niedziela, 28 lutego 2016

Gnój

Realizatorzy Dobrej Zmiany robili już różne rzeczy. Jedne śmieszne, inne straszne, jeszcze inne zaskakujące i dziwne.
W sprawie Lecha Wałęsy i teczek z tzw. szafy Kiszczaka robią rzeczy obrzydliwe i budzące wstręt.


Nie wiem, jak można na każdym kroku machać antykomunistycznymi sztandarami, a jednocześnie realizować plan zohydzania Polakom ich pokojowej rewolucji napisany przez byłego komunistycznego ministra spraw wewnętrznych. Jak można czcić pułkownika Kuklińskiego (oficer LWP do pewnego momentu posłusznie realizujący swoje zadania i daleki od szkodzenia władzom) czy przegłosowywać rok Traugutta (były carski pułkownik, który w 1863 roku mocno się ociągał z przystąpieniem do powstania), a jednocześnie niszczyć bohatera narodowego na podstawie jednego, i to mocno niepewnego epizodu z jego życia. Jak w końcu w kraju, którego literatura i historia pełna jest różnych Gustawow-Konradów i Kmiciców-Babiniczów, można próbować wmówić ogółowi społeczeństwa, że kto raz się potknął, ten już na zawsze leży w błocie.
 Nie wiem, ale widzę, że można, wystarczy być kaczystą. I mimo wszystko mi wstyd, bo choć sam kaczystą nie jestem i nie ja to wszystko robię. Wystarczy mi być Polakiem, który "Solidarności" zawdzięcza życie w wolnym kraju, żeby się wstydzić za postsolidarnościowy rząd, który ręka w rękę z żoną byłego członka junty Jaruzelskiego dokonuje publicznego linczu na jej dawnym przywódcy.


Pani Kiszczakowa, niestrudzona apologetka działalności swojego małżonka zarówno za jego życia, jak i po śmierci, trzymała u siebie w domu silos z przygotowaną przez niego zawczasu gnojówką i postanowiła go podobno (bo niektórzy mają tu wątpliwości) sprzedać Instytutowi Pamięci Narodowej za 90 tysięcy złotych, wszak pecunia non olet. Instytut okazał się od niej sprytniejszy, pieniędzy nie dał, a po gnojówkę wysłał policjantów i prokuratora. Po czym przewieziony do IPN-u silos został otwarty, a gnojówka wypłynęła wprost na czekający już na nią tłum wyznawców koncepcji III RP jako stworzonego przez komunistów przy współpracy agenta Bolka kondominium rosyjsko-niemieckiego w ruinie.
I zaczęło się babranie w gnojowisku połączone z wyścigiem, kto więcej złapie i celniej rzuci w kierunku agenta Bolka. I tak się teraz radośnie tapla w rzadkim łajnie sam IPN, tapla się stadko usłużnych publicystów i ekspertów, babrzą się nim telewizyjne twarze Dobrej Zmiany w rodzaju red. Ziemca, portale "niepokorne (wobec opozycji)" i spora część prawicowej blogosfery. Próbując w amoku trafić Lecha Wałęsę, chlapią sami na siebie, paprząc przy okazji wawelski sarkofag prezydenta Kaczyńskiego, bo - o czym za chwilę - trudno się oprzeć wrażeniu, że w całej tej zabawie nie o jednego Lecha chodzi, ale o dwóch.


Nie zamierzam tu bronić wszystkiego, co p. Wałęsa kiedykolwiek czynił, gdyż na to nie zasługuje. Jako przywódca "Solidarności" bywał apodyktyczny i arogancki, czasem prezentował irytujące samouwielbienie, które nie znikło zresztą chyba nigdy. Jako prezydent traktował demokrację mniej więcej tak, jak obecnie traktuje ją obóz Dobrej Zmiany: przestrzegał jej norm wtedy, gdy było to mu wygodne, gdy nie było - reguły te naginał, czy, jak się wtedy mówiło, falandyzował. A gdy i to nie pomagało, wypuszczał w bój ministra Milczanowskiego, który policyjną pałką i rajdami Urzędu Ochrony Państwa pokazywał antybelwederskiej opozycji i powiązanej z nią prasie, gdzie leżą granice brykania. Jeśli więc dokumenty z szafy Kiszczaka są prawdziwe, jest to tylko dowód na jeszcze jeden grzech gdańskiego elektryka.
Kto jednak na podstawie tych dokumentów i doświadczeń lat prezydenckich tego elektryka twierdzi, że Wałęsa nic innego w życiu nie robił oprócz donoszenia na kolegów i niszczenia Porozumienia Centrum, jest manipulatorem goebbelsowskiego, nomen omen, sortu. Kto zaś twierdzi, że robił, ale sprawa agenta Bolka przekreśla wszystko, co uczynił kiedykolwiek później, jest po prostu kłamcą i zwykłą świnią.Można i trzeba pytać o przeszłość, również przeszłość Lecha Wałęsy, można sprawdzać prawdziwość jego współczesnych argumentów obronnych i autentyczność dokumentów i relacji sprzed czterech dekad. Powinno się to jednak odbywać przy zachowaniu zasad elementarnej rzetelności badawczej czy choćby publicystycznej.


Tymczasem IPN zasad tych nie dochował: udostępnił przecież bez badania dokumenty, co do których autentyczności sam ma wątpliwości! O publicystach nawet nie piszę, ci już od dawna są w większości cynglami swoich politycznych patronów.
Dziwnie szybko zareagowała na wylew gnojówki propaganda "narodowych" mediów. Podczas największego jej przypływu miałem okazję odbyć godzinną podróż busem z Lublina do Ryk. Kierowca miał nastawione publiczne radio. W ciągu tej godziny co najmniej cztery razy z różnych ust usłyszałem, że ujawnienie teczek agenta Bolka to "kompromitacja Lecha Wałęsy" i "ostateczny koniec III RP". Przekaz serwowany społeczeństwu jest więc jasny: agent Bolek to nie żaden bohater, tylko kapuś i kłamca, zbudowana przez tego kapusia i kłamcę III RP była państwem kapusiów i kłamców, ale oto nadeszła Dobra Zmiana, która ten nowotwór wytnie i zbuduje prawdziwą Rzeczpospolitą ludzi moralnych i prawdomównych. Pod łagodnym spojrzeniem Prezesa wszystkich Polaków wspomaganego z Tamtej Strony przez tragicznie zmarłego brata.


Trudno się oprzeć wrażeniu, że próba utaplania p. Wałęsy w gnojowniku państwa Kiszczaków jest tak naprawdę nie tylko polityczną zemstą za dawne upokorzenia, ale także próbą wyrzucenia legendarnego lidera "Solidarności" z narodowego panteonu w celu zrobienia miejsca "poległemu" pod Smoleńskiem prezydentowi Kaczyńskiemu. Próby tworzenia kultu tej postaci trwają już od dłuższego czasu, dużo się ostatnio pisze o tym, jak był zaangażowany w "S" i ile dla niej zrobił.
Prezes Kaczyński sam siebie na piedestale po Lechu Wałęsie nie postawi, bo po pierwsze działaczem był trzeciorzędnym, po drugie kult żywej jednostki jest polskiej kulturze obcy (nawet papolatria czasów Jana Pawła II z perspektywy lat wydaje się już nieco egzotyczna) i odbierany jako naleciałość rosyjska. Hołd prezydenta Dudy dla Prezesa obu panów głównie ośmieszył, śmiech wywoływały również hołdy składane samemu p. Dudzie przez jego wyborców, w tym słynny transparent o piersiach i łonie.


Co innego kult jednostki nieżyjącej, szczególnie zmarłej tragicznie. W kraju jasno oświetlonych tablic i grobów, w którym prawie codziennie w jakimś miasteczku czy gminie organizowana jest uroczystość ku czci ofiar wojny, żołnierzy wyklętych, powstańców tych czy innych, partyzantów ziemi takiej a takiej czy ofiar terroru stalinowskiego, w kraju, w którym od dzieciństwa do starości żyjemy w permanentnym prywatnym i publicznym kulcie zmarłych, kolejna postać, przed której pomnikami będziemy cyklicznie palić świece nikogo nie zgorszy. Co najwyżej niektórzy będą mieli wątpliwości, czy rzeczywiście zmarły zasługuje na aż tak duże rozmiary kultu, ale przełkniemy to dużo łatwiej i bardziej naturalnie, niż ewentualny kult Kaczyńskiego żywego. A że Lech Kaczyński, w przeciwieństwie do brata, faktycznie jest postacią dla pierwszej "Solidarności" mocno zasłużoną, nietrudno będzie tak manipulować historią jego działalności, żeby wyszło, że bez niego "Solidarności" w ogóle by nie było. Dla chcącego nic trudnego: żona tow. Kiszczaka twierdzi przecież, że gdyby nie jej mąż, przewodniczący Wałęsa nigdy nie dostałby Nobla.


Plan zamiany Lecha na Lecha ma jednak jeden feler: pamięć narodową, tę samą, o którą tak dba IPN. Bo przecież "narodowa" TVP może bez końca powtarzać, że o wolną Polskę pracowicie walczyli bracia Kaczyńscy, którzy w 1989 roku zostali oszukani przez jaczejkę złożoną z komunistów i magdalenkowych zdrajców pod przewodem agenta Bolka, a w Polsce i tak będzie wielu takich, którzy nie dadzą się ogłupić i będą pamiętali. O wszystkim.


Będą pamiętali o milionach, które przez półtora roku w zniewolonym kraju budowały wolne społeczeństwo. O tysiącach, które nieco później konspirowały, drukowały bibułę, wychodziły na ulice wprost pod ciosy pałek i w chmury gazu łzawiącego. O setkach zatrzymanych, katowanych na komisariatach, uwięzionych, pozbawionych pracy i zmuszonych do emigracji. O wielkim ruchu społecznym, który dał Polsce wolność, o Michniku i Chrzanowskim, Kuroniu i Popiełuszce, Gwieździe i Geremku, Borusewiczu i obu Kaczyńskich, Tusku i Walentynowicz, Krzywonos i Świtoniu - o nich wszystkich, bo niezależnie, jak oceniamy ich wcześniejszą czy późniejszą postawę, im wszystkim zawdzięczamy wolny kraj.


I nie zapomną o pewnym człowieku imieniem Lech, który stanął na czele tej walki. Zaryzykował wszystko, w najtrudniejszych chwilach nie zwątpił i zwyciężył razem z tymi, którzy szli za nim. Wcześniej i później robił lub mógł robić rzeczy różne, ale tego zwycięstwa i tej zasługi nikt i nic mu nie odbierze.
I zawsze będą tacy, którzy zapamiętają, o którego Lecha chodzi.


Tej pamięci gnojem pobrudzić się nie da.

piątek, 5 lutego 2016

Dobra Zmiana Wielkich Braci

Minęły dwa tygodnie od ostatniego wpisu na tym blogu. Dwa tygodnie Dobrej Zmiany, która ze sfery przygotowań właśnie w styczniu przeszła do sfery czynów właściwych. Bo - nie oszukujmy się - złapanie Trybunału Konstytucyjnego w sieć nowej ustawy to była tylko brutalna, że się tak bezwstydnie i libertyńsko wyrażę, gra wstępna. Prawdziwa, by nie rzec: dogłębna przyjemność zaczęła się dopiero po tych zabiegach. Poprzepychano w ramach owej dogłębnej przyjemności właściwie wszystko, co przepchnąć zamierzano, a przepychano o najróżniejszych porach dnia i nocy - wedle zegara biologicznego Prezesa i jego kalendarza odbioru nagród wszelakich.


Do jakiej więc Polski zaprowadziła nas do tej pory Dobra Zmiana?
Doprowadziła nas do Polski, w której patrzy na nas Wielki Brat. Przepraszam, kilku Braci.


Pierwszym Wielkim Bratem uczyniono Zbigniewa Ziobrę. "Dobrze zmienione" przepisy ustawy o prokuraturze dają ministrowi (i już za chwilę prokuratorowi generalnemu) Ziobrze tak potężną władzę i wiedzę, że czyni to z niego de facto drugą osobę w państwie, niemal równą Prezesowi. Pan minister będzie mógł teraz mieć z urzędu dostęp do wszelkich informacji dotyczących postępowań prokuratorskich w całej Polsce, będzie też miał prawo ujawniać je opinii publicznej w zakresie i momencie, który uzna za stosowny, albo nie ujawniać w ogóle. A jego podwładni "w interesie społecznym" będą mogli łamać przepisy i włos im za to z głowy nie spadnie, a o tym, co mieści się w kategorii tego interesu, zdecyduje oczywiście p. Ziobro.
Wszystko to daje ministrowi nieograniczone możliwości wykorzystywania posiadanych informacji zarówno do walki z opozycją, jak i do rozgrywek wewnątrz własnego obozu. Oraz - gdy przyjdzie czas - świetną pozycję startową do ewentualnej walki o spadek po Prezesie.
Minister Ziobro jest wciąż młody, ambitny, zahamowań ani dylematów wewnętrznych nie ma, a jeśli ma, to chowa je głęboko do kieszeni, działa szybko, skutecznie i twardo. Póki będzie musiał, będzie wiernym żołnierzem kaczyzmu, krótki okres banicji uświadomił mu chyba wystarczająco, że nie ma zbawienia poza kręgiem światłości płynącej z ulicy Nowogrodzkiej. Dopóki p. Kaczyński jest niekwestionowanym wodzem, obaj będą zgodnie i owocnie współpracować, choć pan Zbigniew od czasu do czasu zgłosi zapewne jakieś niegroźne zdanie odrębne, aby zaakcentować, że ma w tym układzie coś do powiedzenia. 

Mam jednak nieodparte wrażenie, że w odpowiednim momencie minister-wszechprokurator stanie do walki o władzę na prawicy, wyposażony w prokuratorski miecz i błyszczącą aureolę Jedynego Nieprzekupnego i Pogromcy Wszelkiego Zła.
Nasz obecny minister sprawiedliwości od dawna sprawia bowiem wrażenie, że marzy mu się bycie kimś w rodzaju polskiego Robespierre'a. Nie wiem tylko, czy pamięta, jak Robespierre skończył.


Po drugie: policja
będzie nas teraz mogła obserwować jak, gdzie i kiedy będzie chciała.  Nikomu już nie będzie się musiała tłumaczyć, po co to robi, czy ma to jakiekolwiek uzasadnienie i do czego się może przydać. Wystarczy, że w uzasadnieniu policjant czy inny funkcjonariusz napisze, że chciał "zapobiec możliwości popełnienia przestępstwa". A że specyfika zawodu policjanta jest taka, że po jakimś czasie każdy wydaje mu się trochę podejrzany, to "możliwość popełnienia przestępstwa" zawsze się znajdzie. Oczywiście nawet po fakcie się nie dowiemy, że nas obserwowano, bo po co mamy się denerwować. "Dobrze zmienione" państwo zadba o nasz spokój.
Przy okazji panowie Błaszczak i Kamiński (a jeśli sprawa zahaczy o prokuraturę, to i pan Ziobro, a zatem i pan Kaczyński) będą się mogli o każdym z nas dowiedzieć wielu różnych ciekawych rzeczy. Jeśli będzie trzeba, pod pretekstem "zapobiegania możliwości" będzie się można o każdym z nas dowiedzieć jak często jesteśmy w sieci, na jakie strony wchodzimy, z kim wymieniamy prywatne uwagi przez Facebooka lub maile, jak często i co kupujemy na Allegro, jakich dokonujemy transakcji bankowych, jakie wspieramy organizacje i partie polityczne, co ściągamy z Internetu i czy to coś jest legalne. Dwaj kolejni Wielcy Bracia będą patrzyli, część tego, co zobaczą, będzie potem wykorzystywał pierwszy Wielki Brat. A wszystko to na chwałę i dla wyostrzenia wzroku Brata Większego od Wszystkich Innych Braci.

Podczas debaty sejmowej posłowie obozu władzy uspokajali, że w całym tym szaleństwie gwarantują nam, że absolutnie nikt nie będzie czytał naszych prywatnych maili. Tyle że podczas tej samej debaty opozycja przywoływała opinie ekspertów, które przeczą tezie rządzących, jakoby nikt nie miał do tych maili dostępu. Ktoś będzie przecież musiał wstępnie oddzielać dane prywatne od reszty, i ten ktoś będzie miał dostęp do wszystkiego. Trudno zaś uwierzyć w to, że w naszym aparacie policyjnym pracują same japońskie małpki, które mają oczka, uszka i pyszczki zakryte łapkami, gdy tylko przyjdzie im się zetknąć z danymi, których nie powinny oglądać, słuchać ani o nich mówić.


Po trzecie: mamy już "odzyskane" (choć to pojęcie z czasów "pierwszego PiS-u", dziś obowiązuje raczej wyraz "naprawione") media publiczne. Co ciekawe, po pierwszej fazie "naprawiania", gdy nowi zarządcy kosili równo z trawą, przyszła faza druga, polegająca na pewnym wyhamowaniu koszenia i pierwszych próbach wybadania, kogo ze zwolenników starego porządku dałoby się w TVP i PR zatrzymać w charakterze demokratycznego listka figowego (stąd choćby propozycja prowadzenia programu autorskiego złożona Dominice Wielowieyskiej, która raczej nie słynie z sympatii do nowej władzy). Pojawiają sie też zapowiedzi przywrócenia programów wyrzuconych niegdyś z TVP pod pretekstem zbyt konserwatywnej formuły, takich jak np. teleturniej "Wielka Gra".
Najciekawsza sytuacja zdarzyła się w radiowej Trójce. Otóż nowy zarząd Radia aż trzy tygodnie szukał dyrektora, który z jednej strony dawałby gwarancję, że nie przekroczy "granic brykania", a z drugiej - byłby do zaakceptowania dla słuchających tej stacji tzw. lemingów. Ostatecznie Trójką będzie rządzić red. Paulina Stolarczyk, która w 2000 roku odeszła z Radia Zet w proteście przeciwko gwałtownej komercjalizacji jego formuły i związanej z tym obniżce jakości programu. Oby była to zapowiedź przynajmniej utrzymania dotychczasowej formuły Programu Trzeciego, a może faktycznego naprawienia niektórych błędów poprzedniego kierownictwa.
Niestety, na polityczną niezależność Trójki liczyć chyba nie można. Uczyniony wicedyrektorem stacji red. Sławiński z pewnością zadba o to, aby, jak piszą i mówią dziennikarze niepokorni wobec opozycji, "narracja konserwatywna uzyskała miejsce stosowne do swojej roli". Pozostaje mieć nadzieję, że tak jak w peerelu, tak i w IV RP granice brykania będą w Trójce szersze niż gdzie indziej.


Po czwarte wreszcie: na poważnie zabrano się do udowadniania, że w Smoleńsku "Tusk z Putinem zabili nam Prezydenta". Minister Macierewicz powołał państwową komisję smoleńską, w której skład weszli ci sami specjaliści, którzy udowadniali nam tezę o zamachu na podstawie obserwacji aluminiowych puszek, parówek i tym podobnych artefaktów. Aż dziwne, że nie ma w tym towarzystwie profesora Cieszewskiego, autora słynnych słów "piijii bziuu!".
Tomasz Arabski, w 2010 roku wysoki urzędnik kancelarii premiera, który na razie (tzn. do momentu, gdy do Polski uda się ściągnąć Donalda Tuska, wciągnąć w tryby smoleńskiej maszynki byłego prezydenta Komorowskiego itd.) gra tu rolę kozła ofiarnego, będzie miał proces o niedopełnienie obowiązków podczas przygotowywania feralnego lotu. Igrzyska dopiero się zaczynają i pewnie część gawiedzi będzie je śledzić z mściwą ekscytacją. Szkoda, że - niczym w starożytnym Rzymie - igrzyska te będą się odbywały kosztem ludzkiego cierpienia, i to zapewne kosztem cierpienia wielu ludzi całkiem niewinnych.


Tak wygląda Polska po pierwszym etapie Dobrej Zmiany. Żyjemy oto - albo zaraz żyć będziemy - w kraju, w którym już nie jeden, ale trzech Wielkich Braci będzie nas śledzić i pilnować, a w razie potrzeby formalnie (lub - nie wiadomo, co gorsze - nieformalnie, ale za to publicznie i z przytupem) oskarżać o różne popełnione i niepopełnione grzechy, lub szantażować możliwością sprokurowania takich oskarżeń. Nad tymi trzema będzie stał Brat Większy od Wszystkich Innych Braci i od czasu do czasu mniej lub bardziej mętnie sugerował, kim powinni się na danym etapie wprowadzania Dobrej Zmiany zająć.
Narrację Wielkich Braci będzie nam przekazywała opanowana przez nich TVP, jednocześnie kusząc nas reaktywowaną "Wielką Grą", "Sondą" i ciesząc co wrażliwsze dusze programem odróżniającym się na plus od odmóżdżającej papki serwowanej przez telewizje prywatne. Podobnie będzie to zapewne wyglądało w publicznym radiu.


A p. Macierewicz będzie nas w tym samym czasie rozgrzewał szukaniem winnych "zamachu smoleńskiego". Dla satysfakcji dwudziestu procent zwolenników teorii o wybuchu, dopieszczenia własnego ego i zrealizowania pragnień Prezesa, przekonanego o tym, że jego brat w Smoleńsku nie zginął, tylko"poległ", i za wszelką cenę chcącego dopaść i ukarać tych, którzy mieli mu w tym polegnięciu mniej lub bardziej pomóc.


Oczywiście, można się pocieszać, że rząd i jego zwolennicy często sami podkładają sobie nogę, że od czasu do czasu jakiś odważny dziennikarz publicznie udowodni im kłamstwo, że książka red. Sumlińskiego okazała się w dużej mierze kompilacją fragmentów przepisanych z zagranicznych kryminałów, co stawia pod znakiem zapytania jej wiarygodność, że, jak się okazało, min. Gowin bezpodstawnie zrobił z Mateusza Kijowskiego "resortowe dziecko", że wiceminister Jaki musiał publicznie przepraszać jednego z posłów PO, z którego z kolei zrobił sutenera, że wreszcie PiS tak się zapętlił w sprawie 20 milionów dotacji dla szkoły ojca Rydzyka, że teraz to opozycja może sobie w reakcji na to zapętlenie zdrowo porechotać. To wszystko cieszy, bo władza, która sama się ośmiesza, zawsze jest trochę mniej groźna i łatwiej zneutralizować jej propagandę.


Pamiętajmy jednak, że w ostatnim sondażu PiS dostał 37 procent poparcia, wyprzedzając o kilka długości całą resztę, i tym razem nie był to sondaż rządowego CBOS-u. Pamiętajmy, że w KOD-zie nie dzieje się najlepiej, ruch ma problemy z przywództwem i wewnętrzną spoistością, a do tego nadal nie potrafi przyciągnąć młodzieży. Trochę śmiesznie wyglądają w tym kontekście tu i ówdzie wznoszone przez niektórych publicystów okrzyki "wiosna nasza!". Ani ta, ani następna wiosna nie będzie wiosną społeczeństwa obywatelskiego, Prezes jest zbyt zdeterminowany i zbyt mocno siedzi w siodle, szeregi "obozu patriotycznego" zbyt silne, młodzież zbyt prawicowa i wroga liberalnemu establismentowi, aby antypisowska rewolucja odbyła się już teraz, i to pod ledwie skrywanymi hasłami powrotu do tego, co już było, i przeciw czemu zaprotestowali wyborcy PiS-u, Kukiza, Korwina i Razem, a do pewnego stopnia nawet część wyborców Nowoczesnej.
Marsz do prawdziwej, demokratycznej dobrej zmiany będzie długi i mozolny, a w trakcie tego marszu trzeba będzie wymyślić Polskę na nowo. Wymyślić Polskę sprawiedliwszą i przyjaźniejszą obywatelom niż upadła III RP, Polskę równoważącą interes publiczny i prywatny, dobro pracownika i pracodawcy, szacunek dla własnych tradycji z poszanowaniem niezbywalnych praw różnych grup społecznych.

Jeśli opozycja i ruchy obywatelskie ulegną iluzji słabości władzy, jeśli beneficjenci systemu neoliberalnego nadal nie zadadzą sobie trudu zrozumienia, skąd wzięła się rewolta antysystemowa roku 2015, jeśli przeciwnicy obecnej władzy odpuszczą lub się zniechęcą, a ich jedyną ofertą na przyszłość będzie postbalcerowiczowski projekt posła Petru, obalić rządów Prezesa po prostu się nie da.
A wtedy Wielcy Bracia zostaną z nami na długie lata.