charamsę porównano w jednym z portali „niepokornych” do Judasza i sugerowano jego udział w antykościelnym spisku. O masowym hejcie skierowanym przeciwko księdzu Kramerowi już pisałem.
Pod krzyżem dokonuje się rugowanie z życia publicznego i wymazywanie z pamięci najlepszych tradycji polskiego katolicyzmu i polskiej myśli, nie tylko chrześcijańskiej.

W Polsce toczy się dziś nie tylko walka demokratycznego odłamu społeczeństwa z coraz bardziej niedemokratyczną władzą, i nie tylko walka zwolenników świeckiego państwa z katolickim integryzmem. Toczy się również walka wewnątrz samej wspólnoty katolickiej. W tej walce otwarte, posoborowe chrześcijaństwo musi samo, bez żadnego wsparcia, bronić się przed atakiem „chrześcijaństwa stosowanego” katolickich konserwatystów, wspartego autorytetem państwa i cichą, niewypowiedzianą, ale realną groźbą nacjonalistycznej przemocy. To pierwsze chrześcijaństwo wydało Tischnera, Bonieckiego i Lemańskiego, to drugie – Hosera, Rydzyka i Międlara. To pierwsze dało Polakom Mazowieckiego i Bartoszewskiego, to drugie dało niegdyś Latynosom Pinocheta i argentyńskich generałów. I choćby ze względu na tę właśnie historyczną przestrogę i na rolę, jaką pełni w Polsce Kościół, kondycja nurtu postępowego w polskim katolicyzmie powinna niepokoić nie tylko katolików.
Sytuacja jest zaś taka, że bez wsparcia z zewnątrz nurt ten prędzej czy później zostanie całkowicie zmarginalizowany przez rosnących w siłę narodowych konserwatystów. Nie pomoże tu papież Franciszek, który z samej istoty swojego podejścia do roli biskupa Rzymu nie może ingerować w pracę polskiego episkopatu mocniej, niż pozwalają mu na to posoborowe gwarancje autonomii Kościołów lokalnych. Tym bardziej nie pomogą watykańskie dykasterie, które nawet przy tym papieżu podtrzymują biskupie decyzje szykanujące niepokornych polskich księży.

W środowiskach liberalnych i lewicowych często mamy do czynienia z bezmyślnym antyklerykalizmem i postawą typu „co mi tam jakiś ksiądz, wiedział, gdzie się pcha”, albo „a niech się katole żrą między sobą, nie nasza sprawa, co nas to obchodzi”. Tymczasem obchodzić powinno, żyjemy bowiem w takim kraju, w jakim żyjemy i żadne zaklęcia tego nie zmienią. Kościół katolicki jest i długo jeszcze będzie – szczególnie przy pisowskiej władzy, a może ona trwać jeszcze wiele lat – instytucją i wspólnotą o ogromnym wpływie na wszystko, co się w Polsce dzieje. Nikomu przeto nie powinno być obojętne, które siły w tym Kościele mają do powiedzenia mniej, a które więcej, i w którą stronę ten Kościół prowadzą. W dziwacznym polskim systemie państwowo-kościelnej symbiozy ten, kto decyduje o tym, jak wygląda Kościół, w ogromnym stopniu współdecyduje o tym, jak wygląda Polska. Nacjonalistyczny, antydemokratyczny Kościół, to perspektywa klerykalnej, nacjonalistycznej Polski. Im silniejszy w Kościele nurt modernistyczny, otwarty, tolerancyjny, tym mniejsza szansa na ostateczne zwycięstwo niebezpiecznego aliansu kaczyzmu, kruchty i falangi.
Liberałowie i lewica muszą się więc dziś wznieść ponad urazy i różnice, które w naturalnych warunkach czynią z nich politycznych przeciwników opcji chadeckiej. Kwestią racji stanu jest dziś sojusz wszelkich środowisk prodemokratycznych, tych w Kościele i tych poza nim. W polemikach prasowych, na blogach, w dyskusjach publicznych i podczas manifestacji umiarkowany odłam katolicyzmu musi czuć wsparcie spoza Kościoła. Są bowiem sprawy, w których „Tygodnikowi Powszechnemu” zdecydowanie bliżej do Partii Razem niż do Radia Maryja. Jeśli opinia liberalna będzie potrafiła odróżnić kościelne ziarno od plew, może być dla katolickich demokratów oparciem i wzmocnieniem. Jeśli uzna, że nie chce mieszać się w spory katolików – będzie ścianą, na której Międlarowie, Rydzykowie i Terlikowscy rozgniotą na miazgę Lemańskich, Bonieckich i Hołowniów.
A jeśli „chrześcijaństwo stosowane”, wraz ze wszystkimi ciemnymi siłami je otaczającymi, wygra na wszystkich frontach, niech nikt się nie zdziwi, gdy któregoś dnia nad gmachami władz Rzeczypospolitej załopocze sztandar z falangą.